Życie

Zawsze pojawiają się takie małe, skromne filmy z Wielkiej Brytanii, które niekoniecznie podbijają listy box office. Ale dla tych, co widzieli było to doświadczenie. Czy taki będzie też przypadek filmu „Życie” w reżyserii Olivera Hermanusa?

Akcja filmu toczy się w Londynie na początku lat 50., gdzie poznajemy niejakiego pana Williamsa (Bill Nighy). To mężczyzna w średnim wieku, pracujący jako miejski urzędnik, gdzie sprawy raczej się przedłuża niż wprawia w ruch. Mieszka z dorosłym synem i jego żoną, w zasadzie prowadzi dość monotonne, spokojne życie. Spokój jednak zostaje zaburzony, a wszystko przez wieści od lekarza. W dużym skrócie: zostało mu już bardzo niewiele czasu i czas zrobić życiowy bilans. Ten jednak nie wypada zbyt dobrze i pozostaje jedno pytanie: co dalej?

living1

Film jest remakiem filmu „Piętno śmierci” Akiry Kurosawy z 1951 roku, która ma status klasyka kina. Zarówno film i reżyser. Czy tak będzie w przypadku wersji pana Hermanusa? Ciężko mi powiedzieć, jednak ma na to zadatki. Sam film ma w sobie wiele melancholijno-refleksyjnego klimatu, gdzie na pierwszy plan wybija się poczucie zmarnowanego czasu. Bezsilność wobec przekazania najbliższym najgorszej wiadomości, porzucenie na pewien czas pracy, dostrzeganie drobnych detali. Ku mojemu zaskoczeniu, mimo sporej powagi i ciężkiego tematu, film jest zaskakująco lekki i niepozbawiony humoru. Jest to także zasługa dobrych dialogów, tempa oraz momentów wyciszenia, pozwalających lepiej poznać naszego bohatera.

living2

Jeszcze bardziej zaskakująca jest realizacja. Zdjęcia w formacie 4:3, mocno skupione na zbliżeniach twarzy podkreślają kameralność historii. Jednocześnie wszystko jest stylizowane na kino z lat 50. – kolorystyka, statyczna praca kamery, czcionka napisów w czołówce czy elegancka, symfoniczna muzyka. Jedyny twist ma miejsce w ostatnich 30 minutach, ale nie zamierzam go zdradzić. Powiem tylko, że to jedna z najbardziej poruszających scen w ostatnich latach.

living3

A wszystko trzyma to na swoich barkach trzyma Bill Nighy w roli Williamsa. Ten aktor znany jest ze świetnych ról drugoplanowych i bardzo rzadko pojawia się w głównej roli. Powinien to robić częściej, tworząc jedną ze swoich najlepszych ról. Na pozór bardzo flegmatyczna i powściągliwa jak (stereo)typowy Brytyjczyk, ze zmęczonym głosem niepodobnym do siebie. Ale w środku przez pewne mikrospojrzenia, drobne gesty powoli ta skorupa zaczyna pękać i dostrzegalna jest przemiana tej postaci. Bez popadania w patos czy górnolotność. Nighy’ego wspierają na drugim planie Aimee Lou Wood i Alex Sharp. Ona jest młodą urzędniczką, co zmienia pracę i tworzy zadziwiająco przyjacielską relację, z kolei on jest młodym, początkującym urzędasem, wchodzącym w całą tą procedurę. Nie można nie wspomnieć o świetnym Tomie Burke’u, czyli poszukującym weny pisarzu Sutherlanda, próbującego pomóc Williamsowi w dość hedonistyczny sposób.

living4

„Życie” to ten typ małego filmu, który może nie ma kosmicznego budżetu, efektów specjalnych, strzelania, pogoni i rozpierduchy, ale za to jest sporo serca oraz emocji. To bardziej kameralna, refleksyjna, elegancka i cicha historia o znajdowaniu sensu życia, nawet w ostatnim jego etapie.

7/10

Radosław Ostrowski

Podpalaczka

Byłem chyba jednym z niewielu widzów, który czekał na nową wersję kultowej powieści Stephena King „Podpalaczka”. Historia dziewczyny, co posiada moce pirokinetyczne, bo rodzice jako studenci wzięli udział w eksperymencie naukowym jest wciągająca, angażująca emocjonalnie, z paroma mocnymi scenami. Przynajmniej w wersji książkowej, bo adaptacja z 1984 roku od Marka Lestera mocno kroiła wiele wątków, miała średnie efekty specjalne, niezłe aktorstwo i fantastyczną muzykę Tangerine Dream. Teraz nową inkarnację „Podpalaczki” postanowiło zrealizować studio Blumhouse i.. uwspółcześnili ją.

podpalaczka1

Punkt wyjścia jest identyczny: studenci biorą udział w eksperymencie naukowym, gdzie niektórym podawany jest specyfik wyzwalający paranormalne zdolności. Dwoje z nich ucieka, bierze ślub i rodzi im się córka, Charlie. Cała trójka ukrywa się przed ścigającym ich… Wydziałem Naukowym – komórką tajnych służb, które mają jeden cel i jeden cel tylko mają: schwytać dziewczynę i wykorzystać jej moce. Wysłanie zostaje za nią posiadający podobne moce Indianin Rainburn. Cała rodzina znowu znalazła się na radarze, gdy Charlie nie opanowała swojej mocy i doprowadziła do eksplozji w szkole.

