
Ta pochodząca z Irlandii wokalistka kojarzyła się z graniem rockabilly i tym podobnych dźwięków. Ale w ciągu trzech lat od ostatniego wydania w życiu prywatnym doszło do poważnych roszad (rozwód z partnerem – także scenicznym, gitarzystą Darrelem Highamem), co musiało znaleźć swoje odbicie na nowym albumie. Tym razem za całość odpowiadał T-Bone Burnett, a wsparcie jako mentor udzielił sam Bono, co doprowadziło do kompletnej zmiany oblicza.
Owszem, czuć ducha starego rock’n’rolla, ale dominuje tutaj blues jak w delikatnym, wyciszonym openerze „Call Me” z akustycznymi gitarami (nawet elektryczna gra tak jakby była akustyczna). W podobnym tonie gra „Black Tears” (na gitarze bardzo ładnie, „hawajsko” gra Jeff Beck), jakbyśmy cofnęli się do lat 50., co nie jest dla mnie żadną wadą. Ale jak wiadomo, nie można grać na jedno kopyto, więc dochodzi do zmiany tempa w „Should’ve Been You” z dzwonami w tle i ciepłymi klawiszami (a jeszcze te chórki w refrenie) czy „Human” z intensywniejszymi gitarami. Mroczniej się robi w pozornie spokojnym „Sixth Sense”, gdzie pod koniec ociera się to o jazz (kontrabas), dochodzi nawet do odrobiny romantyzmu (początek „How Bad Can A Good Girl Be”), by za chwilę zmienić nastrój i pójść krok dalej (latynowski „Bad Habit” z ognistym finałem w postaci gitar i perkusji), a następnie wrócić do brzmień dawnych (lekko westernowe „Levitate” z ładnymi smyczkami w tle). Nawet bardziej jazzowy „When It’s My Time” (gościnnie na fortepianie Jools Holland) czy pobrudzony „Leave Me Lonely” (przester) nie wywołuje poczucia zgrzytu.
Sama Imelda jest tutaj bardziej wyciszona, mniej ekspresyjna, jakby stonowana i bardzo… rozmarzona. Jest to głos kobiety po przejściach, ale jak trzeba budzi w sobie ten pazur znany z poprzednich wydawnictw (już pod koniec płyty jak w „When It’s My Time” czy „Leave Me Lonely”). Wynika to z zupełnie innego charakteru całości, co jest tutaj sporym plusem. Także wydanie deluxe zawiera jeszcze dodatkowe cztery kawałki i jeśli myślicie, że są to tylko zapychacze zrobione po to, by fani dopłacili za tą edycję, to jesteście w błędzie. Są na tym samym poziomie, co podstawka (posłuchajcie „Flesh and Blood” czy „Love and Fear”, by się o tym przekonać). Sam jestem bardzo zaskoczony tą płytą i mam nadzieję, że po niej o Imeldzie May będzie słyszał każdy.
8/10
Radosław Ostrowski
