Joe Bonamassa – Different Shades of Blue

Different_Shades_of_Blue

Ten dość młody gitarzysta i wokalista już został obwołany nowym klasykiem bluesa. Potwierdził swoją wielką formę nagrywając dwa lata temu „Driving Towards the Daylight”. I teraz razem ze swoim producentem Kevinem Shirleyem postanowił o sobie się przypomnieć i wydać nowy album. Czy dorównuje poziomem poprzednikowi?

Chyba nie, bo takie płyty nagrywa się raz na całe życie. Co nie znaczy, że nowy Joe jest słaby i nudny. Stylistycznie nic się tu nie zmieniło – to nadal gitarowa płyta pachnąca starym, dobrym brzmieniem klasyków, ale na pewno jest bardziej przebojowa. Jednak jedna rzecz trochę mi przeszkadzała przy tym albumie – nadmiar dęciaków, ale to pewnie kwestia nie przyzwyczajenia się i pewnego konserwatywnego myślenia autora, bo co drugi utwór był z wplecionymi instrumentami jazzowymi. Poza tym mamy i wiecznie żywe Hammondy, obowiązkowy fortepian („Trouble Town” czy nastrojowe „So, What Would I Do”) oraz świetne riffy Bonamassy, o których opowiadać nie ma żadnego sensu. Czuć tu inspirację i Led Zeppelin („Oh Beautiful!” prawie jak z „Black Dog”), mocne riffy (ale bez przesady – to nie jest heavy metal) bez specjalnego popisywania, a sekcja rytmiczna mocno się rozkręca i nakręca („Love Ain’t a Love Song”).

Głos Joe jest świetny, a nawet sekcja dęta przestaje przeszkadzać, choć za pierwszym razem może wprawić ona w stan szoku. Poza tym? 11 świetnych piosenek na wysokim poziomie, bardzo fachowo zrealizowane i wyprodukowane z potężnym kopem energii. I znowu wszystko zostało pozamiatane.

8/10

Radosław Ostrowski

Dodaj komentarz