Już w kinach pojawiła się nowa wersja „Anakondy” – jeszcze nie wiem, czy to będzie reboot, remake czy tylko wariacja na temat. Więc to dobra okazja, aby się zapoznać z pierwowzorem. Czyli stworzonym w latach 90. blockbusterowym kinem klasy B, mocno czerpiącym ze znajomych klisz oraz schematów animal attack.
Sama fabuła jest prosta niczym konstrukcja cepa. Otóż śledzimy ekspedycję naukową w głąb Amazonki, która ma odnaleźć mityczne plemię. Grupą prowadzi dr Steven Cale (Eric Stoltz) oraz filmowcy z reżyserką Terri (Jennifer Lopez), operatorem Danny’m (Ice Cube), dźwiękowcem Gregiem (Owen Wilson), asystentką Denise (Kari Wuhler) oraz aktorem, pełniącym rolę narratora Warren (Jonathan Hyde). Cóż może pójść nie tak? Wszystko zmienia się, gdy ekipa przygarnia rozbitka, niejakiego Paula Serone’a (Jon Voight). Ten obiecuje pomóc w dotarciu do celu, jednak ma własny motyw.

Wszystko jest tu proste, a reżyser Luis Llosa wydaje się być świadomym tego, co robi. Postacie w zasadzie są proste, płaskie i papierowe – naukowiec w stroju Indiany Jonesa, czarnoskóry dobrze posługujący się nożem, Brytyjczyk z wyższych sfer nie odnajdujący się w tym otoczeniu. No i jeszcze tajemniczy przybysz – niby z Paragwaju, ale akcent jest zupełnie z zupełnie innej strony galaktyki, jest kompletnie przerysowana, w zasadzie niejako kradnący ekran bardziej niż anakonda. Dialogi w zasadzie są, ale ich brak nic specjalnie by zmienił. Z kolei sam wąż jest… straszny. I nie chodzi o to, że budzi grozę, ale efekty komputerowe nie zestarzały się zbyt dobrze. Gad wygląda jakby był z gumy i nie budzi przerażenia, za to jest bardzo długi, a nawet potrafi złapać swoją ofiarę w locie. Dosłownie i w przenośni.

Sam film wygląda ładnie wizualnie (szczególnie wschody słońca na rzece), co jest zasługą Billa Butlera – autora zdjęć m.in. do „Szczęk”, zaś muzyka Randy’ego Edelmana pomaga w budowaniu klimatu. Ale jeśli myślicie, że wywołuje to jakiekolwiek napięcie czy grozę, zapomnijcie. Ja nie czułem kompletnie nic, poza nagłymi atakami śmiechu oraz niedowierzania. Choćby w finale, gdzie mamy podpalanie, ucieczkę za bestię i eksplozję. Jedynie Jon Voight sprawia wrażenie, jakby wiedział w czym gra, robiąc absolutną zgrywę. Ten dziwny akcent, niemal kamienny wyraz twarzy oraz opanowanie godne najtwardszego twardziela zapadają w pamięć. A jego śmierć – o rany, tego nawet nie jestem w stanie opisać.

„Anakonda” ani nie działa jako horror/thriller, bo suspensu i strachu w zasadzie tu nie ma. Scenariusz w zasadzie jest szczątkowy, nawet jeśli świadomie idzie w stronę kina klasy B, C, a nawet jeszcze niższego. Idiotyczne, głupie, bliżej kategorii guilty pleasure, ale tak naprawdę jest bardzo przeciętne.
5/10
Radosław Ostrowski