podpalaczka3

Film Keitha Thomasa to poradnik w stylu: jak z grubej powieści zrobić półtoragodzinny film. Co mogło pójść nie tak? Oj dużo, bo w zasadzie jesteśmy wrzuceni w sam środek historii. Nasza trójka ukrywa się od dawna, a ostatni moment „wybuchu” był trzy lata temu. Wszystko to bardziej przypomina akcyjniaka SF trochę w stylu „Midnight Special”, gdzie był spory potencjał. Bo mogła być to historia ojca, który coraz bardziej jest przerażony umiejętnościami córki i początkowo próbuje ją „stłamsić”, wchodzącej w dojrzewanie nastolatki z mocami, próbującą radzić sobie z tym wszystkim. Logika tutaj miejscami robi sobie wolne i twórcy wiele razy sobie zaprzeczają (niby poszukujący agenci mają „ochronne soczewki kontaktowe”, przez co na nich moce nie działają, ale to nie przeszkadza Charlie „złamać” jednego z agentów czy nauczycielka nie zwracająca uwagi kiedy Charlie dostaje piłką w łeb – celowo), co wywołuje największy problem: obojętność.

podpalaczka2

Jeśli dodamy do tego kreskówkową antagonistkę, o której zapomnicie, nijakie efekty specjalne i bardzo słabe dialogi, mamy wykolejenie w skali biblijnej. Jedynie finałowa konfrontacja w siedzibie złoli wygląda ciekawie (jest parę momentów mocnych kolorów w tle), lecz dla filmu jest już za późno. Ostatnia scena zaś to kpina, będąca pluciem w twarz. Klimat buduje tylko muzyka Johna Carpentera i jego współpracowników, mocno syntezatorowa w stylu lat 80.

podpalaczka4

Aktorzy próbują udźwignąć ten materiał, jednak dialogi i reżyseria są przeciwko nim. Ale nawet wtedy niektóre decyzje castingowe wydają się… zadziwiające jak choćby Zac Efron w roli ojca bohaterki czy absolutnie płaska Gloria Reuben, czyli kapitan Hollister. W zasadzie broni się w drobnych rólkach John Beasley (Irv) oraz Kurtwood Smith (dr Wanless), jednak to tylko kropla w morzu nijakości. Bo całość to wielkie rozczarowanie, gdzie prawie nic nie działa. Brakuje napięcia, reżyserii, scenariusza, logiki i horroru. Kompletnie wysrane dzieło, które kompletnie nie rozumie materiału źródłowego i dodaje od siebie kompletny chaos.

3/10

Radosław Ostrowski

Ona się doigra – seria 1

Przenoszenie filmów na seriale to zjawisko ostatnimi czasy bardzo popularne. Że może powstać coś interesującego pokazały takie przypadki jak „Hannibal”, „Fargo” czy „Bates Motel”. W 2017 dla Netflixa postanowił zrobić coś takiego sam Spike Lee, realizując w formie serialu współczesny remake debiutanckiego filmu z 1986 roku. Czy „Ona się doigra” jest udaną oraz potrzebną produkcją?

ona sie doigra1-1

Tak jak w oryginale, główną bohaterką jest Nora Darling (DeWanda Wise) – młoda, aspirująca artystka z Fort Greene, czyli osiedla w Brooklynie. Mieszka sama i próbuje się przebić w świecie artystycznym, by się utrzymać. Jednocześnie umawia się z trzema facetami, którzy o sobie nie wiedzą: biznesman Jamie, fotograf/model Greer oraz działający w social mediach Mars. Każdy z nich jest inny, wygląda inaczej, ale dla wszystkich dziewczyna jest obiektem pożądania. Jednak Nola nie zamierza zamknąć się w społecznej szufladce, a żeby jeszcze skomplikować sprawę, na horyzoncie pojawia się była dziewczyna, Opal. Może się jeszcze spikną?

ona sie doigra1-2

Jeśli myślicie, że Lee ograniczył się tylko do skupienia się na tym wielokącie, to ten serial nie potrwałby zbyt długo. Bo Nora jest też malarką, która próbuje się utrzymać ze swojej sztuki oraz kinomanką, są jeszcze jej kumpele (jedna to tancerka w nocnym klubie, druga prowadzi galerię sztuki), terapeutka oraz dyrektorka szkoły (mówiąca o sobie w trzeciej osobie Raqueletta Moss) czy ekscentryczny artysta-bezdomny Papa. To wszystko tworzy koloryt tej dzielnicy Brooklyna, gdzie nie brakuje zarówno spięć między białymi i czarnymi (co kończy się wręcz aresztowaniem Nory). To jednak nie jest najważniejszym wątkiem tego serialu, lecz perturbacje Nory ze światem.

ona sie doigra1-3

Lee potrafi parę razy zaskoczyć w realizacji. Nie brakuje scen w niemal teledyskowym stylu jak podczas piosenki Randy’ego Newmana o Donaldzie Trumpie, chwili gdy Nola odwiedza cmentarz na grobach osób ją inspirujących czy niemal tanecznym finale w Święto Dziękczynienia. Muzyka bardzo się tutaj wybija i nie chodzi tylko o jazzowe nuty, lecz bardziej współczesne kawałki, gdzie pojawia się… okładka płyty. Także nie brakuje szybkich zbitek montażowych jak na początku podczas gadek na podryw, co jednak pokazuje wysoką formę Nowojorczyka.

ona sie doigra1-4

I jak to jest świetnie zagrane, głównie przez mniej znane mi twarze (poza Anthonym Ramosem jako niedojrzałym, niepoważnym Marsem – nie do rozpoznania). DeWanda Wise absolutnie błyszczy jako bardzo wygadana, pewna siebie Nora. Pozornie może wydawać się pokręcona, chociaż jej idea bycia niezależną od wszystkich (w tym od mężczyzn) budzi we mnie respekt, zaś łamanie czwartej ściany tylko dodaje zadziorności. Także trzej partnerzy (wspomniany Ramos, Cleo Anthony i Liryq Bent) fantastycznie się uzupełniają, wyróżniając się innymi cechami charakteru: od poczucia stabilności i opiekuńczości przez pewność siebie po luz. Poza nimi najbardziej mi zapadli w pamięć świetni Elvis Nolasco (uważany za „burmistrza” Papo), De’Adre Aziza (dyrektorka Raqueletta Moss) orz Heather Headley (dr Jameson), choć pozostali aktorzy wypadają bez zarzutów.

