Ile razy zdarzało się, że marketing przedstawiał film jako jedno, a ostatecznie dostaje się zupełnie coś innego. Takie lekko surrealistyczne doświadczenie miałem w przypadku „Gdzie śpiewają raki” w reżyserii Olivii Newman. Sprzedawany jako thriller/dramat sądowy w rzeczywistości był melodramatem z mroczną tajemnicą w tle. Czy to źle?
Akcja toczy się w małym miasteczku w Karolinie Północnej roku 1969. Niejako poza nim mieszka Kya (Daisy Edgar-Jones) w samotni na mokradłach, bez rodziny. Nie dlatego, że nie żyją, ale spięć między ojcem a matką powoli zaczęli odchodzić najpierw matka, rodzeństwo, wreszcie ojciec. Tak została sama. I to właśnie ona staje się podejrzaną w sprawie morderstwa byłego chłopaka, Chase’a Crawforda (Harris Dickinson). Niby wyglądało to na wypadek, bo facet spadł z wieży, gdzie nie jest bezpiecznie, zaś twardych dowodów nie ma. Jej obrony podejmuje się emerytowany prawnik, Tom Milton (David Strathairn), zaś mieszkańcy są wrogo do niej nastawieni. Bo czemu mieliby nie być?
Całość jest przeplatanką retrospekcji ze scenami sądowymi (plus minus kilka wyjątków). To w połączeniu z dziewczyną, traktowaną jako odludek i odrzucaną przez mieszkańców brzmiało jak coś potencjalnie mocnego, poruszającego oraz angażującego. Innymi słowy: piękna okładka tej książki niczym przyrodnicze rysunki dziewczyny. Ale to tylko zmyłka, bo ten gatunkowy miks nie działa tak bardzo jak mógłby. Reżyserka za bardzo skupia się na tym melodramatycznym wątku, gdzie mamy coś jakby trójkąt. A w zasadzie taka sytuacja, gdzie najpierw pojawia się jeden chłopak – Tate, który uczy ją czytać i pisać, ewidentnie jest nią zafascynowany. Ale i on ją zostawia, bo studia się zbliżają, praca itp. Obiecuje jednak, że wróci, jednak na obietnicy się kończy. Lata mijają i pojawia się nowy gość, czyli przyszły nieboszczyk. Finał znamy, a reżyserka rzuca cień podejrzenia na dziewczynę.
Jednak ten wątek rozwadnia całą – potencjalnie interesującą – resztę rzeczy. Bo zarówno niechęć mieszkańców do Dziewczyny z Bagien (jak jest nazywana bohaterka), jak i wsparcie nielicznych (właściciel sklepu Skoczek, prawnik Milton) tak naprawdę jest naszkicowane. Pojawiają się te sceny zbyt rzadko, by zaangażować emocjonalnie, tak samo jak Kya radzi sobie sama w domu na odludziu. Bardzo słabo zarysowane tło, gdzie więcej się o tym mówi niż pokazuje. W książce może to działa, na ekranie absolutnie nie. Przebitki sądowe też tak naprawdę wydają się wrzucone znikąd, co wybijało mnie z rytmu.
Co zatem działa, poza punktem wyjścia i mocnym początkiem? Po pierwsze: absolutnie piękne zdjęcia przyrody. Może nie jest to aż tak imponujące jak w produkcjach National Geographic czy innego Discovery, jednak mokradła mają swój urok, skrywający pewien mrok. Po drugie, finałowy twist dotyczący kwestii kto zabił, który naprawdę mnie zaskoczył. Po trzecie, Daisy Edgar-Jones w roli głównej jest zwyczajnie zachwycająca. Mieszanka pełna sprzecznych emocji (silna-słaba, wycofana-pewna siebie), najlepiej czująca się w otoczeniu przyrody przykuwa wzrok od samego początku do końca (młodszą wersję gra równie przekonująca Jojo Regina) i trzyma ten film na swoich barkach. Reszta obsady prezentuje się najwyżej solidnie (zarówno Harris Dickinson, jak i Tyler John Smith jako partnerzy dziewczyny), choć z tego grona wybija się niezawodny David Strathairn jako prawnik Milton.
To mógł być dużo lepszy film, co boli bardzo. Piękne wizualia i charyzmatyczna protagonistka to jednak za mało, by wybrać się na seans do kina. Kolejny brutalny przykład adaptacji, gdzie po drodze czegoś zabrakło i ostatecznie zabrakło mocniejszego ładunku emocjonalnego.
5/10
Radosław Ostrowski