

Carlosa Santanę przedstawiać specjalnie nie trzeba. Jeden z najlepszych (i najstarszych) wirtuozów gitary swój złoty okres przeżywał w latach 70-tych oraz na przełomie wieków, dzięki płycie „Supernatural”, w której pozapraszał masę gości tworząc wiele przebojowych hitów, wykorzystując tą formułę jeszcze parę razy (ostatnio cztery lata temu), by powrócić do instrumentalnego grania (fantastyczne „Shape Shifter” z 2012). Jednak jak wiadomo, trzeba z czegoś opłacić rachunki i Carlos znów postanowił nagrać przebojową, rockową płytę – „Corazon”, która miała pachnąć latynowskimi klimatami. Ale miałem obawy, że to nie wypali.
I o dziwo początek jest naprawdę świetny, dzięki bardzo przebojowej „Saiderze” (Samuel Rosa szaleje) oraz spokojniejszej „La flaca” z mocnym wokalem Juaneza. Potem jest dość szeroki misz-masz gatunkowy, gdzie nie brakuje zarówno rapowania (ostre „Mal bicho”), reggae (niezłe „Iron Lion Zion” z Ziggym Marleyem), popu („Besos de lejos”), jazzu (instrumentalny – prawie – „Yo Soyla Ruz”) a nawet tandetnej elektroniki (czy mogło być inaczej, jak się idzie na współprace z Pitbullem?), jednak nie układa się to w żadną spójną całość, a bogactwo gości może przyprawić o ból głowy, bo mamy tu m.in.: Glorię Estefan, Miguela czy Diego Torresa. Oni radzą sobie raz lepiej, raz gorzej. Ale Santana robi to, co potrafi najlepiej – bo gra naprawdę świetnie, wzbogacając każdą melodię, nawet jeśli nie jest ona najwyższych lotów.
Piętnaście piosenek, których słuchałem w „Corazon” są strasznie nierówne, a duet z Pitbullem to kompletna porażka. Chyba wrócę do przesłuchania jeszcze raz „Shape Shifter”, choć jest tutaj parę wartych uwagi numerów.
6/10
Radosław Ostrowski
