Kolejne SF ze stajni Netflix, gdzie znajduje się morze kina gatunkowego różnej jakości. Przeważnie jest to śmieciowe kino klasy B zrobione po taniości. Ale czasem potrafi być parę niezłych rzeczy, co potrzeba film z 2017 roku „Anon”.

Akcja toczy się w futurystycznej przyszłości, gdzie wszyscy wiedzą wszystko o wszystkich. Prywatność praktycznie nie istnieje, a każdy ma w oku zamontowany coś jakby komputer, kamerę i sprzęt do rozpoznawania przedmiotów. Skoro wszystko jest na widoku, przestępczość jest więcej niż łatwa do wykrycia. W takim świecie żyje detektyw Sal Frieland (Clive Owen) – mężczyzna w średnim wieku, wyrwany niemal z czarnego kryminału. Ale też pojawiają się tzw. duchy, czyli osoby nie zostawiające żadnych cyfrowych śladów, a nawet potrafi wymazać się z obrazów. I właśnie detektyw wpada na trop takiego ducha, zaś w mieście dochodzi do tajemniczych morderstw. Bo zabójca wymazuje się z obrazu, przez co jest nie do namierzenia. By wpaść na jej trop detektyw decyduje się na podstęp.

Za „Anon” odpowiada Andrew Niccol, który na przełomie wieków tworzył olśniewające rzeczy jako scenarzysta („Truman Show”) oraz reżyser („Gattaca”). Z czasem jednak zaczynał popadać w zapomnienie i od czasu „Pana życia i śmierci” nie zrobił niczego wartego uwagi. „Anon” wydawał się szansą na powrót do formy. Ale ten powrót jest zaledwie połowicznie. To, co zdecydowanie się tutaj udało to wizja świata, która spokojnie mogłaby się znaleźć w serii „Czarne lustro”. Stała obserwacja, gdzie oko pełni rolę kamery, komputera, nawet albumu fotograficznego, by zachować pełną transparentność. Każdy ukrywający swoją tożsamość, czyli wszelkiej maści hakerzy są traktowani jako zagrożenie. Wszystko filmowane jest z użyciem nietypowych kątów, ujęć z góry oraz – w scenach POV – innego formatu obrazu. I to czyni całość interesującym doświadczeniem, z paroma cholernie budującymi napięcie scenami (pościg za zabójcą na dworcu metra).

Ale sama historia zaczyna gdzieś w połowie wywołać znużenie, zaś sama intryga zaczyna się rozłazić. Niccol niby próbuje zaserwować parę zaskoczeń (obecność osoby trzeciej czy włam do oka Sala, gdzie miesza mu to, co widzi) łącznie z tożsamością zabójcy, jednak gdzieś zaczyna to wszystko iść w oczywistych rejonach gatunku thrillera. „Anon” brakuje swojej własnej tożsamości, zaś sam finał nie do końca satysfakcjonuje. Jakby poza konceptem oraz wizualną estetyką nie było zbyt wiele do zaoferowania.

To, co mnie najbardziej trzymało w ryzach to cholernie dobry Clive Owen. Niby postać znajoma dla tego gatunku, czyli dobry gliniarz z udręczoną przeszłością i wpadający w króliczą norę, ale aktorowi udaje się ożywić ten znajomy schemat. Jak łączy ze sobą kropki czy w scenach, gdzie nie może ufać swoim oczom to jedne z najlepszych scen. Równie dobra jest Amanda Seyfried jako tajemnicza dziewczyna bez przeszłości i mocnymi umiejętnościami hakerskimi. Czy to ona stoi za morderstwami, czy jest osobą chcącą tylko bycia niewidzialną w świecie, gdzie wszystko jest na widoku. Bardzo enigmatyczna i frapująca postać, której motywacja pozostaje tajemnicą do końca.
„Amon” jest całkiem niezłym thrillerem SF z o wiele ciekawszym konceptem na świat przedstawiony niż intrygą. Chciałoby się lepiej poznać całą tą rzeczywistość i jak doszło do stworzenia tego miejsca niż podążać za zbyt znajomymi tropami thrillera.
6/10
Radosław Ostrowski
