Szyfry

Pozornie „Szyfry” wydają się opowieścią o wojnie i tym, jaki wpływ ona pozostawiła na jej świadkach. Jednak film Hasa jest zupełnie innym doświadczeniem ze względu na perspektywę przybysza z zewnątrz. Osoby nie znającej życia pod okupacją oraz jej niebezpieczeństw.

Oparty na opowiadaniu Andrzeja Kijowskiego film skupia się na Tadeuszu (Jan Kreczmar) – od wielu lat mieszkającym w Londynie imigrancie. Mężczyzna zostawił w kraju swoją żonę oraz dwójkę synów, z którymi niespecjalnie utrzymuje kontakt. Ale teraz wyrusza do Krakowa – wszystko przez list jego syna, Maćka (Zbigniew Cybulski), w którym wspomina o coraz bardziej pogarszającym się stanie fizycznym matki. Nie przyjmuje ona do wiadomości tego, co stało się z młodszym synem, Jędrkiem. Tadeusz próbuje ustalić co stało się z młodszym synem i kto go zabił. Jednak kolejne rozmowy ze świadkami jeszcze bardziej mącą obraz.

Has na pierwszy rzut oka robi film, w którym mamy tajemnicę do rozwiązania. Ale zagadkę rozwiązuje osoba z zewnątrz, dla której życie pod okupacją znane jest tylko z pośrednich źródeł. Dla niego wypowiadane relacje oraz zdania są niezrozumiałe, nieczytelne. Nasz bohater niczym ślepy i głuchy błąka się po niby znajomym, lecz kompletnie obcej rzeczywistości. Czy Jędrka aresztowali i rozstrzelali Niemcy? A może się ukrywa? Czy może zabili go swoi? Jednak dla mężczyzny ta podróż może wydawać się szansą na scalenie rodzinie już po rozpadzie. Ale czy aby na pewno? Wszystko tak naprawdę zależy od tego, co sami wyciągniemy z tych wszystkich wypowiedzi. Tych już nie żyjących przeszłością (antykwariusz), tych żyjących we własnym świecie (żona Tadeusza, stary leśniczy) albo skrywających pewne fakty (rozedrgany Maciek).

Jeszcze tutaj Has wbija mocne surrealistyczne sceny, które robią piorunujące wrażenie. I nie chodzi tylko o muzykę Krzysztofa Pendereckiego czy imponującą pracę kamery. Te dwie długie sekwencje dodają kolejne poszlaki do interpretacji. W obydwu nasz bohater pojawia się w mundurze z I wojny światowej (pierwsza z pociągiem pełnym manekinów – poza małym dzieckiem; druga zaś o wiele bardziej skomplikowana: z Jędrkiem w stroju komunijnym idącym ze świecą i przechodzący z kościoła aż po miejsce niemieckiej kaźni – wszystko w jednym ujęciu). Jakby reżyser serwował kolejny szyfr do odczytania, tak samo jak zakończenie. Nie, nie zamierzam go zdradzać, by nie psuć wszystkiego.

Bardzo enigmatyczne i jednocześnie gęste kino, pełne wciągających dialogów, świetnego aktorstwa oraz pięknych, czarno-białych zdjęć. Historia o niemożliwości rozwikłania tajemnic, których lepiej jest czasem zostawić i próbować żyć dalej. A wszystko bez martyrologii oraz patosu.

8/10

Radosław Ostrowski

Ostatni wiking

Anders Thomas Jensen to w zasadzie osobny gatunek filmowy oraz przykład, że Duńczycy mają o wiele mroczniejsze poczucie humoru niż ktokolwiek na świecie. Wystarczy wspomnieć „Jabłka Adama” czy „Jeźdźców sprawiedliwości”, by się o tym przekonać na własnej skórze. I jeśli ktoś myślał, że w swoim najnowszym filmie reżyser zwolni z gazu, pomylił się bardzo grubo.

