Znachor

Dla wielu realizowanie kolejny raz tej samej historii wydaje się stratą czasu i prostym sposobem na łatwy zarobek tanim kosztem. Zwłaszcza jak poprzednik był hit oraz osiągnął status kultowy. Bo nie trzeba niczego nowego wymyślać, tylko znaleźć odpowiednią ekipę, aktorów, a potem liczymy hajs. Prawda? Ale gdyby wszystkie reinterpretacje były takie, mielibyśmy same hity.

Dlatego jak pojawiły się wieści o nowej adaptacji „Znachora” Tadeusza Dołęgi-Mostowicza, pojawiło się święte oburzenie. Jak można, skoro jest już ta SŁUSZNA I JEDYNA wersja mistrza Hoffmana z 1981 roku? Prawda jest taka, że w sztuce (a kino sztuką potrafi być) każdy twórca może jedno dzieło interpretować na setki lub tysiące sposobów. To nie jest matematyka, że zawsze 2+2 równa się 4. Więc jak sobie ze „Znachorem” poradził reżyser Michał Gazda oraz duet scenarzystów Marcin Baczyński/Mariusz Kuszewski?

Sama historia w ogólnym zarysie jest bez zmian i skupia się wokół profesora Rafała Wilczura (Leszek Lichota) – lekarza jednej z młodych klinik w Warszawie. Właśnie zostaje wybrany szefem nowo powołanego oddziału dla pacjentów z uboższych rodzin, by móc walczyć z ciemnotą, zabobonami i znachorstwem. Ale życie prywatne w jednej chwili kompletnie się sypie. Żona zostawia go z innym facetem, zabierając ze sobą córkę, Marysia. Doktor się załamuje, a próbując znaleźć połowicę zostaje pobity i traci pamięć. 15 lat później włóczy się po prowincji szukając dla siebie miejsca, aż trafia do Radoliszek. Tam trafia do prowadzącej młyn owdowiałej Zośki (Anna Szymańczyk). Do tego samego miasteczka także przybywa już dorosła Marysia (Maria Kowalska), która wpada w oko młodemu hrabiemu Leszkowi Czyńskiemu (Ignacy Liss).

Na pierwszy rzut oka „Znachor” wydaje się trzymać pierwowzoru, ale szczegóły są zgoła inne. Reżyser inaczej rozkłada akcenty, przez co cała historia może bardziej rezonować ze współczesnym widzem. Nadal mamy tutaj człowieka bez pamięci (ale nie zapomniał swoich umiejętności), wątek romantyczny osób z różnych klas społecznych, wreszcie dramatyczną walkę o życie. Jednocześnie wiele istotnych postaci (młynarka Zośka, Marysia, hrabia Czyński) są głębiej zarysowane, dodając większy ciężar emocjonalny. Szczególnie widać to w przypadku naszej młodej parki – Marysi i Leszka, gdzie ona ma o wiele silniejszy charakter, jasno określony cel, nie dając sobie w kaszę dmuchać. Z kolei on początkowo wydaje się lekkoduchem, nie traktującym wszystkiego poważnie, ale do czasu.

Co bardzo mnie zaskoczyło to skala oraz przepych. Widać tutaj, że Netflix nie oszczędzał pieniędzy, bo wrażenie robią zarówno pojazdy (automobile, motocykl, nawet pociąg), scenografia czy kostiumy, a także przepięknie sfilmowane krajobrazy prowincji. Wszystko przyjemnie wygląda oraz brzmi, zarówno w warstwie muzyczne (szczególnie folkowe piosenki w wykonaniu Svahy) oraz bardzo dobrze słyszalnych dialogów. Wszystko płynie tutaj równym tempem, wciągając mimo wiadomego finału. Jedynym dla mnie poważnym zgrzytem był zbyt przyspieszone zakończenie, czyli sceny procesu. Nie miało to aż tak mocnego wydźwięku jak powinno.

Trzeba za to pochwalić obsadę, która w większości radzi sobie bardzo dobrze. Fantastyczny jest zwłaszcza Leszek Lichota, którego Wilczur jest dla mnie najlepszą rolą w jego karierze. Lekarz przede wszystkim z powołania, bardzo utalentowany chirurg, jednak jako znachor jest równie wyrazisty. Szczególnie w oczach widać tą tęsknotą za czymś utraconym, ale w bardzo wyciszony i stonowany. Absolutnie świetna jest Anna Szymańczyk w roli młynarki Zośki – bardzo żywiołowej, energicznej wdowy, zaś duet Maria Kowalska/Ignacy Liss jest absolutnie uroczy. Pewną niespodzianką może być sportretowanie przez Mirosława Haniszewskiego postaci Dobranieckiego. Tutaj jest ukazany jako równie uzdolniony lekarz jak Wilczur, ale jest bardzo mocno skupionym na sobie karierowiczem. A kiedy pojawia się u niego Wilczur jako znachor, wyczuwa w nim zagrożenie dla swojej pozycji. To wielu się nie spodoba i podzieli.

