

W tym roku Lenny Kravitz obchodzi dwie rocznice. Po pierwsze, 50 urodziny, po drugie 25-lecie działalności. I z tej okazji jeden z najpopularniejszych wokalistów oraz gitarzystów postanowił przypomnieć sobie nowym, dziesiątym albumem, który w całości wyprodukował.
„Strut” ma wszelkie zadatki, by szaleć w radiowych stacjach. Jest przebojowo, dynamicznie i soft-rockowo. Próbkę dał singiel „The Chamber” z prostą gitarką, chwytliwym basem oraz klawiszami pachnącymi latami 80. Widać tutaj inspirację dawnym brzmieniem z lat 70. i 80. Długie „New York City” z wplecionym saksofonem oraz chórkami gospelowymi budzi skojarzenie z Red Hot Chili Peppers (perkusja, klaskanie i bas), „I’m Believer” trochę przypomina utwory ELO, a same gitarowe riffy są naprawdę przyjemne i funkowe.
Ubarwieniem są wplecione dęciaki, które zgrabnie łączą się z gitarą – najbardziej to słychać we „Frankensteinie” (dodatkowo jeszcze przewija się harmonijka ustna) oraz „She’s a Beast” (gdzie jeszcze są smyczki). Lenny świadomie sięga do przeszłości i odnajduje się w tym jak ryba w wodzie.
Ale jeśli myślicie, że mimo 50-tki na karku, przestanie udawać macho za mikrofonem to… nie macie racji. Facet uwodzi i czaruje śpiewając o miłości, namiętności i tej całej reszcie. Zresztą spójrzcie na tytuły: „Sex”, „Ooo Baby Baby”, „She’s A Beast” czy „The Pleasure And The Pain”. Trzeba tłumaczyć coś?
“Strut” ma wszystko to by być radiowym-imprezowym szlagierem. Bardzo melodyjnym, oldskulowym i świetnie zrealizowanym. Jak na początku swojej drogi. Czy trzeba mówić coś więcej?
7,5/10
Radosław Ostrowski