ona sie doigra1-5

Pierwszy sezon „Ona się doigra” to zgrabny remake, który nie jest tylko prostym odpicowaniem oryginału. Chociaż po pierwszym odcinku można było odnieść takie wrażenie, im dalej w las Spike Lee idzie w innym kierunku, sięgając po inne środki wyrazu oraz nie tracąc zmysłu obserwatora. Szkoda tylko, że następny sezon będzie ostatnim, ale i tak go obejrzę.

7,5/10

Radosław Ostrowski

Winni

Na pytanie o sens remake’ów odpowiedź najczęściej sprowadza się do jednego: kasa, misiu, kasa. Bo Amerykanie chciwi są (najczęściej) i uważają, że wszystkie pieniądze świata powinny spływać do nich. Jeśli nie spływają, to biorą bardzo popularny film zagraniczny, lekko przepisują scenariusz, biorą bardziej znanego aktora i liczą szmal. Albo w przypadku Netflixa liczą słupki oglądalności. Czy „Winni” zmieniają coś w tej kwestii?

W zasadzie nie. Tak jak w oryginale mamy dyspozytora policji (Jake Gyllenhaal), który trafia niejako za karę i odbywa dyżur. Oprócz tego facet ma problemy rodzinne, jeszcze proces w tle oraz… astmę. Jesteśmy w Los Angeles podczas panoszącego się pożaru, a dyżur powoli zbliża się do końca. Wtedy pojawia się TEN telefon i TO połączenie. Dzwoni kobieta i prosi o pomoc. Z wypowiadanych słów wynika, że została porwana. Ale połączenie zostaje przerwane i mężczyzna wręcz desperacko próbuje wyjaśnić tą sprawę. Chociaż może nie powinien.

Tak jak oryginalni „Winni” akcja dzieje się niemal w jednym pomieszczeniu i więcej skupia się na tym, co słyszymy. To pozwala wyobrażać sobie odbierane informacje w formie obrazu, jaki kreujemy w swojej głowie. Miałem jednak jedno poważne ALE: ja widziałem oryginał, więc przebieg fabuły (w zasadzie niezmienionej) był mi znany i nie było tego elementu niespodzianki, co w duńskim pierwowzorze. Do tego jeszcze reżyser Antoine Fuqua rozciąga całą historię na przestrzeni kilku godzin, gdzie akcja oryginału toczyła się w czasie rzeczywistym. To drugie sprawiało, że atmosfera była o wiele gęstsza i napięcie trzymało za gardło do samego końca. Tutaj czułem to napięcie zbyt rzadko, by mnie potrafiło złapać. Kamera skupia się na twarzy Jake’a, niemal jest przyklejona do twarzy, rzadko pokazując inne elementy otoczenia (poza komputerem).

Ciekawiej się prezentuje kwestia głosów dzwoniących, gdzie nie brakuje znanych aktorów jak Paul Dano, Ethan Hawke czy – najistotniejsi dla całej fabuły – Peter Sarsgaard i Riley Keough. To właśnie obecność tej dwójki sprawiło, że oglądałem tą historię z zaangażowaniem. A tego chyba się spodziewałem najmniej i stoją w kontrze do nadekspresyjnego miejscami Gyllenhaala, który niemal non stop jest wybuchowy, porywczy. Amerykański film to i emocje muszą być po amerykańsku, czyli z dużego C.

Wyjaśnijmy sobie od razu jedną kwestię: to nie jest zły film. „Winni” są kompetentną produkcją, w której czuć rękę doświadczonego filmowca. Problem w tym, że różnic między tym filmem a oryginałem jest zbyt mało, by nazwać tą produkcję czymś więcej niż dopasowaną do nowego środowiska kalką. Jeśli nie widzieliście oryginału, podnieście ocenę w górę.

6/10

Radosław Ostrowski

Ambulans

Mam poważne pytanie: kiedy ostatni raz oglądaliście dobry film Michaela Baya? Że nie ma czegoś takiego? Że skończył się na „Twierdzy”? Na „Kill ‘Em All”? Na „Transformersach”? To chyba sobie dawno oglądaliście Mistrza Eksplozji w akcji. Bo po słabiźnie dla Netflixa w postaci „6 Undergrounds” (tak słaby, że nie chce mi się o nim gadać) teraz zrobił remake skandynawskiego thrillera. Oczywiście w swoim stylu.

ambulans1

Punkt wyjścia jest prosty jak konstrukcja cepa. Bohaterem jest Will (Yahya Abdul-Mateen II) – były wojskowy, który służył krajowi, a teraz jak potrzebuje pomocy, kraj ma go w dupie. Sprawa jest poważna, bo żona ma raka i pomóc może eksperymentalna operacja. Jak eksperymentalna? A co cię to obchodzi? Na tyle eksperymentalna, że ubezpieczenie tego nie pokryje. Więc postanawia poprosić o pomoc swojego adoptowanego brata Danny’ego (Jake Gyllenhaal), by pożyczył hajs. Gdy przybywa na miejsce, brachu szykuje skok na bank i akurat potrzebuje kierowcy. „Wchodzisz czy nie? Ponad 30 baniek do zgarnięcia”. Chcąc nie chcąc, zgadza się na udział. Akcja nie idzie kompletnie po planie (jakim w ogóle planie?), więc bracia porywają… karetkę pogotowia. Z postrzelonym policjantem. Ktoś tu ma wielkiego pecha.

