
Czy wiecie, że Bob Dylan dzisiaj kończy 75 lat? Mimo tak pięknego wieku, jeden z najważniejszych artystów muzyki folkowo-rockowej nie odpuszcza i zaledwie po rocznej przerwie wydaje nowy album, wyprodukowany przez siebie samego.
„Fallen Angels”, tak jak poprzednik to zbiór coverów zawierających klasykę amerykańskiej muzyki śpiewanej przez Franka Sinatrę. Muzyka jest niespieszna, wszyscy grają tak łagodnie jak się tylko da. Klimat niczym z nagrań z lat 50., ale chyba o to tutaj chodziło. Dylan nie musi nikomu niczego udowadniać, z wiekiem jego głos nabrał szlachetności, jednak potrafi czasem zaskoczyć. Ładny jest sentymentalny „Maybe You’ll Be There” z dęciakami oraz ciepłym solo skrzypiec, podobnie jak w „Skylark”, każde wejście steel gitar sprawia, iż czujemy się jak na Hawajach („All The Way”, „Nevertheless”), skręci troszkę w łagodny jazz („All Or Nothing At All”) i ukołysze („Melancholy Mood” czy skoczniejsze „On a Little Street on Singapore”).
Problem w tym, że tak naprawdę Dylan nie daje niczego nowego, tak jak cztery lata temu swoim znakomitym „Tempest”. Ktoś powie, że taki artysta nie musi nikomu niczego udowadniać, może nagrać co chce i mieć gdzieś to, czy komuś się to spodoba czy nie. Sam album jest całkiem niezły, miejscami bujający, może mało odkrywczy, za to pełen nostalgii. I chyba największym fanom Dylana oraz poszukiwaczom melancholii warto polecić „Fallen Angels”. Reszta obniży sobie ocenę o jeden punkt.
6/10
Radosław Ostrowski
