
Ten zespół to ikona progresywnych brzmień lat 70. Ostatni album nagrali w 1994 – owiane kultem „Division Bell” z ostatnim hitem „High Hopes”. I choć nikt w to nie wierzył – David Gilmour i Nick Mason zapowiedzieli nowy album, gdzie również są partie klawiszowe zmarłego w 2006 roku klawiszowca Richarda Wrighta. Więc jaka jest ta nieskończona rzeka?
Jest to płyta instrumentalna (poza piosenką „Louder Than Words”), podzielona na cztery części składających się z popisów Gilmoura, Wrighta i Masona, gdzie kompozycje płynnie przechodzą z jednej w drugą. Pierwsza część to gitara Gilmoura i warstwowe klawisze Wrighta (m.in. klasyczne Hammondy w „It’s What We Do”), z których przebija się a to jakieś głosy („Things Left Unsaid”), a to zapętlona perkusja, bas czy mocniejszy riff Gilmoura (dziwacznie brzmi tu gitara akustyczna w „Ebb and Flow”, jakby puszczona od tyłu).
Druga część zaczyna się od lekko psychodelicznego „Suma” z „tykającymi” klawiszami, której towarzyszy „brudny” riff Gilmoura oraz perkusja Masona. A po drodze elektroniczne wstawki i ledwie słyszalny fortepian. Najmocniejszy fragment tej płyty, kończący się dziwacznymi dźwiękami jakby lotu. „Skins” jest bardziej perkusyjne, choć początek budził skojarzenia z Tangerine Dream z etniczno-jazzową perkusją. Czysto elektroniczny „Unsung” brzmi tajemniczo i enigmatyczne, a jego dalszy ciąg, czyli „Anisina” z pięknie grającymi smyczkami oraz fortepianem, których wspiera delikatny klarnet. Ta część ma magię i klimat, choć jest tu trochę sprawdzonych patentów.
Trzecia część ma siedem kompozycji, które rzadko kiedy przekraczają dwie minuty. Tutaj dominują klawisze, fortepian i elektronika Wrighta. Jest spokojniej, brzmienie jest bardziej wyciszone, a nawet lekko jazzowe („On Noodle Street”). Z tą częścią mam taki problem, że utwory zaczynają się zlewać w jedno, a tego nie lubię za bardzo. Wyjątkami są bardziej rockowymi dwoma częściami „Allons-Y”, organowym „Autumn ‘65” czy typowy dla grupy „Talkin’ Hawkin’” z wypowiedziami Stephena Hawkinga.
Pytanie, czy ostatnia część zachwyci? „Calling” to mieszanka klasycznej elektroniki syntezatorowej przerywanej dziwnymi, nie do końca wyraźnymi dźwiękami. I to brzmi całkiem nieźle, łącznie z przesterowaną gitara oraz zapuszczonymi przez elektronikę perkusję. „Eyes to Pearls” wyróżnia się akustycznymi gitarami oraz przestrzennymi klawiszami. „Surfacing” przypomina starych Floydów, a na sam koniec dostajemy jedyną piosenkę – „Louder Than Words”. Delikatna gitara, metronom, gitary i chórki, wreszcie wokal Gilmoura, brzmiący jakby nie zestarzał się. Brzmi to dobrze, dla mnie tylko dobrze.
I co mam zrobić z tą płytą? Nie jest ona aż tak zła jak mówi spora część prasy zagranicznej, ale nie jest też tak wybitna jak chcieliby tego fani. Dla mnie to jest kawałek dobrego grania, choć na sprawdzonych patentach. Mnie ta wtórność przeszkadzała (zwłaszcza w części pierwszej), ale całość poniżej bardzo przyzwoitego poziomu nie schodzi. Każdy musi sam przesłuchać ten album i samemu wyrobić zdanie. Nie zachęcam, ale też nie odradzam.