„Znachor” jest przykładem jak zrobić nową wersję znanej opowieści, zachowując także ducha oryginału. Świetnie wykonany technicznie, bardzo dobrze zagrany i napisany. To zdecydowanie jeden z najlepszych polskich filmów zrobionych przez Netflixa oraz przykładem udanego remake’u.

8/10

Radosław Ostrowski

Filmowe rozczarowania roku 2023

Pewnie zaskoczyła was zmiana nazwy, bo ja bardzo rzadko trafiam na najgorsze filmy roku.  Bo niektóre tytuły świadomie omijam jak polskie komedie (niby)romantyczne, produkcje Patryka Vegi (akurat w tym roku żadnej nie było) i jego naśladowców, slashery czy amerykańskie „śmieszne” komedie. Czas każdego z nas jest bardziej cenny i nie warto marnować go na takie ścierwa. Niemniej nie da się takich rzeczy całkowicie ominąć. Na szczęście takie są dość krótkie z paro powodów. Jednym z nich jest albo to, że seanse takich filmów (na moim laptopie) przerywam, jeśli nie jestem w stanie wejść w dany tytuł. Albo nie jestem w stanie nic o nich napisać, co raczej nie świadczy o mnie za dobrze. Będę musiał nad tym popracować albo zacząć dostawać za pisanie o paździerzach hajs.

Tak jak w przypadku najlepszych filmów tytuły są umieszczone chronologicznie od stycznia do grudnia. Każdy z tych filmów otrzymał ocenę 5,5/10 lub mniej. Nie wszystkie zostały zrecenzowane, więc nie będzie do nich linków. W przypadku wyróżnień pojawiają się moje osobiste rozczarowania, choć same tytuły były „zaledwie” niezłe (z jednym wyjątkiem).

1. Ojciec Stu, reż. Rosalind Ross
2. Zadra, reż. Grzegorz Mołda
3. Republika dzieci, reż. Jan Jakub Kolski
4. Imperium światła, reż. Sam Mendes
5. 65, reż. Scott Beck, Bryan Woods
6. W trójkącie, reż. Ruben Ostlund
7. Krew i złoto, reż. Peter Thorwardt – nieudolna, niemiecka próba zrobienia filmu wojennego w stylu Tarantino
8. Operacja: Soulcatcher, reż. Daniel Markowicz
9. Teściowie 2, reż. Kalina Alabrudzińska
10. Poroże, reż. Scott Cooper
11. Kajtek Czarodziej, reż. Magdalena Łazarkiewicz

Wyróżnienie (czyli moje największe zawody):
Duchy Inisherin, reż. Martin McDonagh – przekombinowany dramat, który za bardzo skupia się na symbolice oraz „głębokich” dialogach, przez co kompletnie mnie to nie obchodziło
Indiana Jones i artefakt przeznaczenia, reż. James Mangold – pożegnanie niegodne takiej legendy jak Indy
Doppelganger: Sobowtór, reż. Jan Holoubek – sam jestem zdziwiony, że ten film tu trafił. W połowie ten film traci napięcie, serwując zbyt wiele znajomych klisz kina szpiegowskiego. Poza tym dla mnie wątek człowieka, którego tożsamość została skradziona przez wywiad była o wiele ciekawsza niż szpiegowska działalność.
Napoleon, reż. Ridley Scott – totalny burdel, który chce opowiedzieć o Napoleonie wszystko, a opowiada… nic. Plus kompletnie rozczarowujący Joaquin Phoenix, który jest bardziej zagubiony niż nasz rząd.

Pozostaje jedynie mieć nadzieję, że w nadchodzącym roku ta lista nie będzie dłuższa niż ta. Ale czy tak się uda – przekonamy się za rok.

Radosław Ostrowski

Najlepsze filmy roku 2023

Rok 2023 filmowo był strasznie… nierówny. Z jednej strony więcej czasu spędziłem w kinie, co mnie bardzo cieszyło. Z drugiej jednak wiele oczekiwanych przeze mnie filmów bardziej lub mniej zawiodło. Do tego stopnia, że myślałem o rzuceniu tego bloga i pizdu. Jednak po drodze pojawiła się masa niespodzianek, głównie spośród kameralnych, bardziej niezależnych produkcji. Nie wszystko jednak udało mi się zobaczyć, czy to z powodu braku premiery w moim mieście, niezgrania z terminami, choróbska itp. Tak samo nie obejrzałem zbyt wielu seriali, a kupka wstydu z kolejnymi tytułami tylko się powiększa. Będę musiał sobie jakoś z tym poradzić, ale to już inna sprawa.
Obecne poniżej tytuły ułożone są w kolejności chronologicznej od stycznia do grudnia tego roku i otrzymały co najmniej 8/10 lub wyżej. 

