Rok 1912, Anglia. Powoli prasa wysyła wieści, że wkrótce zbliża się wojna. Ale w rezydencji rodu Birlingów – miejscowych fabrykantów, jest spokój i radość, gdyż trwa uroczystość zaręczynowa. Córka rodu ma wziąć ślub z Gerardem Croftem – również przedsiębiorcą z wysokiego rodu. Jednak ten nastrój sypie się jak domek z kart, a wszystko z powodu przybycie inspektora Goole’a. Mężczyzna prowadzi śledztwo w sprawie samobójstwa dziewczyny – Evy Smith, która wcześniej pracowała w fabryce Birlingów.

Jak trudno przenieść na ekran sztukę teatralną, wie niemal każdy reżyser, który próbował dokonać tego wyczynu. Jednak telewizja próbowała takich wysiłków wielokrotnie, tak jak w przypadku tego tytułu z zeszłego roku opartego na sztuce J.B. Priestleya z 1945 roku. Tak jak sztuka toczy się ona w jednym miejscu (rezydencja wieczorem), gdzie mamy kilka postaci obok siebie – rodzinę, przyszłego zięcia oraz inspektora. Niby wszystko oparte jest na dialogu i po pewnym czasie łatwo przewidzieć kierunek zdarzeń, ale atmosfera jest tak gęsta, że czeka się z zainteresowaniem na rozwój wypadków. Twórcy pozwalają nam obserwować te zdarzenia, dzięki retrospekcjom podczas przesłuchania całej rodziny, dzięki czemu nie ma miejsca na znużenie. Imponuje warstwa wizualna – stylowe zdjęcia, wiernie prezentująca epokę scenografia oraz budującą mroczny klimat muzyka, troszkę przypominająca dokonania Michaela Nymana.

Żeby jednak nie było tak słodko, jest jedna poważna wada – owszem, wiernie odtworzono tło i mentalność tamtej epoki, gdzie wyzysk był na porządku dziennym, każdy człowiek miał liczyć na siebie, a jedno zdarzenie wywołuje całą lawinę. Tak dramatyczny splot wydarzeń wydaje się dość mało prawdopodobny i aż dziwne, że nikt z rodziny nie zwrócił uwagi na tą kobietę. Chociaż co ja tam wiem, tutaj mamy rodzinę może nie patologiczną, ale każdy z członków ma wiele na sumieniu – alkoholizm, niewierność, przywiązanie do pieniądza oraz pozorów. Dodatkowo ostatnia mowa inspektora jest dość mocno „socjalistyczna” i wywołała we mnie wątpliwości co do tego, kim tak naprawdę była ta postać. I to właśnie zakończenie, pokazujące to, co się dzieje po wyjściu inspektora wywołuje największy zamęt w głowie, ale to musicie sami się przekonać.

Aktorstwo jest tutaj pierwszorzędne i każdy tutaj ma swoje duże pole do popisu – władcza Miranda Richardson (pani domu), twardy Ken Stoll (pan domu) czy widziana tylko w retrospekcjach Eva Smith (kompletnie mi nieznana Sophie Rundle) to postacie, wobec których trudno przejść obojętnie. Jednak i tak pozostają w cieniu doskonałego Davida Thewlisa. Jako inspektor skupia swoją uwagą, chociaż w zasadzie tylko patrzy (bardzo uważnie i wnikliwie) oraz mówi (spokojnie i bez krzyku, z jednym małym wyjątkiem) – sprawia wrażenie wszechwiedzącego, przynajmniej jeśli chodzi o tą rodzinę. Ciemno ubrany w kapeluszu, Thewlis magnetyzuje i zmusza bohaterów do zastanowienia się nad swoimi czynami oraz wzięciem odpowiedzialności za wszystko. To mocna rola, nie dająca zapomnieć o sobie.

Niby nie jest to nic nowego, ale „Wizyta inspektora” jest tym, co fani kryminałów lubią – pomysłową intrygę oraz wyraziste aktorstwo z kilkoma woltami w tle. Mimo tekstu sprzed ponad 50 lat, nadal daje do myślenia i trafnie pokazuje życie na początku XX wieku.
7,5/10
Radosław Ostrowski
