

Był kiedyś taki czas, ze lubiłem słuchać Maroon 5. Ale to było wtedy jak nagrali świetny debiut, ale to było dziesięć lat temu, teraz kapela z pop-rockowego brzmienia wybrała pop. I to taki najgorszy, bo plastikowy. Chyba tylko moja naiwność i wiara w to, że kiedyś wrócą do początku skusiła mnie po sięgnięcie najnowszego, piątego albumu pt. „V”.
Produkcją zajęła się cała armia producentów kierowana przez Maxa Martina. Już jego portfolio nie zapowiada niczego dobrego – współpraca z Backstreet Boys, N’Sync czy Britney Spears nie wróżyła dobrze. Singlowe „Maps” oraz następny „Animals” brzmią całkiem nieźle, pozwalając się przebić delikatnej funkowej gitarze. Niestety, im dalej tym gorzej, bardziej plastikowo i tandetnie. I w zasadzie mógłbym na tym skończyć opowiadanie tej okropnej płyty (broni się tylko Adam Levine na wokalu), która została wydana tylko i wyłącznie, by zbić szmal na fanach i liczyć na to, ze zrobią drugie „Moves Like Jagger”. Niespójność i przeskoki w stronę bitów zaczerpniętych od Katy Perry („Sugar” trochę kojarzy się z „Teenage Dream”) tylko pogrąża całość. Nie wiem jak wy, ale ja sobie „piątkę” odpuszczam.
4/10