1. Trzy dni Kondora, reż. Sydney Pollack
2. Pele, reż. Ben Nicholas & David Tryhorn
3. Fabelmanowie, reż. Steven Spielberg
4. Kot w butach: Ostatnie życzenie, reż. Joel Crawford, Januel Mercado
5. Na Zachodzie bez zmian, reż. Edward Berger
6. Niebezpieczni dżentelmeni, reż. Maciej Kawalski
7. Babilon, reż. Damien Chazelle
8. Dzień świstaka, reż. Harold Ramis
9. Aftersun, reż. Charlotte Wells
10. Filipreż. Michał Kwieciński
11. Robin Hood: Faceci w rajtuzach, reż. Mel Brooks
12. Włoska robota, reż. Peter Collinson
13. John Wick 4, reż. Chad Stahelski
14. Sundown, reż. Michel Franco
15. Jestem otchłanią, reż. Donato Carrisi
16. Sisu, reż. Jarmali Helander
17. Strażnicy Galaktyki: Volume 3, reż. James Gunn
18. Aida, reż. Jasmila Zbanić
19. De Palma, reż. Noah Baumbach, Jake Paltrow
20. Niezwykła wędrówka Harolda Fry, reż. Hettie Macdonald
21. Dziwny świat, reż. Don Hall, Qui Nguyen
22. Tyler Rake II, reż. Sam Hargrave
23. Mission: Impossible – Dead Reckoning Part One, reż. Christopher McQuarrie
24. Oppenheimer, reż. Christopher Nolan
25. Barbie, reż. Greta Gerwig
26. Wojownicze Żółwie Ninja: Zmutowany chaos, reż. Jeff Rowe, Kyler Spears
27. Francuski łącznik, reż. William Friedkin
28. Reality, reż. Tina Satter
29. Gran Turismo, reż. Neill Blomkamp
30. Patton, reż. Franklin J. Schaffner
31. Śubuk, reż. Jacek Lusiński
32. Poprzednie życie, reż. Celine Song
33. Sergio Leone – Włoch, który wynalazł Amerykę, reż. Francesco Zippel
34. Urodzeni mordercy, reż. Oliver Stone
35. Chłopi, reż. Dorota Kobiela, Hugh Weelcham
36. F/X, reż. Robert Mandel
37. Zabójca, reż. David Fincher
38. Królestwo niebieskie – wersja reżyserska, reż. Ridley Scott

Sporo tego, prawda? Choć jednak mam wrażenie, że rok temu było tego więcej. Czego życzyłbym sobie i wam w nowym 2024 roku? O wiele więcej spokoju w tym zwariowanym chaosie jaki trwa już od 3 lat, zdrowia, szczęścia, pomyślności oraz znakomitych filmów i seriali do obejrzenia. 

Radosław Ostrowski

Anon

Kolejne SF ze stajni Netflix, gdzie znajduje się morze kina gatunkowego różnej jakości. Przeważnie jest to śmieciowe kino klasy B zrobione po taniości. Ale czasem potrafi być parę niezłych rzeczy, co potrzeba film z 2017 roku „Anon”.

Akcja toczy się w futurystycznej przyszłości, gdzie wszyscy wiedzą wszystko o wszystkich. Prywatność praktycznie nie istnieje, a każdy ma w oku zamontowany coś jakby komputer, kamerę i sprzęt do rozpoznawania przedmiotów. Skoro wszystko jest na widoku, przestępczość jest więcej niż łatwa do wykrycia. W takim świecie żyje detektyw Sal Frieland (Clive Owen) – mężczyzna w średnim wieku, wyrwany niemal z czarnego kryminału. Ale też pojawiają się tzw. duchy, czyli osoby nie zostawiające żadnych cyfrowych śladów, a nawet potrafi wymazać się z obrazów. I właśnie detektyw wpada na trop takiego ducha, zaś w mieście dochodzi do tajemniczych morderstw. Bo zabójca wymazuje się z obrazu, przez co jest nie do namierzenia. By wpaść na jej trop detektyw decyduje się na podstęp.

Za „Anon” odpowiada Andrew Niccol, który na przełomie wieków tworzył olśniewające rzeczy jako scenarzysta („Truman Show”) oraz reżyser („Gattaca”). Z czasem jednak zaczynał popadać w zapomnienie i od czasu „Pana życia i śmierci” nie zrobił niczego wartego uwagi. „Anon” wydawał się szansą na powrót do formy. Ale ten powrót jest zaledwie połowicznie. To, co zdecydowanie się tutaj udało to wizja świata, która spokojnie mogłaby się znaleźć w serii „Czarne lustro”. Stała obserwacja, gdzie oko pełni rolę kamery, komputera, nawet albumu fotograficznego, by zachować pełną transparentność. Każdy ukrywający swoją tożsamość, czyli wszelkiej maści hakerzy są traktowani jako zagrożenie. Wszystko filmowane jest z użyciem nietypowych kątów, ujęć z góry oraz – w scenach POV – innego formatu obrazu. I to czyni całość interesującym doświadczeniem, z paroma cholernie budującymi napięcie scenami (pościg za zabójcą na dworcu metra).