Tym razem historia skupia się dwóch braciach. Anker (Nikolaj Lie Kaas) dokonał napadu na bank, zgarniając ponad 40 milionów koron łupu. Ale nie wszystko poszło zgodnie z planem i ma spędzić w więzieniu 15 lat. Jednak nim zgarnie go policja, daje kluczyk do skrytki z łupem swojemu bratu, Manfredowi (Mads Mikkelsen) w celu zakopania torby w okolicy domu ich matki. Jednak powrót dla Ankera okazuje się bardzo zimnym prysznicem. Okazuje się, że Manfred „odleciał” i reaguje tylko na imię… John. John Lennon, zaś jego dziwne zachowania (kradzieże psów, ignorowanie swojego imienia) coraz bardziej się nasilają. Przypadkowo poznany przez mężczyznę psychiatra Lothar (Lars Brygmann) proponuje dość niekonwencjonalną metodę pomocy dla Manfreda/Johna – znalezienie innych pacjentów, co uważają się za Bitelsów oraz… wspólne granie.

Już po tym opisie można spodziewać się kolejnej szalonej hybrydy gatunkowej, gdzie powaga miesza się z groteską i wręcz jazdą po bandzie. Będąca klamrą animacja o wikingach (ręcznie rysowana i prosta w formie) daje pewne wyobrażenie, z czym mamy do czynienia. Jensen znowu skupia się na skomplikowanych relacjach rodzinnych oraz naznaczających nas traumach, dziwactwach, które czynią nas czasami prawdziwym wrzodem na dupie. A także cały czas przeskakuje tonalnie z dramatu w komedię, kiedy się tego najmniej spodziewamy. Od galerii ekscentrycznych postaci (moim faworytem jest Hamdan, mający w sobie 40 osobowości jak Paul McCartney, George Harrison, Iron Man oraz… Heinrich Himmler) i czarny humor przez krwawe i brutalne sceny akcji po zaskakująco mroczne retrospekcje z życia Manfreda (nakręcone w zupełnie innej kolorystyce). I jak zawsze u tego reżysera te sprzeczności pięknie się uzupełniają zamiast się gryźć, o co byłoby bardzo łatwo.

Mimo kompletnego szaleństwa, cały czas w centrum są postacie, będące chodzącymi sprzecznościami i są równie zagubieni w tym świecie jak nasz Manfred. Jego sfrustrowany brat, nie radzący sobie z agresją; siostra Freja mieszkające w domu ich matki małżeństwo (ona – niedoszła modelka, obecnie trenująca boks; on – niespełniony pisarz i projektant), „uprzejmy” gangster (zawsze przeprasza po uderzeniu w twarz) czy lekarz Lothar (coś za mocno wspomina o Ikei). Kto tu tak naprawdę jest szalony, a kto normalny i co to tak naprawdę znaczy? – to jedno z pytań, jakie będzie na pewno krążyć po seansie.

Jednak Jensen nie bawi się w moralizowanie czy ocenianie kogokolwiek. Nie sugeruje, że przez chorobę ludzie ci są lepsi czy gorsi. Po prostu inaczej patrzą na pewne rzeczy i trzeba to przyjąć do wiadomości. A mimo poruszanych tematów oraz wątków, „Wiking” nie jest depresyjno-przygnębiający. Potrafi być zaskakująco rozrywkowy, nie tracąc nic ze swojego ciężaru emocjonalnego. To olbrzymia zasługa rewelacyjnego aktorstwa: od powściągliwego (jak zawsze) i znakomitego Madsa Mikkelsena przez niemal na granicy nerwicy Nikolaja Lie Kaasa po kradnących film Larsa Bryngmanna (Lothar) oraz Kardo Razzaziego (Hamdan).

Jensen znowu to zrobił – kolejny raz zrobił mocną mieszankę absurdalnej komedii z dramatem psychologicznym, która potrafi wzruszyć, poruszyć oraz skłonić do refleksji. Pełny pakiet emocji, jaki może dostarczyć tylko skandynawskie kino. Absolutnie warte zobaczenia, choć wielu może nie być na to gotowym.

8,5/10 + znak jakości

Radosław Ostrowski

Road House

Są takie filmy, którym remake jest tak potrzebny jak łysemu grzebień. Bo raczej nie da się przebić pewnego poziomu i pułapu, do którego sięgnął poprzednik. Albo są dziełami swoich czasów, które nie są możliwe do odtworzenia. Czy te obawy sprawdziły się w przypadku nowego „Wykidajły”, eeee, „Road House”?

