

Transcendencją filozofowie określają byt spoza świadomości. Takim poważnym tytułem swój debiutancki film nazwał uznany operator Wally Pfister znany głównie ze współpracy z Christopherem Nolanem. Była to kolejna historia o stworzeniu sztucznej inteligencji, tym razem noszącej twarz zabitego naukowca o twarzy Johnny’ego Deppa. Choć oczekiwania były spore (duży budżet, czyli sto baniek, gwiazdorska obsada – poza Deppem Rebecca Hall, Paul Bettany, Morgan Freeman), to okazał się zaledwie solidnym tytułem (dla mnie) lub wielkim rozczarowaniem (chyba cała reszta). Ale wielu liczyło też na przynajmniej solidną warstwę muzyczną.

I to następuje szok, gdyż wielu widziałoby na tym stanowisku Hansa Zimmera. Ale Pfister miał większe ambicje i jako kompozytora zaproponował Mychaela Dannę, który raczej nie kojarzy się z wysokobudżetowymi tytułami (może poza zeszłorocznym „Życiem Pi”, które kosztowało 120 mln). Ten kompozytor minimalista poszedł chyba po najkrótszej linii oporu i postawił na elektronikę oraz szczątkową orkiestrę, co ze względu na tematykę wydaje się dość oczywistym rozwiązaniem. Brzmi jak Hans Zimmer? Brzmi. Tylko jest znacznie gorsze. Powolne i rozciągnięte granie smyczków, trochę odrealnione dźwięki perkusji (jak dzwonki), ambientowa elektronika – takich dźwięków to było już multum razy w kinie nie tylko u Zimmera i jego podopiecznych, ale chociażby u Cliffa Martineza. Brak oryginalności jeszcze można przeżyć, ale największym problemem jest brak tutaj melodyki i jakiś porywających tematów. Nic tutaj specjalnie nie rzuca się w uszy.
Choć są tutaj w tej kwestii pewne wyjątki jak śladowy temat małżonków naukowców Carter (smyczki i fortepian w „Will and Evelyn”), czasem znajdzie się jakaś wokaliza („You Cannot Say”), nastąpi jakaś małe rozkręcenie akcji („Online Now” z ciągnącymi się dęciakami oraz świdrująca elektroniką czy szybsze „Why Did You Lose Faith?”), ale to są zbyt drobne fragmenty, by były w stanie przykuć uwagę na dłużej. Nawet nieźle zrobione elektroniczne cudeńka („Get off the Grid” z mocną perkusją) po pewnym czasie stają się zbyt monotonne, by przykuć uwagę na dłużej.
Mógłbym napisać jeszcze z jeden czy dwa akapity, ale nie zmienia to jednej rzeczy: „Transcendencja” to prawdopodobnie najsłabsza praca Mychaela Danny w całej jego karierze. Zarówno w filmie jak i poza nim jest tylko i wyłącznie tłem do wydarzeń, które po prostu się nie sprawdza. I choćby nie wiem jak to było montowane, jest zbyt nudne i monotonne. Prawdopodobnie Amerykanie w bazie Guantanamo na Kubie grają taką muzykę, by złamać więźniów. To powinna być wystarczająca rekomendacja zniechęcająca do przesłuchania tej marnej robótki.
4/10
Radosław Ostrowski
