Joe Bonamassa – Blues of Desperation

water/bm book 1/04

Choć nie skończył jeszcze 40 lat, uważany jest za żywą legendę muzyki bluesowej. Joe Bonamassa, którego aktywność robi imponujące wrażenie, powraca po dwóch latach z premierowym materiałem, wspierany przez niezawodnego producenta Kevina Shirleya.

Jedenaście kawałków zrobionych w starym stylu, ale jednocześnie na tyle różnorodne, by skupić uwagę do samego końca. Szybki „This Train” z dynamiczną grą fortepianu rozpędza się jak – nomen omen – pociąg, a riffy pod finał utworu to rewelacja. Równie dynamiczny jest „Mountain Climbing” z surowym stylem, przypominając troszkę dokonania Joe z Black Country Communion. Kiedy wydaje się, ze dalej będzie szybko, następuje spowolnienie w postaci westernowego „Drive”, ale po nim jest zadziorniejszy oraz pełen fantastycznych riffów „No Good Place For The Lonely” (końcówka wymiata), gdzie jeszcze swoje robią subtelnie wplecione smyczki. Tytułowy utwór wprawił mnie jednak w konsternację, ze względu na dziwny początek z pulsującym basem oraz orientalnymi wstawkami niemal żywcem wziętymi z ostatniej płyty Roberta Planta, ale dalej jest klasyczny Joe z szybkimi i bogatymi riffami.

Wybrany na pierwszego singla „The Valley Runs Low” to bardziej akustyczny numer, co nie znaczy, że słabszy ze świetnymi chórkami w refrenie. Powrotem do żywszego bluesa, niemal tanecznego jest „You Left Me Nothin’ But The Bill And The Blues”. Umiarkowane tempo, świetna gra Joe i „skaczący” fortepian w połowie sprawiają, że nóżka sama zacznie wybijać rytm. „Distant Lonesome Train” to powrót do surowości – oszczędna, wolna perkusja, przewijające się w tle klawisze i gitara, taka bardziej pobrudzona. Nawet sam pociąg się odzywa. Mieszanką tempa jest „How Deep This River Runs”, które spokojne bywa w zwrotkach, by w refrenie niemal krzyczeć (te chórki!!!). Powrotem do spokoju jest „Livin’ Easy” z agresywnym saksofonem, a na finał dostajemy jazzowe „What I’ve Known For A Very Long Time”, który bardziej pasowałby do „Different Shades of Blue”, gdzie było pełno dęciaków, ale to na szczęście jedyna skaza.

Bonamassa kolejny raz potwierdza, że jest jednym z najlepszych bluesmanów swojej generacji. Czerpie garściami z klasyków, ale naznacza ją swoim własnym piętnem, a riffami można byłoby obdzielić setki gitarzystów. Absolutnie warty uwagi album.

9/10 + znak jakości

Radosław Ostrowski

Dodaj komentarz