
Mick Hucknall sześć lat temu zapowiedział, że zespół Simply Red zakończył działalność. Mając w dorobku 10 płyt sprzedanych w ponad 50 milionach egzemplarzy, mogli spokojnie przejść na emeryturę. Ale jak to się mówi – ciągnie muzyka do studia. Hucknall i reszta ferajny (klawiszowiec Ian Kirkham, basista Steve Levinson, gitarzysta Kenji Suzuki, grający na dęciakach blaszanych Kevin Robinson) nie wytrzymali i wrócili z okazji 30-lecia działalności. Postanowili też wpaść do studia, gdzie dołączył nowy perkusista Roman Roth i nagrali jedenastą płytę.
Stylistycznie nie jest to nic nowego – to taneczny, przebojowy pop, który ma bujać i sprawdzić się na parkiecie. Słychać to w otwierającym całość „Shine On” z funkową gitarą, przyjemnymi chórkami oraz solówką saksofonu. Klimatem przypomina to muzykę disco i funky lat 70., w czym zawsze byli świetni (potwierdza to przyjemny „Daydreaming” z fajnym basem oraz lightowymi klawiszami) i nie przeszkadzają inspiracje Bee Gees. A nastrojowe ballady też nie są im obce jak tytułowy utwór z płynącymi smyczkami w tle, troszkę przypominający „How Deep is Your Love” Bee Gees, bardzo stonowany „Dad” czy melancholijny „Love Wonders”. Niby nie jest to ani nic nowego czy oryginalnego, ale słucha się tego przyjemnie, Hucknall nadal potrafi swoim ciepłym głosem rozgrzać panie, jednak w drugiej połowie nie można odnieść wrażenia deja vu i piosenki powoli zaczynały się zlewać w jedno – zwłaszcza reggae’owe „Coming Home” (nie pomagała nawet obecność żeńskiego chórku), a i pojawia się nuda (jazzowy „The Old Man and the Beer”).
Nie mniej jednak trzeba przyznać, że „Big Love” to bezpretensjonalna i przyjemna, popowa płyta. Fani zespołu będą wniebowzięci, a reszta też znajdzie coś dla siebie. Jeśli mają powstać następne albumy Simply Red, nie będę miał nic przeciwko.
7/10
Radosław Ostrowski
