Mike Locken i George Hansen są agentami prywatnej agencji wywiadowczej ComTech, która współpracuje z CIA. Panowie zajmują się ochroną klientów, którzy są ścigani przez swoich wrogów ze swojego kraju. Podczas jednej z takich akcji, Hansen zdradza, zabijając „towar” i ciężko raniąc Lockena. Mężczyzna powoli wraca do zdrowia, jednak nie ma szansy powrotu do firmy. Do czasu, kiedy CIA daje zadanie ochrony japońskiego polityka do momentu wyjazdu z kraju. Zamachu ma dokonać Hansen razem z japońską mafią, co daje Lockenowi szansę do wyrównania rachunków.

Fabuła brzmi jak typowy film sensacyjny, jednak gdy za taką historię odpowiada „Krwawy Sam” Peckinpah należy liczyć się z czymś mocnym, ostrym i z najwyższej półki. Jednak film z 1975 roku nie wytrzymał próby czasu. Początek nie zapowiada katastrofy – szybki montaż, ujęcia w półmroku, eksplozja i ucieczka samochodem. Napięcie budowane jest stopniowo, a dynamiczny montaż z przeplatającymi się czasowo wydarzeniami powoduje, że to się świetnie. Wszystko się jednak sypie w momencie, gdy nasz bohater wraca do zdrowia. Niby porusza się o lasce i – na początku – kuleje, jednak potem tego nie widać zbyt mocno. Zwłaszcza, gdy lekarze mówią, że zostanie kaleką do końca życia. Tutaj widać pewną niekonsekwencję.

Nie to jednak jest problemem, ale brak kompletnego zaangażowania. Niby są próby budowania suspensu (pierwszy zamach na lotnisku, strzelanina na ulicy czy finałowa konfrontacja na statku), ale to nie działa. Dodatkowo jeszcze te starcia z ninja oraz sceny kung-fu, zrobione jakoś bez finezji i wyglądające po prostu śmiesznie. A pojedynek Lockena z Hansenem czy motywy zdrady i lojalności w cynicznym, brudnym świecie nie wybrzmiewają zbyt mocno. Sytuację częściowo próbują ratować niezłe dialogi, pełne ciętego humoru oraz świetny montaż.

Mimo że reżysersko i scenariuszowo „Elita zabójców” jest rozczarowująca, to aktorsko nadal się broni. Jest to zasługa bezbłędnego Jamesa Caana oraz Roberta Duvalla. Pierwszy w roli uczciwego i lojalnego najemnika jest przekonujący, zarówno w scenach akcji, jak i w momentach pokazujących jego rehabilitację, a drugi jako jego przeciwieństwo – bezwzględny, cyniczny gracz, nie patyczkujący się z nikim. Obydwaj świetnie się uzupełniają, a z drugiego planu warto wyróżnić Burta Younga (cwany kurdupel Mac) i Bo Hopkinsa (lekko psychopatyczny Miller).

„Elita” powszechnie jest uznawana za jeden z najsłabszych filmów Peckinpaha, który rzadko rozczarowywał swoich widzów. Pomysł był interesujący, jednak pewne elementy (kung-fu) delikatnie mówiąc, gryzą się ze sobą, a reżyseria zawodzi. Jest kilka perełek, jednak to za mało, by mówić o w pełni udanym kinie sensacyjnym. Obejrzeć można, ale „Krwawy Sam” bywał w lepszej formie.
6/10
Radosław Ostrowski
