Znachor

Dla wielu realizowanie kolejny raz tej samej historii wydaje się stratą czasu i prostym sposobem na łatwy zarobek tanim kosztem. Zwłaszcza jak poprzednik był hit oraz osiągnął status kultowy. Bo nie trzeba niczego nowego wymyślać, tylko znaleźć odpowiednią ekipę, aktorów, a potem liczymy hajs. Prawda? Ale gdyby wszystkie reinterpretacje były takie, mielibyśmy same hity.

Dlatego jak pojawiły się wieści o nowej adaptacji „Znachora” Tadeusza Dołęgi-Mostowicza, pojawiło się święte oburzenie. Jak można, skoro jest już ta SŁUSZNA I JEDYNA wersja mistrza Hoffmana z 1981 roku? Prawda jest taka, że w sztuce (a kino sztuką potrafi być) każdy twórca może jedno dzieło interpretować na setki lub tysiące sposobów. To nie jest matematyka, że zawsze 2+2 równa się 4. Więc jak sobie ze „Znachorem” poradził reżyser Michał Gazda oraz duet scenarzystów Marcin Baczyński/Mariusz Kuszewski?

Sama historia w ogólnym zarysie jest bez zmian i skupia się wokół profesora Rafała Wilczura (Leszek Lichota) – lekarza jednej z młodych klinik w Warszawie. Właśnie zostaje wybrany szefem nowo powołanego oddziału dla pacjentów z uboższych rodzin, by móc walczyć z ciemnotą, zabobonami i znachorstwem. Ale życie prywatne w jednej chwili kompletnie się sypie. Żona zostawia go z innym facetem, zabierając ze sobą córkę, Marysia. Doktor się załamuje, a próbując znaleźć połowicę zostaje pobity i traci pamięć. 15 lat później włóczy się po prowincji szukając dla siebie miejsca, aż trafia do Radoliszek. Tam trafia do prowadzącej młyn owdowiałej Zośki (Anna Szymańczyk). Do tego samego miasteczka także przybywa już dorosła Marysia (Maria Kowalska), która wpada w oko młodemu hrabiemu Leszkowi Czyńskiemu (Ignacy Liss).

Na pierwszy rzut oka „Znachor” wydaje się trzymać pierwowzoru, ale szczegóły są zgoła inne. Reżyser inaczej rozkłada akcenty, przez co cała historia może bardziej rezonować ze współczesnym widzem. Nadal mamy tutaj człowieka bez pamięci (ale nie zapomniał swoich umiejętności), wątek romantyczny osób z różnych klas społecznych, wreszcie dramatyczną walkę o życie. Jednocześnie wiele istotnych postaci (młynarka Zośka, Marysia, hrabia Czyński) są głębiej zarysowane, dodając większy ciężar emocjonalny. Szczególnie widać to w przypadku naszej młodej parki – Marysi i Leszka, gdzie ona ma o wiele silniejszy charakter, jasno określony cel, nie dając sobie w kaszę dmuchać. Z kolei on początkowo wydaje się lekkoduchem, nie traktującym wszystkiego poważnie, ale do czasu.

Co bardzo mnie zaskoczyło to skala oraz przepych. Widać tutaj, że Netflix nie oszczędzał pieniędzy, bo wrażenie robią zarówno pojazdy (automobile, motocykl, nawet pociąg), scenografia czy kostiumy, a także przepięknie sfilmowane krajobrazy prowincji. Wszystko przyjemnie wygląda oraz brzmi, zarówno w warstwie muzyczne (szczególnie folkowe piosenki w wykonaniu Svahy) oraz bardzo dobrze słyszalnych dialogów. Wszystko płynie tutaj równym tempem, wciągając mimo wiadomego finału. Jedynym dla mnie poważnym zgrzytem był zbyt przyspieszone zakończenie, czyli sceny procesu. Nie miało to aż tak mocnego wydźwięku jak powinno.

Trzeba za to pochwalić obsadę, która w większości radzi sobie bardzo dobrze. Fantastyczny jest zwłaszcza Leszek Lichota, którego Wilczur jest dla mnie najlepszą rolą w jego karierze. Lekarz przede wszystkim z powołania, bardzo utalentowany chirurg, jednak jako znachor jest równie wyrazisty. Szczególnie w oczach widać tą tęsknotą za czymś utraconym, ale w bardzo wyciszony i stonowany. Absolutnie świetna jest Anna Szymańczyk w roli młynarki Zośki – bardzo żywiołowej, energicznej wdowy, zaś duet Maria Kowalska/Ignacy Liss jest absolutnie uroczy. Pewną niespodzianką może być sportretowanie przez Mirosława Haniszewskiego postaci Dobranieckiego. Tutaj jest ukazany jako równie uzdolniony lekarz jak Wilczur, ale jest bardzo mocno skupionym na sobie karierowiczem. A kiedy pojawia się u niego Wilczur jako znachor, wyczuwa w nim zagrożenie dla swojej pozycji. To wielu się nie spodoba i podzieli.

„Znachor” jest przykładem jak zrobić nową wersję znanej opowieści, zachowując także ducha oryginału. Świetnie wykonany technicznie, bardzo dobrze zagrany i napisany. To zdecydowanie jeden z najlepszych polskich filmów zrobionych przez Netflixa oraz przykładem udanego remake’u.

8/10

Radosław Ostrowski

Dodaj komentarz