

Ten wokalista ma naprawdę duży dorobek. Najpierw jako frontman bardzo popularnego w latach 80. zespołu The Smiths, a od roku 1988 roku działa solowo. I po pięciu latach Morrissey powraca – najpierw w Wielkiej Brytanii wyszła jego autobiografia, a teraz można nabyć dziesiąty album.
Już sam tytuł rzuca się w oczy, a za produkcję odpowiada znany już producent Joe Chiccarelli, który odpowiadał m.in. za ostatnie płyty Alanis Morissette i Jasona Mraza, współpracował także z Beckiem, U2 czy The White Stripes. „World Peace Is None of Your Business” jest płyta bardzo różnorodną i bogatą, ale trzymającą się stylistycznie szeroko pojętej muzyki gitarowej, która nie brzmi zbyt współcześnie. I parę razy potrafi zaskoczyć, a nawet uwieść. Tytułowy utwór jest pozornie kołysanką (początek z perkusją, delikatną grą gitary, klawiszy i innych dzwoneczków), choć po pierwszej zwrotce delikatne dźwięki cymbałkowo-dzwonkowe zostają skontrastowane z mocniejszą perkusją i ostrzejszą gitarą (pod koniec lekko punkowy riff), bywa odrobinę brudny (przesterowane gitary oraz klawisze w „Neal Cassidy Drops Dead”), nawet zahacza o progresję (długie „I’m Not a Man”), skręca w stronę nazwijmy to etniczną (idące we flamenco „Earth Is the Loneliest Planet”, „orientalna” gitara i elektroniczne smyczki w „Istambul” czy akordeon i trąbka w „The Bullfighter Dies”) czy akustycznie („Smiler with Knives”) . Nie mogło tez zabraknąć melodyjnego rock’n’rolla („Staircase in the University” czy szybkie „Kiss Me a Lot” z refrenem pachnącym tangiem). Dzieje się tu dużo, ale nie ma tutaj zbyt dużego rozrzutu czy niespójności. Wszystko brzmi tu świetnie i muzyka jest tutaj naprawdę miejscami zaskakująca.
Sam wokal Morrisseya jest na tyle rozpoznawalny, że nie można go pomylić z nikim. Odrobinę melancholijny, trochę tajemniczy głos dopełnia teksty, które nie są banalną nawijką o miłości. Nie brakuje tutaj poważnych refleksji na temat samotności, bezradności czy kryzysie męskości. A kilka fraz jest tutaj naprawdę trafnych („Seks i miłość to nie to samo” – niby wiemy, ale jakoś niespecjalnie o tym pamiętamy czy z „The Bullfighter Dies”: Hura, hura/Matador umiera/I nikt nie płacze (…)/Bo wszyscy chcemy, by byk przeżył”) i wartych uwagi.
Morrissey może i zniknął na jakiś czas, ale powrócił. I jest to powrót naprawdę w mocnym stylu i z dużą klasą. Album w wersji deluxe zawiera jeszcze pięć piosenek, które nie są gorszymi odrzutami. Są jeszcze ciekawsze od podstawki. Ale to już sami się musicie przekonać.
8/10
Radosław Ostrowski