Ale sama historia zaczyna gdzieś w połowie wywołać znużenie, zaś sama intryga zaczyna się rozłazić. Niccol niby próbuje zaserwować parę zaskoczeń (obecność osoby trzeciej czy włam do oka Sala, gdzie miesza mu to, co widzi) łącznie z tożsamością zabójcy, jednak gdzieś zaczyna to wszystko iść w oczywistych rejonach gatunku thrillera. „Anon” brakuje swojej własnej tożsamości, zaś sam finał nie do końca satysfakcjonuje. Jakby poza konceptem oraz wizualną estetyką nie było zbyt wiele do zaoferowania.

To, co mnie najbardziej trzymało w ryzach to cholernie dobry Clive Owen. Niby postać znajoma dla tego gatunku, czyli dobry gliniarz z udręczoną przeszłością i wpadający w króliczą norę, ale aktorowi udaje się ożywić ten znajomy schemat. Jak łączy ze sobą kropki czy w scenach, gdzie nie może ufać swoim oczom to jedne z najlepszych scen. Równie dobra jest Amanda Seyfried jako tajemnicza dziewczyna bez przeszłości i mocnymi umiejętnościami hakerskimi. Czy to ona stoi za morderstwami, czy jest osobą chcącą tylko bycia niewidzialną w świecie, gdzie wszystko jest na widoku. Bardzo enigmatyczna i frapująca postać, której motywacja pozostaje tajemnicą do końca.

„Amon” jest całkiem niezłym thrillerem SF z o wiele ciekawszym konceptem na świat przedstawiony niż intrygą. Chciałoby się lepiej poznać całą tą rzeczywistość i jak doszło do stworzenia tego miejsca niż podążać za zbyt znajomymi tropami thrillera.

6/10

Radosław Ostrowski

Chłopi

Chyba nie trzeba przedstawiać powieści Władysława Reymonta, która otrzymała literacką Nagrodę Nobla, była (przynajmniej za moich czasów) lekturą szkolną oraz została zekranizowana w latach 70. przez Jana Rybkowskiego. Teraz z tym sporym kawałem literatury postanowili się zmierzyć Dorota Kobiela i Hugh Welchman, czyli twórcy animowanego „Twojego Vincenta”. Wiec chyba wiadomo w jakiej formie wzięli się za „Chłopów”.

Fabuła w zasadzie trzyma się pierwowzoru, czyli nadal jesteśmy w XIX-wiecznej wsi Lipce i nadal skupia się wokół trójki postaci – Macieja Boryny, jego syna Antka oraz Jagny Paczesiówny. Pierwszy jest gospodarzem, co posiada największy majątek na wsi i darzony jest szacunkiem gromady. Syn nadal mieszka ze swoją rodziną w domu ojca, co prowadzi do strego konfliktu. No i pośrodku jest ta młoda dziewczyna, co bierze ślub z tym pierwszym, choć bardziej kocha tego drugiego. Na przestrzeni jednego roku może wydarzyć się wszystko i dzieje się.

Jeśli spodziewacie się zaskoczeń czy zmian fabularnych, to raczej nie macie tu czego szukać. Jest to skondensowane do dwóch godzin i pozbawiona (wielu) wątków pobocznych portret wsi. I jest on pełen sprzeczności: z jednej strony pełen barwnych obyczajów (wesele Boryny, przyjście kolędników), ale z drugiej to walka o przetrwanie, o ziemię. Tutaj liczy się prawo silniejszego, gdzie każdy czeka na upadek największego, zaś bronią są plotki, koneksje. Zaś ślub jest w zasadzie interesem i szansą na wzbogacenie się. Piękne stroje i przyroda, śpiewy i tańce, a z drugiej piach, błoto i codzienna praca na polu. Niemniej twórcy trochę inaczej kładą akcenty, a także zmieniają wydźwięk zakończenia, co wielu może wkurzyć.

Tak jak „Twój Vincent” film został zrobiony animacją malarską z drobnym wsparciem komputera i robi to piorunujące wrażenie. Tym razem inspiracją byli polscy malarze przełomu wieków, ze wskazaniem na Józefa Chełmońskiego i Leona Wyczółkowskiego. Sceny przyrodnicze, przejścia między kolejnymi porami roku są wręcz zachwycające. Tam samo jak weselnego tańca Jagny czy ataku chłopów na drwali rąbiących las. Aczkolwiek muszę zauważyć, że czasem tło czy szczegóły potrafią być bardzo niewyraźne. Wszystko okraszone bardzo etniczną muzyką rapera L.U.C-a, która podbija klimat całości.

