

Chociaż jest to jej debiutancki album, Laura Welsh nie jest osobą znikąd. Zaczynała najpierw jako Laura and the Tears, potem zmieniła nazwę na Hey Laura, by ostatecznie działać już na własne nazwisko. Nagranie debiutanckiej płyty (podobno) trwało pięć lat. Czy to w ogóle słychać?
Na pewno jest to album popowy, który stara się unikać plastikowego brzmienia, a dominuje nad wszystkim fortepian. Co nie znaczy, że inne instrumenty są niejako w cieniu. Pojawi się zarówno mocniejsza perkusja („Ghosts” z przestrzennymi chórkami w refrenie), elektronika („Break the Fall” przypominająca troszkę Florence & The Machine), łagodna gitara elektryczna („Unravel”) oraz mechaniczne dźwięki imitujące różne uderzenia („God Keeps”). Irytuje dość często wykorzystywana dyskotekowa perkusja, a także pewna monotonia w dalszych utworach oraz zbyt duża obecność elektroniki (wyjątkiem jest soulowy „Hardest Part” zaśpiewany z Johnem Legendem), a także poczucie wtórności. Wszystko to już gdzieś słyszałem – a to u Jessie Ware czy Bat for Lashes.
A sam wokal Welsh, chociaż bardzo czarujący i uwodzący, to jednak troszkę za mało, by skupić uwagę na dłużej. Po intrygującym i ciekawym początku, dalej już napięcie siada i pojedyncze dźwięki są w stanie skupić uwagę. Niemniej wyszło nieźle.
6/10
Radosław Ostrowski
