
Zakk Wylde to jeden z ciekawszych gitarzystów rockowych lat 90., znany dzięki współpracy z Ozzym Osbournem oraz zespołowi Black Rebel Society. 20 lat po swojej solowej płycie „Book of Shadows” powraca do samodzielnego grania i teraz mamy szansę na niejako drugą część tego dzieła.
Sama gitara jest akustyczna, jednak aranżacje to już zupełnie inna sprawa, co już słychać w lekko podniosłym „Autumn Changes” z ciepłymi organami oraz smyczkami, zaś sama gitara elektryczna pojawia się łagodnie na samym końcu. Od początku przewija się melancholijny klimat przypominający dokonania klasycznego rocka. Zakk fajnie i lekko gra na gitarze, nadając całości odrobinę pazura. Spodobać się mogą sympatyczne snuje w postaci „Lay Me Down” (mocne riffy na koniec) czy wyciszonego „Lost Prayer”, który później zmienia tempo (znowu świetne riffy pod koniec). Całość jest bardzo spójna i pełna melancholijnego klimatu, spotęgowanego przez obecność Hammondów.
Ale muzyk jednak potrafi wprowadzić pewne subtelne detale – żeński chórek pod koniec „Lay Me Down”, dwugłos w „Darkest Hour”, piękny akustyczny wstęp w „The Levee”, organowe intro (niemal sakralne) w „Eyes of Burden”, fortepian w „Harbours of Pity”. A w każdym kawałku pod koniec Zakk pokazuje, co potrafi zrobić ze swoją gitarą i wtedy jesteśmy w muzycznym raju. Można się przyczepić, że wokal Wylde’a troszkę za bardzo przypomina Ozzy’ego, jednak zawsze tak bywa, gdy jest się pod wpływem mentora.
To znaczniejszy album niż się spodziewałem, bardziej jesienny niż wiosenny, ale nie oznacza, że jest zły. To przyjemna, ciepła i bardzo refleksyjna produkcja rockowa. Pozytywne zaskoczenie.
7,5/10
Radosław Ostrowski
