
Legendzie rocka jaką jest Rolling Stones jakoś nie spieszy się z nagraniem nowego i dobrego materiału. Dziesięć lat minęło i zamiast tego grupa wydaje składanki i płyty koncertowe. Jednak jeden z muzyków zespołu – gitarzysta Keith Richards postanowił nagrać solowy album. A że od jego poprzedniego materiału minęły 23 lata, to nikt tego się specjalnie nie spodziewał.
Zaczyna się prostą nuta grana na gitarę akustyczną w lekko bluesowym stylu, ale to tak naprawdę rozgrzewka przed rock’n’rollową rozróbą. Czuć tutaj muzykę lat 60. – prosty rytm perkusji, czasami odezwie się „przybrudzona” gitara elektryczna i łagodny fortepianik. Tak jest z czaderskim „Heartstopperem”, śliskiej oraz bluesowej „Amnesia” czy singlowym „Trouble”. Ale Keith bawi się różnymi gatunkami – jest country (zaskakująco fajny „Robbed Blind”), reggae („Love Overdue” z fajnymi dęciakami) czy fragmenty gospel (chórki w „Something for Nothing”), to są jednak krótkie wypady w te muzyczne rewiry. Czuć jednak echa Boba Dylana (finałowy „Lover’s Phea” czy wyciszony „Illusion” z gościnnym udziałem Nory Jones) oraz Toma Petty’ego, ale czuje się najlepiej w rock’n’rollowej stylistyce (szybki „Blues in the Morning” z saksofonem). Utwory mają dobre tempo, klimat i czuć frajdę z nagrywania tych utworów. A rozrzut stylistyczny nie przeszkadza.
Sam Richards prezentuje się nieźle wokalisty – słychać wiek, czasami brzmi jak Dylan, ale nie stracił ikry („Blues in the Morning” czy „Substantial Damage”). Nadaje się on zarówno na imprezki, jak i na chwile spokoju. Mało kto wierzył w ten album, ale Richards dał radę i zaskoczył wszystkich. Bardzo przyjemny i czarujący materiał.
8/10
Radosław Ostrowski
