Czy mieliście takie wrażenie, że oglądaliście film i w trakcie seansu mieliście taką wielką czarną dziurę z powodu pogmatwania całej intrygi, nie pamiętając zbyt wiele? Chyba właśnie przed chwilą trafiłem na coś takiego. Twórczość Paula Thomasa Andersona jest znana mi tylko ze słyszenia (widziałem debiutancki „Sydney” oraz „Aż poleje się krew”), ale nawet to nie było w stanie przygotować mnie na „Wadę ukrytą” – najdziwaczniejszy film tego roku. Jednak po kolei.

Jest rok 1970, jesteśmy w Kalifornii. I to tutaj poznajemy naszego bohatera – prywatnego detektywa Doca Sportello. Chociaż trudno go takim nazwać – nieogolony, ubrany niczym obdartus i zamiast papierosa jara skręty. I byłoby tak spokojnie, gdyby nie przyszła do niego jego była dziewczyna, Shasta Fay. Informuje go, że jej obecny partner – dziany bogacz i potentat firmy budowlanej ma paść ofiara intrygi swojej żony i jej kochanka. Po tej wiadomości, Shasta znika, a Doc podejmuje się poprowadzić własne śledztwo, w czym nie będzie mu pomagał detektyw Bjornsen zwany Wielką Stopą.

Zapowiada się kryminał w stylistyce neo-noir? Bullshit. Reżyser tak komplikuje opowieść, że choćbyście jak bardzo by się starali, nie będziecie w stanie tego rozgryźć i ogarnąć. Bo dzieje się tu wiele, a dodatkowo cała sprawę komplikuje jeszcze obecność narratorki (dziewczyna o imieniu Sortilege), wprowadzając dodatkowy zamęt. Niby jest jakieś śledztwo, ale tak przy okazji. Spiski, bractwo aryjskie, dentyści zajmujący się dystrybucją narkotyków, salon masażu jako pralnia brudnych pieniędzy, szpital psychiatryczny, jakiś okręt – Anderson dekonstruuje kryminał i wywraca cała konwencję do góry nogami, niczym swój mentor, Robert Altman. A wszystko to w oparach narkotyków i absurdu, dodając tak specyficznego humoru, że albo pokochacie ten film albo odrzucicie już po pierwszej godzinie.

Poza komplikującą się z minuty na minutę intrygę, gdzie trudno się połapać: kto, kogo, za co i dlaczego, reszta jest z najwyższego sortu. Bardzo przestrzenne zdjęcia Roberta Elswita, utrzymana w realiach epoki muzyka, szczegółowo odtworzona scenografia oraz kostiumy, mówiące o postaciach więcej niż słowa. To wszystko potęguje jeszcze bardziej psychodeliczny klimat, gdzie niemal każdy żyje na granicy stanu załamania nerwowego.

To byłby w zasadzie dobry kryminał, gdyby nie kapitalnie poprowadzona przez Andersona obsada. Bryluje niesamowity Joaquin Phoenix jako detektyw-hipis. Inteligentny, cyniczny, jednak zamiast alkoholu i papierosów mamy jointy z marihuaną, a pakowanie się w kłopoty to jego specjalność. Poza nim mamy pojawiających się w mniejszych rolach gigantów – fantastycznego Josha Brolin (konserwatywny detektyw Wielka Stopa), świetnego Benicio Del Toro (prawnik Sauncho Smilax) oraz trzymającą fason Reese Witherspoon (prokurator Penny Kimball). Są też aż trzy niespodzianki. Pierwsza to kompletnie nietypowo obsadzony Owen Wilson w roli tajniaka, mającego dość swojej pracy. Drugą jest kompletnie mi nieznana Katherine Waterston, czyli Shasta – niemal klasyczna femme fatale w wersji hipisowskiej, a trzecią Joanna Newson (narratorka Sortilege) i jednego jestem pewny – o tych paniach jeszcze usłyszymy.

Czym jest „Wada ukryta”? Parodią kryminału, zgrywą, wariactwem, narkotycznym tripem? Wszystkim po trochu i najbardziej nieoczywistym utworem w dorobku Paula Thomasa Andersona. Mimo niedoskonałości (bardzo specyficzny humor – m.in. wizyta u dr Blatnoyda czy posiłek w azjatyckiej restauracji, najbardziej skomplikowana intryga z jaką miałem do czynienia), to jedna z najciekawszych produkcji tego roku. Nie wiem, czy uda wam się wejść w ten klimat, ale powinniście spróbować.
8/10
Radosław Ostrowski