ambulans2

Sama ekspozycja i zbudowanie portretu postaci zajmuje pierwsze 10 minut, a potem Michael Bay robi film w swoim szalonym stylu. Nie spodziewajcie się głębi psychologicznej, inteligentnych dialogów czy jakiejkolwiek sensownej narracji. Logika robi sobie wolne, kamera wariuje jakby ją w ręku trzymał Spider-Man (i jednocześnie wisiał), chaotyczny montaż jeszcze bardziej wywołuje dezorientację (przynajmniej na początku). Ktoś zaraz pewnie powie: to jest przecież Majkel Bej, czego oczekiwałeś? Niby tak, jednak „Ambulans” o wiele bardziej do mnie przemawiał niż większość filmów Baya. Dlaczego? Nie jest to aż tak efekciarskie i przegięte niczym „Bad Boys 2” czy większość „Transformersów”. Jakkolwiek to dziwnie zabrzmi, względnie trzyma się ziemi.

ambulans3

Nie znaczy to, że Bay przestał być Bayem. Nie ma to co prawda chodzących seks-lalek (zwanych też modelkami), mających być wabikiem dla oka czy wojska Ju Es Ej, ale reszta jest na miejscu: pościgi samochodowe, strzelaniny z kulami odbijającymi się od wszystkiego jakby były małymi fajerwerkami, demolka, fetysz na punkcie spluw i coraz bardziej absurdalne sceny. Plus odrobina sentymentalizmu i nadużywania słowa „brother”. Tempo jest zaskakująco równe, akcja jest czytelna, napięcie odczuwalne (nawet mimo niedorzeczności w stylu przeprowadzamy operację wyciągnięcia kuli przez telefon podczas pościgu) i coraz bardziej podbijamy stawkę. Jak? Policyjne centrum dowodzenia, próbujący odbić swojego partnera zdesperowany glina, agent FBI będący (oczywiście) starym kumplem naszego bohatera i jeszcze dorzućmy meksykański kartel. Bo czemu nie. Jakby jeszcze były czołgi, to można pomyśleć, że mamy do czynienia z adaptacją „Grand Theft Auto”, gdy gracz ma pięć gwiazdek. Co oznacza, że jest non stop ścigany przez pojawiające się znikąd radiowozy, antyterrorystów, wojsko i Facetów w Czerni. Nawet humor nie jest tutaj taki prostacki, czego kompletnie się nie spodziewałem.

ambulans4

Jeszcze dziwniejszy jest tutaj casting. Braci grają Jake Gyllenhaal i Yahya Abdul-Mateen II, co już samo w sobie brzmi abstrakcyjnie. Panowie jadą na kontraście, czyli ten pierwszy (biały) to przerysowany, nadekspresyjny wariat, bardziej improwizujący niż działający według jakiegokolwiek planu, zaś ten drugi to bardziej rozważny, stateczny i odpowiedzialny facet w nienormalnej sytuacji. Jak są razem, są iskry i jest chemia między nimi. Trzecim pionkiem jest ratowniczka pogotowania, grana przez Eizę Gonzalez. I to ona wydaje się być najciekawsza, najbardziej przyziemna w tym chaosie, z mroczną przeszłością.

Czyżbym stwierdził, że „Ambulans” to jeden z lepszych filmów Baya? Na pewno jest to film z rodzaju guilty pleasure, gdzie można się dobrze bawić, mimo bzdur i nielogiczności. Solidnie zrobione, z masą absurdu, bez nadmiernego wizualnego oczopląsu oraz mentalności nastolatka. Naprawdę to ja piszę?

6,5/10

Radosław Ostrowski

Seven Seconds

Ile czasu potrzeba, by zdecydować o czyimś życiu lub śmierci? Ile sekund? Ile warte jest ludzkie życie? Wszystko zaczęło się tak niepozornie – mężczyzna szybko jechał samochodem podczas śnieżycy. Żona akurat była w szpitalu, a narodziny dziecka w drodze. Wtedy pada dźwięk, czyli w coś walnęło. Był to rower, na którym jeździł młody chłopak. Kierowca jednak nie wezwał policji, nie udzielił pomocy, tylko zadzwonił po przełożonego, szefa oddziału policji d/s walki z narkotykami, by ogarnąć sprawę. Ta decyzja okaże się bardzo brzemienna w skutkach, a zamieszki wiszą w powietrzu. Czy wspomniałem, że chłopak jest czarnoskóry, zaś kierowca jest młodym białasem?

Mini-serial Netflixa dotyka tematu ogranego wręcz do bólu, czyli rasizmu, uprzedzeń i nienawiści. Wpisane w konwencję kryminału oraz (pod koniec) dramatu sądowego, do tego oparty jest na… rosyjskim filmie “Major” Jurija Bykowa. Za serial odpowiada Veena Sud, czyli twórczyni oryginalnego (czytaj: skandynawskiego) “The Killing”, więc należało spodziewać się interesującego dzieła. Choć początkowo można odnieść wrażenie, że postaci jest aż za dużo. Gliniarz-idealista, zmuszony do działania wbrew swoim zasadom, jego ekipa ostrych zawodników pod wodzą sierżanta DiAngelo, prowadząca śledztwo prokuratorka z alkoholowymi ciągotami, głęboko religijni rodzice zamordowanego dziecka, policjant spoza otoczenia itd. Dużo jest elementów tej układanki, która na pierwszy rzut oka jest aż zbyt znajoma. Prowadzona niespiesznym tempem, w bardzo tradycyjny, pozbawiony efekciarstwa sposób, zabawy formą.