No i nie można wspomnieć o aktorach, którzy dokładają sporą cegiełkę. Największe wrażenie zrobił na mnie Mirosław Baka w roli Macieja Boryny. Z jednej strony to pełen energii gospodarz, co chce dobrze, ale bywa w tym dość szorstki i egoistyczny, trzymający twardą ręką domostwo. Im dalej w las, tym postać zaczynała nabierać nowych warstw i kolorów. Dawno nie widziałem tego aktora w tak mięsistej postaci. Równie wyrazisty jest Robert Gulaczyk jako Antek – bardziej porywczy i sfrustrowany facet, dla którego ważniejsza jest jego duma. Na jego twarzy maluje się masa skrajnych emocji, a sam przypominał tykającą bombę, co może w każdej chwili wybuchnąć. Ale tak naprawdę sercem jest Kamila Urzędowska, czyli Jagna – zawieszona między nastolatką/dzieckiem (robienie wycinanek) a wchodzącą w dorosłe życie młodą kobietą. Dziwne połączenie naiwności, obojętności i budzącego się seksapilu, ale też – co wielu na pewno zaskoczy – zagubienia oraz niedopasowania do świata i jego reguł. Bardzo odświeżająca interpretacja, choć nie wszystkim przypadnie do gustu. Do tego dostajemy bardzo bogate i wyraziste postacie drugoplanowe: od złośliwie komentującej Jagustynki (dawno nie widziana Dorota Stalińska) przez wójta i jego żonę (Andrzej Konopka, Sonia Bohosiewicz) aż po Hankę (Sonia Mietielica).

Czy gdyby „Chłopi” zostaliby zrobieni w formie aktorskiej zrobiliby takie wrażenie? Moim zdaniem nie. Animacja jest o wiele bardziej dopieszczona niż w „Twoim Vincencie”, historia angażuje i nabiera nowych znaczeń oraz kontekstów. To niemal ekstaza dla kinomanów, którą trzeba przeżyć.

8,5/10 + znak jakości

Radosław Ostrowski

Imperium światła

Sam Mendes to jeden z tych reżyserów, który odnajduje się w każdej konwencji: od komediodramatu przez kino gangsterskie po Jamesa Bonda. To, co jeszcze łączy te filmy to fakt, że do tej pory (poza „1917”) nie pisał scenariuszy. Teraz znowu postanowił przenieść swoją własną historię, już napisaną samodzielnie i no cóż, efekt dla mnie wyszedł niezadowalający. Ale po kolei.

Wszystko toczy się w małym miasteczku Margate w hrabstwie Kent roku 1980. A dokładnie w kinie Empire, które swoje lata świetności ma już dawno za sobą. Dwie sale kinowe (i jeszcze dwie zamknięte) oraz dość sprawdzona grupa pracowników z kierownikiem Donaldem Ellisem (Colin Firth) na czele. Inną doświadczoną pracowniczką jest Hilary (Olivia Coleman), czyli kierowniczka sali. Taka pracownica, co przychodzi do pracy pierwsza, a wychodzi ostatnia. Życia prywatnego w zasadzie nie posiada, trzymając się od dłuższego czasu rutyny. Wreszcie pojawia się nowy pracownik, czarnoskóry Stephen (Michael Ward). Tutaj powoli zaczyna między nimi iskrzyć, jednak są pewne problemy. I nie chodzi tylko o różne kolory skóry.

Mendes robi dziwną potrawę, gdzie miesza różne składniki i liczy, że coś z tego smakowitego będzie. Z jednej strony mamy tu kino jako miejsce pracy, ale też miejsce tworzące magię. I pozwalające uciec od szarej, nudnej rzeczywistości. Ale to już wiem od czasów „Purpurowej róży z Kairu”, a także ostatnio obecnego trendu listów miłosnych do X Muzy jak „Fabelmanowie” czy „Belfast”. Sam jest próbuje też być melodramatem z dwójką wykluczonych ludzi. Bo on musi się mierzyć z rasizmem i lubującym miłość do bliźniego swego skinheadom, z kolei ona jest bardzo tajemnicza, wycofana, wręcz zgaszona. A jednak coś zaczyna między nimi iskrzyć, choć przeszłość zaczyna dawać o sobie znać.

No i większość czasu spędzamy z Hilary, którą świetnie gra Coleman. Kobietę pozornie nieobecną, skupioną bardzo na wykonywaniu swoich obowiązków i zdystansowaną wobec całego otoczenia. Trudno nie oderwać od niej oczu, by zobaczyć pęknięcia w jej portrecie, dotrzeć do skrywanego mroku, bólu i cierpienia. To wszystko jednak nie chce się w sensowny sposób połączyć ze sobą. Dramat psychologiczny, romans, kino, nienawiść, nierówność społeczna – dzieje się tu wiele, czasem nagle i niespodziewanie. Z tego powodu nie mogłem w pełni się zaangażować, bo tak wiele się działo w tak krótkim czasie. Do tego jeszcze jest parę pobocznych postaci, z których najciekawsze są dwie: kinooperator Norman (Toby Jones) oraz Ellis, który seksualnie wykorzystuje Hillary.

