

Kwartet z Kentucky do tej pory nagrał trzy płyty, które pachniały southern rockiem. I teraz po trzech latach wrócili. Ekipa w składzie: Chris Robertson (wokal, gitara prowadząca), Ben Wells (gitara rytmiczna), Jon Lawhon (gitara basowa) i John Fred Young (perkusja) chcą udowodnić, że jeszcze potrafią przyłoić. I to pokazują na „Magic Mountain”.
I jest to bardzo zadziorne granie, które jest na pewno bardziej współczesne niż przesłuchiwany wcześniej Black Label Society, bardziej soczyście i melodyjniej. Tempo jest dość różnorodne, co na pewno jest plusem, a gitara w paru miejscach naprawdę się popisuje („Peace Pipe”), czasem pachnie oldskulowo („Bad Luck & Hard Love” czy bardzo nośne „Me & Mary Jane”), czasami jest bardzo delikatnie (początek „Runaway”, który potem jedzie po szybkości czy pachnący bluesem „Blow My Mind”), a kiedy jest potrzeba przyśpieszają (tytułowy utwór z „organowym” wstępem czy „Never Surrender”). Może i to już słyszeliśmy wcześniej, ale to kopyto jest naprawdę mocne, zaś wokal Robertsona jest taki, jaki być powinien. Choć ballady są tutaj naprawdę niezłe („Sometimes”), to jednak wypadają najsłabiej w całym zestawie. Na szczęście nie ma ich tutaj zbyt wiele, a energia i dynamika nakręca ten album, któremu warto poświęcić czas.
7,5/10
Radosław Ostrowski
