Sorry Boys – Roma

00061D7JS44B6W5W-C122-F4

O grupie Sorry Boys pierwszy raz usłyszałem trzy lata temu, gdy poznałem cudowny album „Volcano”, pełen pięknych dźwięków dla fanów muzyki alternatywnej, wspieranej przez charyzmatyczny wokal Beli Komosińskiej. Teraz grupa wraca z trzecim albumem, który – podobno – pozamiatał i zniszczył konkurencję na łopatki. Czy tak jest na pewno? I o co chodzi tutaj z tym Rzymem?

„Roma” jest tutaj bardzo bogata w dźwięki oraz aranżacje, co pokazuje otwierający całość „Apollo”. Z jednej strony pulsująca elektronika z basem, z drugiej harfa oraz wokaliza w tle. Po minucie jednak robi się jeszcze ciekawiej, gdy w refrenie dochodzi do intensyfikacji dźwięków: smyczki, gitara elektryczna, organy, fortepian. Można przez chwilę odnieść wrażenie przesytu, ale to wszystko świetnie uzupełnia i komponuje, by pod koniec rozpłynąć się w spokoju. Równie otwierający się śpiewem a capella „Lord” wywołuje ciary, potem dołączają dęciaki, zapętlające się nawzajem. Zaśpiew wraca też w refrenie, gdzie cudna jest gitara elektryczna z magiczną elektroniką. Wreszcie jest singlowe „Wracam” okraszone kurpiowskim wstępem (ten refren brzmi niesamowicie), by potem w refrenie zaatakować akordeonem, oszczędną perkusją oraz mandoliną. I jakby tego mało Bela śpiewa (co jest rzadkie w przypadku tej grupy) po polsku równie przyjemnie jak po angielsku.

W tym większą konsternację wprawił mnie tytułowy utwór, który był bardzo stonowany, z łagodnym fortepianem na początku i nostalgiczną gitarą jakby z lat 60., by coraz intensywniej weszły klawisze oraz dziwaczna elektronika w tle, a na sam koniec jeszcze cymbały (pewnie pożyczone od Jankiela). Nieoczywiste, ale i podniosłe „Alleluia” pełne jest gitar, ustępujących miejsca trąbkom, fortepianu oraz chórowi. Podobnie piękne jest „Mojo”, gdzie przewijają się werble oraz smyczki z akustyczną gitarą. Cudownie się to rozkręca i wprawia w stan niemal kontemplacyjny. Tak jak dynamiczna (nie na początku) „Supernowa” z bajecznymi fletami, pełna elektroniki (podanej ze smakiem) „Miasto Chopina” z „mechaniczną” gitarą oraz japońskimi smyczkami pod koniec czy będąca kompletnym koktajlem Mołotowa „Water”.

Być może to tylko moje nadwrażliwe uszy, ale grupie najbliżej tutaj do… Florence + The Machine, gdzie również mamy do czynienia z mozaikową mieszanką różnorodnych dźwięków, pozornie niepasujących do siebie. Równie natchniona Komosińska jest po prostu zjawiskowa, bez względu na to w jakim języku śpiewa. Wszystko tu się spina w jedną logiczną całość: jaką? Przeczytajcie tytuł tej płyty wspak i zobaczcie co wyjdzie.

9/10 + znak jakości

Radosław Ostrowski

Dodaj komentarz