
Czy jest ktoś w Polsce, kto nie znałby Phila Collinsa? Ten popularny wokalista, perkusista i członek legendarnego zespołu Genesis od lat jest już na muzycznej emeryturze. Ale tym razem postanowił przypomnieć o sobie, jednak nie nagrywać nową płytę, tylko dokonując reedycji dwóch albumów. Zacznę od tej pierwszej – wydanej w 1981 roku „Face Value” (dostępny także w wersji deluxe, o której opowiem).
Album powstawał w momencie, gdy wokalista rozwodził się i ten ponury nastrój jest bardzo mocno obecny od początku do końca. Początek to najbardziej znany przebój Collinsa – minimalistyczny „In The Air Tonight” z cichą perkusją, sporadycznymi wejściami gitary elektrycznej oraz powoli pulsującymi klawiszami. Wtedy w połowie nakładają się głosy innych osób z głosem Collinsa, dotrzymując mu towarzystwa do finału z mocno atakującą perkusją. Wyciszenie daje nam delikatny „This Must Be Love” z oszczędną perkusją, ciepłymi klawiszami oraz gitarą akustyczną, tworzącą bardziej melancholijny nastrój. Smutek jednak nie trwa wiecznie i wtedy Phil pokazuje swój feeling jazzowo-soulowy w energetycznym „Behind the Lines” (utwór z Genesis), gdzie jest wszystko, co w tego typu muzyce być powinno – swingujące dęciaki, chwytliwy bas, chórki oraz bardziej żywiołowy wokal Phila. A całość kończy się dźwiękami świerszczy, które rozpoczynają „The Roof Is Leaking” i wracamy do smutku, w czym pomaga fortepian oraz delikatnymi dźwiękami gitary Erica Claptona, a także slide guitar.
I wtedy pojawia się instrumentalny „Droned” rozpisany na perkusję, wolno grające skrzypce (grający na nich L. Shankar udziela się także głosowo) oraz przyspieszający z sekundy na sekundę fortepian, wspierany przez klawisze. Nie jest to jedyny skręt w muzykę świata, co czuć też w „Hand in Hand” z egzotycznie brzmiącymi klawiszami oraz ciekawymi głosami, by nagle zaatakować trąbkami, a sam Phil ogranicza się do gry na perkusji (i robi to z klasą). Ale jego głos wraca w kolejnym jazzowym numerze „I Missed Again”, by uspokoić wszystkich w pianistyczno-smyczkowym „You Know What I Mean”, a następnie zaatakować w „Thunder And Lightning” (cholernie dobry riff na początku), chociaż to najspokojniejszy z jazzowego oblicza Collinsa (razem z „If Leaving Me Is Easy” – kapitalne solo saksofonu na początek). A na końcu dostajemy wisienkę na torcie – cover utworu The Beatles „Tomorrow Never Knows” z pulsującą elektroniką oraz puszczonymi od tyłu dęciakami i głosami.
Drugi krążek zawiera wersje demo oraz wykonania koncertowe, co zawsze jest przyjemną ciekawostką. Jednak są też utwory, które nie pojawiły się na tym albumie jak „Misunderstanding” (cover Genesis) – także w wersji demo – …”And So To F” oraz „Please Don’t Ask”.
Sam album jest uważany za jeden z najważniejszych w historii muzyki rozrywkowej. I trudno się z tym nie zgodzić – Collins już tutaj pokazuje, że jako solista ma nieprawdopodobny potencjał, charyzmę i to wyczucie, które sprawiało, iż sprawdzał się zarówno w bardziej dynamicznym jak i bardziej intymnym repertuarze. I mimo 25 lat na karku, czas nie ugryzł go zbyt mocno. Rewelacja.
9/10 + znak jakości
Radosław Ostrowski
