
Wydawało się, że w Australii jedyną hard rockową kapelą grającą na jedno kopyto, założoną przez dwóch braci jest AC/DC. Jednak pojawiła się tam młodsza konkurencja w postaci braci O’Keefe kierujących kwartetem gitarowo-elektrycznym pod nazwą Airbourne. Ich czwarty album tylko utwierdza w kierunku utrzymywanym przez tą formację od wielu lat.
Na „Beakin’ Outta Hell” mamy solidną porcję hard rocka, ale jednocześnie muzycy robią wszystko, by było to różnorodne. Nie brakuje szybkich, dynamicznych porcji wsparty surowymi riffami (tytułowy utwór) oraz strzałami rytmicznej perkusji. Nie może też zabraknąć obowiązkowego zaśpiewu w refrenach, by ludzie śpiewali to na koncertach (wolniejszy „Rivalry”), nośnych refrenów („Get Back Up”) oraz potężnej dawki energii (praktycznie każdy kawałek). Nawet galop jest tutaj tak przyjemny, że nie jestem w stanie się przyczepić („Thin The Blood”, którego nie powstydziłby się sam Motorhead). Słychać, ze ci ludzie czują się dobrze w swoim towarzystwie i wypadają świetnie. Problem w tym, że w zasadzie nie ma tutaj niczego, co by mnie zaskoczyło. To bardzo udany, ale klon AC/DC, tylko młodszy. Nawet wokal O’Keefe’a przypomina Briana Johnsona. Więc ci, co nie kochają prostego, ale dynamicznego łojenia, nie mają tu czego szukać.
Dla mnie to solidne, ostre granie, które raz na jakiś czas wypada sobie odpalić. Doceniam konsekwentne podążanie wyznaczoną ścieżką oraz potężnego kopa. „Breakin’ Outta Hell” na pewno sprawdzi się na koncertach i prywatnych imprezach (jeśli będzie się na nich grało rocka). Poprzednik bardziej mi się podobał, chociaż jest to podobny poziom.
7,5/10
Radosław Ostrowski
