

Ma 40 lat, blod włosy, 3 wydane płyty i gra stricte rock’n’rollową muzykę. W dodatku pochodzi z Australii i towarzyszy jej czterech muzyków. Nazywa się Imelda May i właśnie wydała swój album nr 4 i chyba jesteśmy ciekawi co z tego wyszło?
Już tytułowy utwór otwierający całość mówi wszystko: klasyczny rock’n’roll zrobiony nowocześnie i trochę brudny. Jest szybko, bardzo radiowo (zaledwie dwa utwory powyżej 4 minut), gitary grają szałowo, a perkusja dopasowuje się do tego sposobu grania (singlowe „Wild Woman”), jednak żeby nie wykończyć słuchacza za szybko zdarzają się spowolnienia pachnące starym, dobrym rockabilly jak „It’s Good To Be Alive” czy bardzo bluesowym „Gypsy in Me” (jaki tam klimat szaleje). Dalej jest huśtawka różnorodności: wyciszone, wręcz folkowe (gdyby nie gitara elektryczna) „Little Dixie”, strzelające perkusji w żwawszym „Hellfire Club”, tamburynu w wolniejszym „Ghost of Love” czy pójścia w lekki orient („Wicked Way” z wyborną solówką trąbki). W dalszej części płyty najbardziej wybija się latynoskie „Amber Eyes” z ładną trąbką i perkusjonaliami. Zaś sam głos Imeldy nie jest pozbawiony pazura, czasami delikatności, co jest bardzo mocnym plusem tej naprawdę udanej i fajnej – po prostu płyty.
7/10
Radosław Ostrowski
