
Jazz to ciągle w naszym kraju niszowa muzyka, którą interesują się nieliczny melomani. Powoli to jednak zaczyna się zmieniać, ale nie opowiem wam o polskiej muzyce jazzowej. Spróbuje za to przedstawić jedną z weteranek tego gatunku – wokalistkę Cassandrę Wilson, lat 59. Ma ona w dorobku 18 studyjnych płyt, współpracę m.in. z Milesem Davisem (pod koniec jego życia) oraz nagrodę Grammy.
Na swojej nowej płycie, postanowiła oddać hołd Billie Holiday, czyli jednej z dam jazzu XX wieku. I konsekwentnie jest tutaj budowany klimat dawnych knajp, gdzie grał na scenie zespół i śpiewała jedna osoba, pachniało papierosami, a z dźwięków dominował fortepian. Czuć to od samego początku („Don’t Explain”), w czym pomagają doświadczeni muzycy. Nie brakuje ubarwiaczy w postaci Hammondów i szmerów (mroczne i egzotyczne „Billie’s Blues”), eleganckich smyczków („Crazy He Calls Me”), szybszej gry perkusji („You Go To My Head”), akordeonu („All of Me”) czy zadziornego saksofonu („Good Morning Heartache”). Mimo klasyczności melodii, aranżacje zasługują na uznanie, teleportując całość w wiek XXI.
Do tego jeszcze dostajemy niski głos Wilson, który znakomicie sprawdza się w każdej piosence, sprawiając wrażenie intymnego wyznania. I dzięki niej te teksty nabierają nowej siły, zwłaszcza finałowy „Last Song (For Lester)”, w którym Holiday opowiadała o swoim zmarłym partnerze, Lesterze Youngu. Fani bardziej wyciszonych płyt będą wniebowzięci. Ale też osoby szukające ciekawych głosów, też powinny znaleźć coś dla siebie.
7,5/10
Radosław Ostrowski