Mendes nie jest w stanie tego wszystkiego ujarzmić, przez co emocjonalnie nic mnie to nie obchodziło. Choćby nie wiem jak wizualnie by to pięknie wyglądało (a wygląda naprawdę ładnie, co jest zasługą zdjęć, scenografii i kostiumów) oraz całkiem niezłe dialogi, całość wydaje się przedramatyzowana do tego stopnia, że wywołuje to efekt odwrotny. Nie działa ta historia, która niby próbuje być poważna, ale to jakieś za słodkie, zbyt łatwe i chyba naiwne. Coś tu mi zgrzytało, nie pasowało, nie chciało się połączyć w spójną całość. Tego po tak doświadczonym i sprawnym reżyserze jak twórca „American Beaty” nie spodziewałem się. Cóż, może Mendes nie powinien pisać scenariuszy tylko skupić się na reżyserowaniu?

5,5/10

Radosław Ostrowski

Ja, Godard

Uważany za jednego z najbardziej wpływowych filmowców Jean-Luc Godard. Twórca kojarzony z francuską Nową Falą, która bawiła się formą i eksperymentowała z konwencjami kina. Aż dziwne, że nie powstała filmowa biografia zmarłego w zeszłym roku reżysera. Wróć, powstała, ale chyba niewielu widzów ją obejrzało.

Nakręcone w 2017 roku przez Michela Hazanaviciusa „Ja, Godard” oparte jest na wspomnieniach Anny Wiazemsky. Kiedy ją poznajemy, dostaje główną rolę u Godarda w filmie „Chinka”, mocno przesiąknięty maoizmem. Po pewnym czasie, biorą ze sobą ślub w tajemnicy. Negatywny odbiór filmu Godarda doprowadza do mocnego radykalizowania artysty i skrętu w rewolucję. A że jest maj 1968, czyli czas zamieszek i buntu studentów. Dla francuskiego reżysera to punkt zwrotny w jego karierze.

Reżyser nie idzie w stronę klasycznego biopica, próbując w nieco ponad półtorej godziny opowiedzieć całą karierę Godarda. Zamiast tego skupia się na konkretnym wycinku z życiorysu filmowca, próbując pokazać punkt graniczny w jego karierze. Do tego jeszcze poznajemy tą historię z perspektywy osoby z zewnątrz, co pozwala na nabranie dystansu. I dzięki temu nie dostajemy nudnej, banalnej laurki o tym, że Godard wielkim artystą był.

Hazanavicius jednocześnie opowiada tą historię jakby była filmem w stylu Godarda. Już na samym początku mamy narrację z offu od Anny, jak i (parę sekund później) od samego Godarda. A dalej jest jeszcze ciekawiej: przejście taśmy na negatyw, łamanie czwartej ściany, napisy na murach w tle, rozjazd dźwięku (sceny, gdy Godard rozmawia z Anną podczas pisania na maszynie – on się odwraca do niej i mówi, ale parę sekund jeszcze słychać maszynę), całkowite wyciszenie tła podczas rozmowy. Jest nawet scena, mocno inspirowana otwarciem „Kobiety zamężnej” (nie powiem jaka). Z jednej strony to bardzo odświeżająca i oryginalna forma, która pasuje do tematu oraz głównego bohatera, z drugiej to źródło sporej dawki humoru (scena dyskusji na temat nagości w filmie, po której następuje… o nie, to trzeba zobaczyć samemu).

To wszystko nie tylko pokazuje klimat epoki, gdzie mogło dojść do przewrotu oraz wiary w siłę sztuki jako narzędzia do przemian społeczno-politycznych. Cały czas w tle padają pytania o kino jako sztukę, czy może być wykorzystywana politycznie oraz rolę artysty. Jednak najbardziej emocjonalnie angażująca jest tu relacja Godarda z Anną i jej dynamika. Od początkowej fascynacji troszkę dziwnym, ale interesującym twórcą aż do coraz większej korozji, spięć i rozpadu. Wszystko przez coraz większą radykalizację oraz odrzucenie filmowca od środowiska i widzów. Ale czy mogło się to skończyć inaczej? Te chwile aż do mocnego finału były dla mnie sercem „Ja, Godard”.

Ale to wszystko nie zadziałałoby, gdyby nie rewelacyjny duet na pierwszym planie. Louis Garel sprawdza się kapitalnie w roli Godarda. Bardzo wycofany, niemal nie wpuszczający do swojego umysłu, jednak coraz bardziej dostrzegalna jest jego niepewność siebie, bufonada, narcyzm oraz coraz większe zatracenie się w ideologii. Oraz pieprzenie coraz większych bzdur, przez które traci szacunek wszystkich. W kontrze do niego stoi Stacy Martin jako Anna, która nie tylko zjawiskowo wygląda (i reżyser nie boi się tego pokazać), ale nie jest tylko ładnym ozdobnikiem. To kobieta z krwi i kości, która choć początkowo wspiera swojego męża, dochodzi do granicy swojej wytrzymałości. Ale wszystko w bardzo subtelny sposób, bez wrzasków, krzyku, w półtonach. Wierzy się w tą relację od samego początku, bo jest silna chemia między aktorami.

