Steven Tyler – We’re All Somebody from Somewhere

Steven_Tyler_We%27re_All_Somebody_from_Somewhere

Czy jest jakiś fan muzyki rockowej, który nie znałby Stevena Tylera? Frontman bardzo popularnej formacji Aerosmith, posiadający ogromną charyzmę oraz bardzo mocno podniszczoną przez życie twarz, dopiero w zeszłym roku zdecydował się na solowy debiut. Jednak fani rockowego grania, przeżyli ogromny zawód, gdyż był to album w stylu country. Czy to oznaczało porażkę?

Za realizację odpowiadał sztab producentów kierowany przez T-Bone’a Burnetta, więc wydawać się mogło, ze będzie dobrze. I początek jest bardzo obiecujący w postaci wyciszonego, ale bogatego aranżacyjnie „My Own Worst Enemy”. Tam, poza ładną gitarą akustyczną, mamy starobrzmiący fortepian, akordeon oraz minimalistyczną perkusję. Ale pod koniec (półtorej minuty) dochodzi do eksplozji dźwięków oraz mocnego uderzenia. Dopiero wtedy pojawia się utwór tytułowy, gdzie swoje zaczyna robić ostrzejsza perkusja z gitarą elektryczną. A nawet swoje pięć minut ma trąbka. Nawet jeśli pojawiają się pewne udziwnienia (przesterowany wokal w brudnym „Hold On”) czy bardziej festynowy charakter (drażniące uszy „It Ain’t Easy” z obowiązkowymi smyczkami i steel guitar), to zawsze można wyłowić coś interesującego. Nawet w takim „patatającym” „Love Is Your Name”, gdzie ładnie śpiewa żeński głos, ale całość brzmi tandetnie czy w klaskanym „I Make My Own Sunshine” z mandoliną. Ale wtedy całość staje się znośna tylko dla fanów country i pstrokacizny muzycznej.

Nawet jeśli pojawia się fragment ostrzejszego łojenia jak w „Only Heaven” czy singlowego „Red, White & You”, to wszystko jest tak polane nudnymi i ogranymi dźwiękami country, że wywołuje ono bardzo silne znużenie. Także troszkę zużyty i miejscami bardzo wycofany wokal Tylera, sprawia wrażenie zmęczonego. I nie pomaga ani mroczniejszy cover „Janie’s Got a Gun” czy rozbudowany „Piece of My Heart”. Absolutnie średnie dzieło, pozbawione jakiejkolwiek pasji.

5/10

Radosław Ostrowski

Dodaj komentarz