Tym razem naszym herosem jest Elwood Dalton (Jake Gyllenhaal) – gość niepozorny i opanowany, który dorabia sobie w nielegalnych walkach. Jednak chyba nie idzie mu za dobrze, bo mieszka w samochodzie. Wtedy zgłasza się do niego Frankie (Jessica Williams) – właścicielka przydrożnego baru w miasteczku na Florydzie. Potrzebny bramkarz do opanowania bałaganu oraz rozrabiaków. Po awarii samochodu, decyduje się wyruszyć. Resztę znacie z oryginału, choć jest lekko zmodyfikowane. Czyli staje na odcisk lokalnego biznesmena (Billy Magnussen), który chce przejąć lokal dla własnego interesu.

Tym razem nową wersję „Road House” nakręcił Doug Liman, czyli specjalista od kina akcji („Tożsamość Bourne’a”, „Na skraju jutra”) i w teorii wydawał się odpowiednią osobą do tego zadania. Remake sprawia wrażenie filmu nie aż tak szalonego i przerysowanego jak poprzednik, zaś zmiana realiów (słoneczna Floryda) na pewno pomogła. Jest bardziej poważnie, pojawiają się krótkie retrospekcje z mrocznej przeszłości Daltona (bo protagonista bez mrocznej przeszłości jest nudny) – gdy jeszcze był zawodnikiem mieszanych sztuk walki. Nie oznacza to, że humor wyparował całkowicie – jest parę one-linerów i ciętych tekstów. Sama akcja jest o wiele bardziej dynamiczna, ze sporą ilością zbliżeń oraz szybkiej pracy kamery. Pierwsza bójka z plaskaczem czy finałowa konfrontacja ze zmianami perspektyw potrafią dać sporo frajdy.

Problem jednak w tym, że ta historia traci swój impet. Motocykliści, jedzący krokodyl, jachty, skorumpowany szeryf. O dziwo w pierwszej połowie jest zadziwiająco więcej muzyki niż się spodziewałem. Dialogi są niezłe, ładnie to wygląda, a w tle gra głównie gitarowa muzyka. Niemniej samo zakończenie lekko rozczarowuje, efekciarska akcja nie ekscytuje i jest przegięta (nawet mamy eksplozję i wjazd do baru… motorówką).

I wtedy w połowie filmu pojawia się Conor McGregor jako silnoręki Knox, który ma rozwiązać sprawę. Facet w zasadzie gra samego siebie, ze swoim irlandzkim akcentem, robiąc kompletną rozpierduchę. Dosłownie i w przenośni, bo grać on kompletnie nie umie, ale jak ma się naparzać, to się naparza. A jak sobie radzi z główną rolą Gyllenhaal? Jest cholernie dobry, ma sporo charyzmy i wiele razy prezentują swoją seksowną klatę, by panie miały na czym zawiesić oko. Absolutnie dobry casting. Reszta postaci w sumie jest (najbardziej wybija się B.K. Cannon jako córka właściciela księgarni oraz przerysowany Magnussen jako rzekomy czarny charakter), wypadając poprawnie.

Czy potrzebny był ten remake? W zasadzie nie, bo nie ma ani tego szaleństwa, brawury oraz potężnej dawki przerysowania. Niemniej potrafi dostarczyć odrobiny frajdy z seansu, głównie dzięki niezawodzącemu Gyllenhaalowi i pięknemu otoczeniu.

6/10

Radosław Ostrowski

Wykidajło

Złote lata 80. i 90., czyli czasy wielkiej popularności produkcji na kasety video. Filmów prostych, pozbawionych jakichś głębszych refleksji na temat kondycji świata, człowieczeństwa i innych Wielkich, Poważnych Spraw. A wszystkie problemy można było rozwiązać twardymi pięściami, bronią palną albo białą. Do tego szalonego świata zaprasza powstały w 1989 roku „Wykidajło”.