„Ja, Godard” to bardzo zaskakujące i świeże kino biograficzne, które bawi się konwencją i formą. Mocno w duchu Godarda, ale też niepozbawione ironii, dystansu oraz humoru. Chyba to pozwala spojrzeć na tego filmowca jak na człowieka, zamiast stawiania kolejnego pomnika czy jednostronnej laurki. Tak oryginalnego podejścia do biografii nie widziałem od czasu „Love & Mercy”.

7,5/10

Radosław Ostrowski

Duchy Inisherin

Martin McDonagh dla mnie jest cholernie interesującym reżyserem, mocno klimatem przypominające braci Coen. Dużo czarnego humoru, wielowymiarowe postacie oraz głębokie tematy. Po tym jak „Trzy billboardy za Ebbing, Missouri” powaliły mnie na kolana, oczekiwania wobec kolejnego filmu wystrzeliły powyżej sufitu. Do tego jeszcze wraca duet Colin Farrell/Brendan Gleeson znany z debiutu reżysera. Jak nie czekać i nie wierzyć, że będzie hicior?

duchy inisherin1

Jesteśmy na wyspie Inisherin gdzieś w Irlandii roku 1923. Na lądzie (stałym) trwa wojna domowa, ale na naszej wysepce jest spokój, nuda i monotonia. Tutaj też mieszka dwóch przyjaciół, choć różnych jak noc i dzień: poczciwy Padrick (Colin Farrell) oraz bardziej myślicielski Colm (Brendan Gleeson). Pewnego dnia jednak dzieje się coś dziwnego, bo Colm nie chcę już się przyjaźnić z Padrickiem. Mało tego, nie chce od nie słyszeć ani jednego słowa. Ani jednego wypowiadanej sylaby. Bo po prostu przestał go lubić. Że co? Padrick nie potrafi tego zrozumieć, jest bardzo prostoduszny i chcę odkryć przyczynę tego stanu. Colm jednak coraz bardziej się zamyka i przez opór dawnego przyjaciela sięga po środki radykalne.

duchy inisherin2

„Duchy Inisherin” na pierwszy rzut oka wydają się mieć wszystko, co było u McDonagha. Jednak przyglądając się bliżej nie mogłem pozbyć się jednego, dziwnego wrażenia. Bo czegoś tu mi zabrakło. Pozornie znowu reżyser dotyka poważnych spraw. Tym razem mówi o samotności, marazmu, odcinaniu się od pewnej relacji, poczucia śmiertelności. W dużym skrócie McDonagh pokazuje ludzi szukających sensu w absurdalności życia. ALE tutaj reżyser chyba za bardzo skupia się na folklorze i symbolice. To już sugeruje oryginalny tytuł – banshees (duchy) są w irlandzkiej kulturze zjawami o wyglądzie kobiety, których obecność zwiastuje śmierć. I jest tu jedna postać pasująca do tego charakteru, ale tego nie zdradzę.

duchy inisherin3

Największe skupienie reżysera jest na trzech postaciach: Padricku, jego siostrze Siobhan (Kerry Condon) oraz Colma. Każdy z nich niejako ma inne postawy życiowe. Pierwszy wydaje się mocno przywiązany do otoczenia, dba o zwierzęta i może nie jest zbyt lotny umysłowy, budzi sympatię. Kobieta jest oczytaną, o wiele inteligentniejszą niż reszta mieszkańców, przez co czuje się wyobcowana i chce się stąd wyrwać. Bo po co przebywać w tej wiosce, gdzie nie czeka na nią żadna przyszłość? Z kolei Colm ma duszę bardziej artystyczną i czuję potrzebę zostawienia czegoś dla potomnych. Niby rozumiem każdą z tych postaci i trudno mi się przyczepić do aktorstwa, ale miałem jeden problem. Z gatunku tych poważnych. Nie czułem żadnej więzi emocjonalnej i nie obchodziło mnie to wszystko. Zaskakująco poważno-depresyjny ton dobił mnie, zaś powolne tempo zmieniło seans w mękę. I ani piękne krajobrazy, ani lekko bajkowa muzyka nie są w stanie zmienić.

duchy inisherin4

Co tu się stało, panie McDonagh? „Duchy Inisherin” są pierwszym filmem w dorobku Irlandczyka, który mnie rozczarował. Zupełnie jakby reżyser skupiał się na symbolach, alegoriach i zapomniał dać do tego świata ludzi z krwi i kości. Dziwne, prawda?