Twórcy na pierwszy plan (moim zdaniem) wrzucają rodzinę i to, jak próbuje sobie radzić z całą tragedią. Ojciec (rewelacyjny Russell Hornsby) wychowywał chłopaka twardą ręką, by chronić przed gangami, dragami oraz innymi rzeczami, które mogłyby go sprowadzić na złą drogę. Ale nigdy go tak naprawdę nie znał, nic o nim nie wiedział, zaś z kolejnymi faktami widać coraz większy ból oraz jak go odpychał od siebie. Z kolei matka (wybitna Regina King) dosłownie rozlatuje się na mniejsze kawałki, coraz bardziej napędzana przez coraz silniejszy gniew, nienawiść i żądzę zemsty. Jej gwałtowne wybuchy zostają w pamięci na długo, tak jak próba zdobycia broni oraz zabicia sprawcy. Absolutnie wielka kreacja, będąca niejako sercem tego serialu.

Po drugiej stronie mamy gliniarza-idealistę Jablonskiego (solidny Beau Knapp), który coraz bardziej brnie w ścieżkę zepsucia i nie radzi sobie z wyrzutami sumienia. Im bardziej zaczynamy pozbawać tą postać oraz jego tło, nie da się go jednoznacznie ocenić. Tak samo szefa ekipy, DiAngelo (fantastyczny David Lyons). Z jednej strony wydaje się brutalnym oraz bezwzględnym bandziorem, co nosi odznakę. Ale znowu trudno go traktować jednoznacznie negatywnie, co pokazuje jego relacja z Jablonskim (bardzo przypominającą ojciec-syn niż mentor-adept). Jest jeszcze pani procurator KJ Harper (solidna Clare-Hope Ashitey) z przeszłością tak mroczną, że jedynym wyjściem jest gorzała oraz pochodzący spoza miasta detektyw John “Ryba” Rinaldi (kradnący szoł Michael Mosley). Dynamika tego duetu, gdzie determinacja Ryby i sarkastyczne poczucie humoru połączone z desperacją, bezsilnością oraz brakiem złudzeń to kolejny interesujący wątek. Pozornie idący oczywistymi torami, jednak angażujący.

“Seven Seconds” pozornie idzie drogą znajomych klisz i tropów z innych kryminałów, jednak ciągle potrafi wykonać nieoczywistą woltę. Sud wsparta przez doświadczonych reżyserów filmowych (Gavin O’Connor, Jonathan Demme) oraz telewizyjnych (Ernest R. Dickinson, Cory Giedroyć) pokazuje świat bez pudru, w sposób zachowawczy, bez osądzania. To ostatnie potwierdza słodko-gorzki finał, gdzie prawda ostatecznie nie ma żadnego znaczenia w zderzeniu z systemem sprawiedliwości, bez satysfakcji dla żadnej ze stron.

8/10

Radosław Ostrowski

CODA

Coda – zakończenie utworu muzycznego, typowa dla dużych form muzycznych: fugi, formy sonatowej, także niektórych tańców. Choć film Sian Hader z muzyką ma wiele wspólnego, tytuł oznacza słyszące dziecko głuchych rodziców. Taka jest nastoletnia Ruby, której rodzina utrzymuje się z rybactwa i jako jedyna jest łącznikiem między rodzicami a światem zewnętrznym. I powiedzmy sobie, że z tego powodu ona sama niejako jest skazana na wieczne życie z rodziną w nadmorskim wygwizdowie. Nie brzmi to zbyt obiecująco, zwłaszcza że w szkole nie należy do zbyt lubianych osób.

W końcu dochodzi do kolizyjnego zderzenia. Ruby w ramach dodatkowych zajęć zapisuje się do… chóru szkolnego. Czy to tak na poważnie, czy trochę dla żartu? Pierwsza próba kończy się paniką i ucieczką, czego nikt się nie spodziewał. A zwłaszcza prowadzący chór Bernardo Vilalobos, jednak Ruby przychodzi do niego po zajęciach i ten dostrzega w niej spory potencjał. Problem jednak w tym, że rodzina ma problemy w pracy (kontrole statków, niskie ceny w licytacjach) i decydują się działać na własny rachunek. Bez niej nie dadzą sobie rady, co oznacza poważne spięcia.

Wydaje się, że wiemy w jakim kierunku pójdzie „CODA”, czyli słodko-gorzkiego dramatu o wyborze między dobrem rodziny a podążaniu swoją własną drogą. I poniekąd tak właśnie jest, zwłaszcza że reżyserka lubi troszkę przesłodzić, bo Ruby ma spory talent ni stąd ni zowąd (ok, zdarzają się samouki, ale tutaj nie byłem przekonany) i większość problemów rozwiązuje się dość szybko. Brakowało mi tutaj większego ciężaru, zaś zderzenie osób niesłyszących z resztą jest troszkę zbyt oczywisty. To, co jest największym plusem oraz sercem filmu jest rodzina Ruby. Relacje między nimi, spięcia (język migowy nigdy nie był taki intensywny) oraz próby radzenia sobie z rzeczywistością to najmocniejsze momenty. Nie pozbawione odrobiny humoru (pożycie łóżkowe rodziców czy wizyta u lekarza), ale też z paroma poruszającymi chwilami, bez serwowania emocjonalnego szantażu.

