CODA

Coda – zakończenie utworu muzycznego, typowa dla dużych form muzycznych: fugi, formy sonatowej, także niektórych tańców. Choć film Sian Hader z muzyką ma wiele wspólnego, tytuł oznacza słyszące dziecko głuchych rodziców. Taka jest nastoletnia Ruby, której rodzina utrzymuje się z rybactwa i jako jedyna jest łącznikiem między rodzicami a światem zewnętrznym. I powiedzmy sobie, że z tego powodu ona sama niejako jest skazana na wieczne życie z rodziną w nadmorskim wygwizdowie. Nie brzmi to zbyt obiecująco, zwłaszcza że w szkole nie należy do zbyt lubianych osób.

W końcu dochodzi do kolizyjnego zderzenia. Ruby w ramach dodatkowych zajęć zapisuje się do… chóru szkolnego. Czy to tak na poważnie, czy trochę dla żartu? Pierwsza próba kończy się paniką i ucieczką, czego nikt się nie spodziewał. A zwłaszcza prowadzący chór Bernardo Vilalobos, jednak Ruby przychodzi do niego po zajęciach i ten dostrzega w niej spory potencjał. Problem jednak w tym, że rodzina ma problemy w pracy (kontrole statków, niskie ceny w licytacjach) i decydują się działać na własny rachunek. Bez niej nie dadzą sobie rady, co oznacza poważne spięcia.

Wydaje się, że wiemy w jakim kierunku pójdzie „CODA”, czyli słodko-gorzkiego dramatu o wyborze między dobrem rodziny a podążaniu swoją własną drogą. I poniekąd tak właśnie jest, zwłaszcza że reżyserka lubi troszkę przesłodzić, bo Ruby ma spory talent ni stąd ni zowąd (ok, zdarzają się samouki, ale tutaj nie byłem przekonany) i większość problemów rozwiązuje się dość szybko. Brakowało mi tutaj większego ciężaru, zaś zderzenie osób niesłyszących z resztą jest troszkę zbyt oczywisty. To, co jest największym plusem oraz sercem filmu jest rodzina Ruby. Relacje między nimi, spięcia (język migowy nigdy nie był taki intensywny) oraz próby radzenia sobie z rzeczywistością to najmocniejsze momenty. Nie pozbawione odrobiny humoru (pożycie łóżkowe rodziców czy wizyta u lekarza), ale też z paroma poruszającymi chwilami, bez serwowania emocjonalnego szantażu.

I to jak fantastycznie gra ta familia jest nieprawdopodobne: od bardzo wiarygodnej Emilii Jones przez wręcz nadekspresyjnego Troya Cotsura, który kradnie każdą scenę po mocną Marlee Matlin i Daniela Duranta. To wszystko działa na pełnych obrotach i angażuje. Z aktorów mówiących głosem – poza Jones – wyróżnia się Eugenio Derbez jako nauczyciel muzyki Villalobos. Dość ekscentryczny jegomość z niekonwencjonalnymi metodami pracy, budzący sporą sympatię oraz szacunek. Reszta postaci tak naprawdę jest i robi tylko za tło.

Ciężko jednoznacznie ocenić tegorocznego zwycięzcę Oscarów za najlepszy film. Z jednej strony to porządnie zrobione feel good movie, ale z drugiej jest to przewidywalne, schematyczne, trochę zrobione bez serca.

6,5/10

Radosław Ostrowski

Dodaj komentarz