6,5/10

Radosław Ostrowski

Central Park – seria 2

Wracamy do rodziny Tillermanów oraz knowań Betsy, by przejąć Central Park. To ostatnie może wydawać się bzdurne, ale bogacze nie takie szalone decyzje podejmowali. Sprawy jednak się komplikują, bo brakuje dowodów. Ale mamuśka-dziennikarka Paige determinację ma wymalowaną na twarzy.

central park2-1

Tym razem odcinków jest aż 16 i jest – jak w klasycznym serialu komediowym – zbiorem osobnych historii, z głównym wątkiem gdzieś w tle. Bardzo w tle, że niemal można o nim zapomnieć. Każdy ma pewne swoje chwile do rozgryzienia: nadmierne wspieranie chłopaka przed zawodami latawca, nadmierne mikrozarządzanie parkiem, pierwsza miesiączka (i jak sobie z nią poradzić), nauka geometrii idąca opornie itd. A poza tym Betsy niemal cały czas kombinuje jak znaleźć inwestorów do swojego szalonego planu i musi uporać się z takimi banalnymi rzeczami jak: zepsuty rolls-royce, pszczoły przed hotelem, powrotem legendarnego złodzieja. Takie typowe rzeczy z życia zepsutych bogaczy. Jak zawsze w bardzo absurdalnym humorze, pełnym złośliwości, ale bez przemocy czy wulgarności.

central park2-2

Pomaga w tym jak zawsze cudna kreska oraz bardzo chwytliwe piosenki. O muzyce, szukaniu klucza, możliwych wizjach przyszłości, upokorzeniu itp. Jak oni to robią, że to wszystko nie tylko nie wywołuje zgrzytu, ale brzmi fantastycznie. Po prostu FANTASTYCZNIE, pełne zabaw językowych (w wersji angielskiej) oraz wizualnych popkulturowych odniesień (m.in. do „To my” Peele’a czy „Przypadku Harolda Cricka”). Jednak z nimi nie przesadza, doprowadzając do przesytu. Wizualnie też twórcy się bawią podczas piosenek, gdzie ciągle zmienia się tło (choćby pojawiające się nuty, figury i bryły geometryczne czy wyobrażenia przyszłości przez perspektywę zmiany pracy w formie… klocków prawie Lego). Czas mija szybko, a finał w pełni satysfakcjonuje. Nie mogę doczekać się zakończenia.

central park2-3

Głosowo nadal jest świetnie, choć doszło do jednej kluczowej zmiany. Molly (córka Tillermanów) nie mówi już głosem Kristen Bell, lecz Emmy Raver-Lampman. Od razu jednak uprzedzam: zmiana nie jest zbyt mocno odczuwalna, jednak decyzja spowodowała była negatywnymi komentarzami. Z czego wynikały? Że Molly (dziecko białej i czarnoskórego, czyli mieszana) jest podkładana przez białą aktorkę. No ja pierdolę, przepraszam za język, ale to już jest absurdalne. Nie chce mi się nawet strzępić języka. Ale jest parę zaskakujących epizodów, gdzie można usłyszeć m. in. Keitha Davida (dr Ward Wittingher), Catherine O’Harę (Gwendolyn Swish), Henry’ego Winklera (detektyw Hank Zevansky) czy… Dana Stevensa (kompletnie nie do poznania jako ojciec Bitsy).

central park2-4

Nie mogę się nachwalić drugiej serii. Dzieje się dużo, wygląda cudnie i słucha się jeszcze lepiej. Jakim cudem przeoczyłem ten tytuł? Wszystko w nim działa jak w dobrze zarządzanym parku. Skromne, lecz bardzo bogate. Finał musi być świetny.

8/10

Radosław Ostrowski

Najgorsze filmy 2022 roku

Ktoś patrząc na tą krótką listę może odnieść wrażenie, że nie widziałem zbyt wielu złych filmów. Ale odpowiedź na to pytanie jest chyba o wiele prostsze: zbyt wiele tytułów intuicyjnie odpuściłem sobie, a wielu nie obejrzałem do końca. Bo mnie zbyt zmęczyły, łatwo nudziły i miałem poczucie, że marnuje swój czas. Chyba nie mam już cierpliwości na oglądanie gniotów oraz chłamu. Poniżej znajduje się bardzo krótka lista niekoniecznie najgorszych filmów, ale najbardziej rozczarowujących, przy oglądaniu których wytrwałem do końca. Chociaż szczerze mówiąc żałuję tego czasu przy nich spędzonego. Jeśli czegoś tu brakuje, piszcie śmiało w komentarzach. Oby w roku 2023 lista rozczarowań utrzymała się na tym poziomie albo byłaby jeszcze niższa.

1. Marusarz. Tatrzański orzeł, reż. Marek Bukowski
2. Wesele (2021), reż. Wojciech Smarzowski
3. Śmierć Zygielbojma, reż. Ryszard Brylski
3. Dzień, w którym znalazłem w śmieciach dziewczynę, reż. Michał Krzywicki
4. Uncharted, reż. Ruben Fleischer
5. Mustang z Dzikiej Doliny: Droga do wolności, reż. Elaine Bogan
6. Krime Story. Love Story, reż. Michał Węgrzyn
7. Pajęcza Głowa, reż. Joseph Kosinski
8. Gdzie śpiewają raki, reż. Olivia Newman
9. Podpalaczkareż. Keith Thomas
10. Głęboka woda, reż. Adrian Lyne
11. Plan lekcji, reż. Daniel Markowicz

Radosław Ostrowski