I to jak fantastycznie gra ta familia jest nieprawdopodobne: od bardzo wiarygodnej Emilii Jones przez wręcz nadekspresyjnego Troya Cotsura, który kradnie każdą scenę po mocną Marlee Matlin i Daniela Duranta. To wszystko działa na pełnych obrotach i angażuje. Z aktorów mówiących głosem – poza Jones – wyróżnia się Eugenio Derbez jako nauczyciel muzyki Villalobos. Dość ekscentryczny jegomość z niekonwencjonalnymi metodami pracy, budzący sporą sympatię oraz szacunek. Reszta postaci tak naprawdę jest i robi tylko za tło.

Ciężko jednoznacznie ocenić tegorocznego zwycięzcę Oscarów za najlepszy film. Z jednej strony to porządnie zrobione feel good movie, ale z drugiej jest to przewidywalne, schematyczne, trochę zrobione bez serca.

6,5/10

Radosław Ostrowski

West Side Story

Hasło remake u wielu osób działa niczym płachta na byka, zwłaszcza w przypadku filmów uznawanych za klasykę. Zupełnie jakby miało doprowadzić do zniszczenia/skasowania/wysłania w niebyt oryginalnego filmu. Ale tak się nie dzieje, jeszcze. Tak też będzie w przypadku nowej wersji musicalu „West Side Story”, którą postanowił przygotować sam Steven Spielberg. Reżyser, który tak naprawdę może zrobić wszystko i NIC poza własną kreatywnością go nie ogranicza. Nie znam poprzedniej wersji z 1961 roku, więc nie będę bawił się w porównania, tylko opowiem o nowej adaptacji.

west side story1

Sama historia to osadzona w Nowym Jorku lat 50. wariacja na temat „Romeo i Julii”, zaś zamiast rodów mamy dwa gangi – białych Amerykanów (Jets) oraz bardziej opalonych Portorykańczyków (Rekiny). Romeo ma na imię Tony (Ansel Elgort) i był współzałożycielem gangu. Ale odsiadka go zmieniła, teraz jest na zwolnieniu warunkowym, więc żadna rozróba nie wchodzi w grę. Julia z kolei ma inne, piękne imię Maria (debiutantka Rachel Zegler), jest siostrą szefa gangu Rekinów. Obie strony są w stanie gotowości do konfrontacji, zwłaszcza iż okolica przeznaczona jest do rozbiórki, a nienawiść działa niczym paliwo w silniku rakietowym. Jeszcze bardziej sytuacja się rozkręci, gdy dojdzie do spotkania naszej parki. Trzecia wojna światowa wisi w powietrzu.

west side story2

Brzmi to jak coś banalnie prostego i nieskomplikowanego do zrobienia? Ale Spielberg nigdy wcześniej nie kręcił musicalu, więc było to zadanie do wykonania. Sam film jest tak klasyczny w formie, jak tylko jest to możliwe. Sporo tańca na ulicach (i nie tylko), równie sporo śpiewu (nagle i znienacka), a w tle niemal non stop przygrywa nieśmiertelna muzyka Leonarda Bernsteina. Brzmi jak coś bardzo archaicznego i pachnącego naftaliną, prawda? Niby powinno, ale Spielberg chyba ma jakiś układ z diabłem. Jego „West Side Story” czaruje od początku swoją młodzieńczą energią, w czym pomaga zarówno scenariusz, jak i świetne zdjęcia Janusza Kamińskiego: od bardzo imponującego początku przez bardzo żywiołową scenę taneczną w szkolnej potańcówce czy sekwencję podczas sprzątania sklepu z odzieżą.

west side story4

Do tego świata wskoczyłem od razu, świadomy konwencji i to była dla mnie największa niespodzianka. Spielberg bardzo przypomina do czego może doprowadzić zaślepienie, nienawiść oraz duma rozumiana jako pogarda wobec innych. Przemoc nakręca przemoc, więc nie ma tutaj miejsca na jakąkolwiek nić porozumienia czy sympatii. Obie strony nie znoszą tylko policjantów, co nie rozwiązuje problemu. A wszystko kończy się w brutalny, krwawy sposób. Trudno oderwać od tego oczy, bo wszystko jest zrobione po prostu świetnie: od choreografii przez scenografię, kolorystykę po muzykę oraz piosenki. Dość istotnym detalem jest fakt, że część dialogów jest w języku hiszpańskim. Ale nie są one tłumaczone, co wywoła sporą konsternację. Ale pasuje do tego świata.

west side story3

Aktorsko w zasadzie jest więcej niż porządnie, chociaż jedna osoba odstaje. Jest nią Ansel Elgort jako Tony. Nie chodzi o to, że źle śpiewa czy brakuje mu uroku, ale jest bardzo wyciszony. Chyba nawet za bardzo, przez co brakuje mu troszkę charyzmy i wyrazistości. Niby rozumiem, że to postać odmieniona, unikająca siłowej konfrontacji (nawet postawiony pod ścianą), ale tej postaci brakuje jakiejś wyrazistości, wewnętrznej siły, bym mógł uwierzyć w niego. Pod tym względem lepiej wypadali szefowie gangów, grani przez Mike’a Feista oraz Davida Alvareza. O wiele lepiej wypada partnerująca Rachel Zegler, dzięki swojej naturalności, szczerości oraz silnej determinacji. Niemniej czuć chemię między tą dwójką, co jest sporą niespodzianką. Ale prawdziwym sercem oraz bombą jest Ariana DeBose jako charakterna, zadziorna Anita. Nie można od niej oderwać oczu, nie zachwycać się jej energicznymi tańcami oraz śpiewem. Zachwycająca kobieta i najbardziej wyrazista postać, także w dramatycznych momentach pod koniec. Prawdziwy szok.

west side story5

Tak dobrego filmu Spielberg nie nakręcił od czasu „Przygód Tintina”. Pełen pasji, miłości do gatunku, szczerości oraz zadziwiająco świeży. I to wszystko przez twórcę po 70., co nie jest częstym zjawiskiem. Ten film przywrócił mi nadzieję, że ten reżyser jeszcze jest w stanie zaskoczyć oraz pokazać dawno schowany pazur.

