
Carlos Santana to jeden z najpopularniejszych gitarzystów rockowych wszech czasów. Po ostatnich latach (znakomity instrumentalny „Shape Shifter” oraz bardziej przebojowe „Corazon”), meksykański muzyk postanowił skrzyknąć kumpli, z którymi grał w latach 70. i wrócić do korzeni. Carlosa wsparli klawiszowiec Gregg Rolie, perkusiści Mike Carabello i Michael Shrieve ze starego składu (ostatni raz grali przy „Santana III”), do którego dołączył gitarzysta i wokalista Neal Schon oraz grający na timbalach Karl Perazzo. Muzyczny powrót do korzeni?
Jak najbardziej, dodatkowo jednocześnie dostajemy meksykańskiego ducha (te perkusjonalia), połączona z zaśpiewami (niemal szamański „Yambu”) i popisami muzyków. Sam Carlos też pokazuje na co go stać (soczysty „Shake It” z pazurem), ale i nie brakuje potencjalnych przebojów radiowych (niemal zmysłowy „Anywhere You Want to Go” ze świetnym rytmem czy funkowy, rozkręcający się „Love Makes The World Go Around”). Jednak same piosenki to tylko dodatek do popisów instrumentalnych zespołu. Muzycy mieszają czystego rocka z jazzem i soulem, co czuć w długim „Fillmore East”, gdzie riffy Carlosa kontrastowane są z wolną grą perkusji. Sam utwór wymaga sporo cierpliwości, ale nadrabia to klimatem oraz świetnym brzmieniem czy finałowym „Forgiveness”.
Pojawiają się te pewne zaskoczenia. „Choo Choo” drażni swoim dyskotekowym bitem, jednak gdy wchodzi Hammond i „orientalny” riff, zaczyna się robić przyjemnie. „All Abroad” następujący tuż po w/w utworem jest energetyczną petardą, pełną szaleństwa, z kolei „Suenos” to niemal romantyczny, nastrojowy kawałek, gdzie Carlos gra na gitarze akustycznej. I uwodzi. „Caminado” atakuje dęciakami oraz „kosmiczną” elektroniką, by strzelić w ryj hard rockowymi riffami, a „Blues Magic” jest zaskakująco delikatne (tylko Carlos dodaje czadu, ale już w „You And I” bardzo łagodnieje, staje się wręcz nostalgiczny).
Wokalistą jest tutaj Schon i dobrze się odnajduje w swoim zadaniu, jednak tak naprawdę liczy się tylko Santana wracający do swojej wielkiej formy. Zdarza mu się zwyczajnie popisywać („Echizo”), jednak nigdy nie idzie w przesadę, nie niszczy żadnej kompozycji, dodaje wiele od siebie, a i kompozytorem nadal jest dobrym. Album jednak wymaga trochę cierpliwości (trwa ponad godzinę i dominują kompozycje instrumentalne), ale od czasu „Shape Shifter”, czyli od 2012, Carlos nie nagrał dawno tak świetnego materiału.
7,5/10
Radosław Ostrowski
