Cześć, mamo!

Każdy filmowiec na początku swojej drogi artystycznej próbuje podjąć rożnego rodzaju eksperymentów, prób szukania nowej formy ekspresji i środków wyrazu. Tak tez zrobił w 1970 roku Brian De Palma w swoim trzecim filmie „Cześć, mamo!”. Jego bohaterem jest niejaki Jon Rubin – młody facet, który wrócił z Wietnamu i próbuje się odnaleźć na nowo. Gdy go poznajemy, kupuje sobie nowe mieszkanie w dość kiepskim stanie i kamerę filmową. Zaczyna podglądać sąsiadów, by nakręcić pornosa.

Od tej pory film rozbija się na części. Pierwsza część to próba zrobienia amatorskiego porno przy wsparciu producenta Joe Bannera. I tutaj mamy voyeuryzm, ale punktem zwrotnym staje się podryw jednej z podglądanych kobiet (chodziło o sfilmowanie seksu), co samo w sobie jest autentycznie zabawne. Drugą część stanowi jednak działalność tajemniczej grupy Be Black, Baby. Jej celem jest pokazanie, co to znaczy być czarnym. Trzecia część to działalność wywrotowa zakończona spektakularną eksplozją dokonaną przez samego Joe – żonatego faceta, czekającego na dziecko.

cze_mamo1

De Palma tutaj mocno żongluje formą, czerpiąc garściami z nowej fali. Widać to zarówno w obecności napisów objaśniających przebieg wydarzeń, ale także w przyspieszeniach oraz dziwacznym montażu. Przykładowo podczas sceny oglądania porno w kinie nasz bohater rozmawia z producentem, który znajduje się po prawej stronie, by po cięciu (scenka erotyczna z pokazywanego filmu) facet znalazł się po lewej stronie. Albo podczas randki z sąsiadką Judy (śliczna Jennifer Salt), gdzie przenosimy się z miejsca na miejsce (restauracja, kawiarnia, pizzeria, taksówka) i to przejście jest tak płynne, jakbyśmy oglądali jedną scenę. Dodatkowo filmowiec zmienia perspektywę – raz widzimy to, co filmuje nasz bohater (okna z widokiem na pokój sąsiadów), ale gdy jedna z nich zaczyna filmować swoją kamerą, widzimy obraz z widoku tej kamery, co może na początku wywołać dezorientacje.

cze_mamo2

Jest też stylizowany na reportaż film telewizyjny dotyczący działalności ruchu Be Black, Baby i niezapomniana scena spektaklu, w którym nasz Joe gra policjanta. Sfilmowana czarno-biała taśma, niemal w jednym, płynnym ujęciu budzi grozę nawet teraz, przekonując (na własnej skórze), co to znaczy być innym. Niesamowita scena. Drugim mocnym punktem jest Robert De Niro, który dopiero zaczynał swoją drogę aktorską. Jednak już tutaj widać ogromny talent – nie zapomnę sceny podrywu sąsiadki (randka przez komputer, który wylosował partnerkę – aż dziw mnie bierze, że ktoś wtedy był w stanie w to uwierzyć) czy przygotowania do roli policjanta w spektaklu (czuć tu zalążek Travisa Bickle’a). On jeden w zasadzie jest mocnym spoiwem tego wariackiego filmu. A zakończenia tej komedii (czarnej i ekscentrycznej) nie powstydziłby się sam Monty Python.

Nie zawsze udaje się zachować uwagę (tempo jest dość nierówne, a niektóre żarty mogą wydawać się niezrozumiałe i nieczytelne), ale już tutaj widać potencjał ukryty w De Palmie, który miał za parę lat eksplodować. Intrygujące kino.

7/10

Radosław Ostrowski

Dodaj komentarz