7,5/10

Radosław Ostrowski

Przedszkolanka

Na pierwszy rzut oka Lisa Spinelli wydaje się być kobietą spełnioną. Mąż, dwoje dzieci w wieku licealnym, 20 lat pracy w przedszkolu – czy może czegoś brakować do szczęścia? Kobieta chodzi na zajęcia dla dorosłych z pisania wierszy, ale powiedzmy, że świat artystyczny jej dzieł nie będzie pamiętał. W końcu dochodzi do zaskakującego przełomu, a wszystko przez poznanego w szkole 5-letniego Jimmy’ego. Chłopak potrafi niczym z kapelusza rzucić kilka linijek, by potem o nich zapomnieć. Lisie udaje się zanotować wiersz i jest pod wielkim wrażeniem, dostrzegając geniusz młodego człowieka. Niespełniona artystka chce „pilnować” Jimmy’ego, by nie zmarnował swojego talentu, ale czy aby na pewno?

przedszkolanka1

Oparty na izraelskim dramacie film Sary Colangero to bardzo frapujący dramat. Jak tytuł wskazuje nie skupia się na uzdolnionym chłopaku, ale na jego nauczycielce. Kwestia talentu lub jego braku u bardzo młodego człowieka jest w zasadzie drugorzędna, jednak zmusza do postawienia sobie pytania. O to, co należy zrobić z talentem młodego człowieka – eksplorować i zostawić ku potomnych czy dać sobie z tym spokój oraz pozwolić dzieciakowi żyć swoim życiem? Dla Lisy ta relacja zaczyna zmieniać się w obsesję, chcąc niby zachować jego wiersze, lecz tak naprawdę wykorzystuje chłopca i relacja staje się bardzo niejednoznaczna. Czy ona naprawdę chce dla niego (i jego talentu) najlepsze, czy może tylko żeruje na nim i go wykorzystuje? Skrywając się za ciepłym głosem i serdecznością, w środku jest ciągle nasilające się poczucie niespełnienia, ciągłe niepogodzenie się ze swoimi ambicjami oraz brakiem talentu do pisania poezji.

przedszkolanka2

I te sprzeczne emocje bardzo delikatnie pokazuje znakomita Maggie Gyllenhaal, przez co trudno przewidzieć jej zachowanie. Do czego się ona posunie? Finał potrafi uderzyć z siłą huraganu, ale też parę drobnych scen z rodziną. Jedyną osobą wspierającą jej pasję jest kochający mąż oraz – po przesłaniu wierszy chłopaka – nauczyciel poezji o aparycji Gaela Garcii Bernala. Wydaje się być zachwycony „jej” talentem, zachęcając ją do dalszego tworzenia. A wiemy, co to oznacza – dalszą relację z chłopcem (cudowny Parker Jevak), będącą kluczem do całego filmu.

przedszkolanka3

Bez tego „Przedszkolanka” byłaby filmem zbyt dziwnym i niestrawnym. Choć toczy się powoli i bez fajerwerków, prowokuje do myślenia, a to już jest coś. Jeśli dodamy do tego zjawiskową Gyllenhaal, dostajemy naprawdę mocny dramat.

7,5/10

Radosław Ostrowski

Długa noc

Czasami są takie noce, że zwyczajnie lepiej jest siedzieć na dupie w domu niż wyjść na miasto, bo można wpakować się w poważne tarapaty. Takie, które pozornie wydają się drobnostkami, szczególnie w wieku nastoletnim. Wtedy myślisz, że możesz wszystko robić bez konsekwencji i chroni cię parasol w postaci rodziców. Cokolwiek nie zrobisz, zawsze spadniesz na cztery łapy. Tak myślał sobie Nazir Khan – młody chłopak z pakistańskiej rodziny, co mieszkał w Nowym Jorku. By załapać się na szkolną imprezę, ukradł taksówkę ojca. Niewiele mu pomogło, bo zgubił się i jeszcze miał zapaloną lampkę, że jest w pracy. Tak pojawiła się ona – młoda, pociągająca, od której wzrok krąży cały czas. Podwózka, dom, zabawa nożem a’la „Nóż w wodzie”, narkotyki, w końcu dochodzi do zbliżenia – co może pójść nie tak? Po dragach nasz chłopak ma dziurę w pamięci, budzi się po paru godzinach w kuchni, chce wyjść, przebiega się w sypialni, a tam… dziewczyna leży martwa, jakby zaatakował ją rzeźnik. Naz próbuje zwiać, ale szczęście opuściło go dawno i podczas ucieczki zatrzymuje go policja… za skręcanie w miejscu niedozwolonym. Może się mu upiecze, ale wskutek okoliczności zostaje aresztowany i oskarżony o morderstwo.

dluga noc7

To się nazywa mieć przerąbane, bo wszystko wskazuje na niego. Szansa na wyjście z tej sytuacji wydaje się żadna i pewnie by taka była, gdyby nie John Stone. Kim jest ten facet, co chodzi w klapkach, a stopy wyglądają jak u trędowatego? Drobny adwokat, zajmujący się dilerami oraz prostytutkami, raczej idący na układ przed sądem. Przechodząc przez posterunek, widzi Naza i – ku zaskoczeniu wszystkich – decyduje się zostać jego prawnikiem. Ale czy on ma jakieś szanse z prokuratorem oraz policją, które są przekonane o jego winie?

