
Ubiegłoroczny noblista z literatury Bob Dylan zwyczajnie nie odpuszcza I dalej flirtuje ze standardami amerykańskiej muzyki rozrywkowej. Teraz to Dylan może sobie nagrywać co chce I jak chce, a że ostatnio preferuje klasykę muzyki rozrywkowej, to cóż zrobić. Ale muzyk tym razem naprawdę zaszalał, bo “Triplicate” to nie jedna, lecz trzy płyty po 10 piosenek.
Początek jest ciekawy, bo brzmi to nie tylko jak piosenka nagrana w latach 40., ale też Dylanowi towarzyszy mała orkiestra, a dęciaki dodają koloru w takim “I Guess I’ll Have to Change My Plans”. Sam Dylan gran a swej gitarze niespiesznie, powoli, bo i nie ma się po co ani dokąd spieszyć. Tak jest w “September of the Years”, gdzie wybija się wiolonczela na początku czy gitara pedal steel w niemal hawajskim “I Could Have Told You”. Nawet trąbka ma swoje pięć minut (“Stormy Weather” czy zwiewne “Braggin’”). Problem jest jednak w czymś innym: piosenki zaczynają się po pewnym czasie (po piątej piosencej) sklejać się w jedną papkę, którą trudno odróżnić od siebie. Owszem, pare razy udaje się zmienić I lekko przyspieszyć tempo (“Trade Winds”), co troszkę uprzyjemnia czas i pare razy potrafi ładnie zagrać (“How Deep Is The Ocean”), ale słuchanie 90 minut (!!!) potrafi zmęczyć nawet największego twardziela.
Do tego jeszcze ciężko się słucha samego Dylana – mocno podniszczony, bardziej mruczący i na wyższych rejestrach wręcz sprawiający ból. Męczy się i próbuje ciągle sprawić frajdę swoim fanom, jednak trzeba pochwalić wybór piosenek. To jednak dla mnie za mało, by kolejny raz sięgnąć po “Triplicate”. Chciałbym, by Dylan przestał smęcić I tym razem napisał coś własnego. Przecież potrafił to zrobić 5 lat temu w “Tempest”, więc co szkodzi.
6/10
Radosław Ostrowski