dluga noc1

Powstały 5 lat temu miniserial HBO to wspólne dzieło scenarzystów Richarda Price’a oraz Stevena Zailliana, którzy wiele razy pokazywali swoje nieprzeciętne talenty. Pierwszy odpowiada za „Kolor pieniędzy” oraz „Okup”, drugi stworzył „Listę Schindlera” czy „American Gangster”, a także ten serial wyreżyserował. O mały włos, a ten serial nie powstał. Początkowo główną rolę, Johna Stone’a miał zagrać James Gandolfini, jednak aktor zmarł po nakręceniu pilota. Po jego śmierci stacja HBO zaczęła prowadzić rozmowy z Robertem De Niro, jednak te – z powodu napiętego grafika – zakończyły się niepowodzeniem. Ostatecznie wybrano Johna Turturro i udało się ruszyć z produkcją.

dluga noc2

Rozbita na 8 odcinków opowieść toczy się na wielu płaszczyznach, ale skupia się na w zasadzie trzech wątkach. Pierwszy dotyczy naszego oskarżonego (bardzo wyciszony Riz Ahmed), który zostaje przetrawiony przez system sprawiedliwości i trafia do aresztu. A wiadomo, więzienie nie jest przyjemnym miejscem dla „świeżaka”, co zostaje mocno i brutalnie przypomniane. Z drugiej strony mamy Stone’a – drobnego prawnika ze zdemolowanym życiem prywatnym oraz egzemą, z którą nie jest w stanie sobie poradzić (co serwuje odrobinę humoru). Cały czas próbowałem zrozumieć dlaczego decyduje się na obronę chłopaka, w zasadzie bez dużego doświadczenia przed sądem? Czy chce coś ugrać, coś udowodnić, choć nie wierzy w niewinność chłopaka? Tutaj musiałem się poważnie zastanowić, ale jedno nie ulega wątpliwości – facet zna bardzo reguły gry i potrafi skutecznie zdobyć informację oraz przygotować się do rozmów z potencjalnymi świadkami.

dluga noc4

No i jeszcze jest trzecia sprawa, czyli policyjne dochodzenie oraz przygotowanie do procesu ze strony prokuratury, a także zbierającej dowody policji. Tą ostatnią reprezentuje zbliżający się do emerytury detektyw Box (świetny Bill Camp), który pozornie wydaje się empatyczny, lecz tak naprawdę to „łagodna bestia” – wyciąga informacje wszelkimi dostępnymi sposobami. A co w kwestii dociekania do prawdy? A kogo ona obchodzi – leży gdzieś tam w różnych mrocznych zakamarkach i czeka aż ktoś do niej dotrze. Tylko co z nią wtedy zrobić?

dluga noc6

Twórcy pokazują jak system sprawiedliwości przypomina zespół naczyń połączonych, gdzie stróże prawa i adwokaci w zasadzie są sobie nawzajem potrzebni. Jedni wiedzą o drugich wiele, czasami idą na układy, a często tyle razy się spotykają przed sądem (i nie tylko), że znają kto jak działa oraz operuje. A czasami biurokracja oraz brak komunikacji potrafi zirytować, co pokazuje zachowanie policjantów wobec Naza, gdy trafia na komisariat bez zarzutów o morderstwo. Bardziej się tutaj liczy kto ma rację i jak można przekonać do niej przysięgłych. A już sceny więzienne, gdzie obowiązują troszkę inne reguły gry oraz hierarchia – potrafi uderzyć, mimo znajomości tematu. Historia wciąga, a początek jest wręcz rewelacyjny, ale potem coś się dziwnego zaczyna dziać.

dluga noc5

Pojawia się masa wątków pobocznych, które zaczynają narrację rozdrabniać i tylko część z nich ma jakiś większy wpływ jak wrogie nastawienie do muzułmanów czy próby dochodzenia do kolejny świadków sprawy. Inną kwestią są dla mnie sceny więzienne, znaczy, kwestia Naza w pierdlu. Facet nie próbuje sobie nawet przypomnieć, co się tamtej feralnej nocy wydarzyło i łatwo – dla mnie zbyt łatwo – adaptuje się do nowego otoczenia. Czy chodziło tutaj o pokazanie, że w pewnych okolicznościach siedzi w nas bestia, czekająca na swoje pięć minut chwały? Czy może o to, iż dla przetrwania zrobimy wszystko? To rozumiem, ale sposób pokazania nie przekonuje, chociaż sceny z „aniołem stróżem” o imieniu Freddy są świetne, co jest zasługą zarówno dialogów, jak i nieodżałowanego Michaela Kennetha Williamsa w tej roli.

dluga noc3

No i chyba największy problem, czyli rozwiązanie i finał, który jest nierozstrzygnięty. Jeśli liczycie na odpowiedź kto zabił?, przeliczyliście się. Bo odpowiedzi nie ma, aczkolwiek jest pewien bardzo obiecujący trop. Tylko kto będzie chciał robić drugi sezon po pięciu latach? No błagam. A wyrok sądowy – to jest dla mniej jakieś lenistwo scenarzystów oraz mało prawdopodobne rozstrzygnięcie. Dla mnie duże rozczarowanie.

Więc jak ocenić „Długą noc”? To na pewno solidny dramat kryminalno-sądowy, przywiązany do detali niczym w „The Wire”, chociaż nie jest aż tak złożony. W górę podnosi go fantastyczne aktorstwo, głównie rewelacyjnego Johna Turturro, ale ściąga go w dół zbyt duża ilość niewnoszących niczego do sprawy wątków pobocznych. Bilans ostatecznie wychodzi na plus, więc dajcie szansę i może coś wygracie.

7,5/10

Radosław Ostrowski