Punkt wyjścia to bardzo uwspółcześniony western. Kowboj nazywa się James Dalton (Patrick Swayze) i studiował filozofię. Lecz zamiast dumać i myśleć zaczął słuchać Franka Kimono, co zmieniło jego mentalność. Ciosy karate ćwiczył z bratem, a potem stanął na bramce i nikogo się nie bał. Ma reputację na dzielni taką jak w świecie zabijaków ma John Wick. Czyli jest taką legendą, że ludzie specjalnie chcą się z nim naparzać i ogarnia porządek. W końcu przychodzi do niego niejaki Tilghman (Kevin Tighe), co prowadzi bar zwany Double Douce, gdzieś na obrzeżach Kansas City. Chodzi o zrobienie porządku, bo miejsce zmienia się w jedną wielką mordownię. Zespół gra zakratowany, ludzie się naparzają, butelki i noże lecą, więc łatwo nie będzie. Do tego jeszcze w okolicy krąży pewien dziany bonzo Brad Wesley (Ben Gazzara) – facet bierze haracze od wszystkich, ma gliniarzy w kieszeni i masę sługusów do robienia za niego brudną robotę. Konfrontacja wydaje się nieunikniona.

Jeśli myślicie, że to brzmi jak kompletnie przerysowana fantazja z jakiejś pulpowej literatury, to… właśnie tak jest. Reżyser Rowdy Herrington tworzy historię tak szablonową i oczywistą, że bardziej się już nie da. Jedyne, co może przyciągnąć uwagę, to podkręcenie wszystkiego do ekstremum. Nasz heros jest wręcz mieszanką opanowanego mistrza zen z mroczną przeszłością, serwujący swoje mądrości, zaś między waleniem w mordę wypala papierosa za papierosem. Jakim cudem jest w stanie zachować taką kondycję? Nie wiem. Główny złol jest kompletnie opanowany, zaś w swojej wypasionej chacie ma choćby… galerię wypchanych zwierząt przez niego upolowanych. Jest jeszcze równie cool mentor (legendarny Sam Elliott z siwymi włosami i wąsami), co zna go lepiej niż ktokolwiek, piękna pani doktor (Kelly Lynch), bardzo wredny silnoręki, niewidomy gitarzysta. Nie da się tego traktować z pełną powagą i twórcy wydają się być tego świadomi.

Technicznie jest to zrobione lepiej niż miałoby to prawo być. Po pierwsze, jest to cholernie dobrze nakręcone przez Deana Cundeya (wówczas znanego ze współpracy z Johnem Carpenterem). Same walki nie są szybko przycinane ani kręcone z bardzo bliska, za to mają pełno energii i surowe. W tle przygrywa rockowa muza, scenografia nie wygląda tanio, zaś dialogi są niezapomniane. Nawet jeśli wydają się zbyt znajomo brzmiące, to aktorzy wypowiadają je w bardzo przekonujący sposób. Zupełnie jakby wiedzieli w czym grają. Nawet jeśli postacie są jednowymiarowe, co jest imponujące.

Po latach „Wykidajło” wydaje się dziwnym reliktem z przeszłości. Ostateczna definicja „guilty pleasure”, czyli filmu niekoniecznie dobrego, lecz dającego ogromną masę frajdy. Bezpretensjonalna, może nawet durna rozrywka do obejrzenia ze znajomymi po bardzo ciężkim dniu pracy. I powiem wam – nie jesteście gotowi na taką jazdę bez trzymanki.

7,5/10

Radosław Ostrowski

Jak być kochaną

Po niezbyt udanym „Złocie” Has znów sięgnął po literaturę, by zbudować kolejny psychologiczny portret. Tym razem padło na opowiadanie Kazimierza Brandysa, który także napisał scenariusz i reżyser zdecydowanie złapał wiatr w żagle.

„Jak być kochaną” skupia się na Felicji (Barbara Krafftówna) – aktorce, której dość burzliwą przeszłość poznajemy w retrospekcjach oraz wewnętrznych monologach. Wszystko podczas lotu do Paryża. Historia zaczyna się w Krakowie tuż przed wybuchem wojny, gdy kobieta zaczynała swoją drogę artystyczną. Rzeczywistość miała inne plany i zamiast tego zaczęła pracę kelnerki w restauracji. Na swoje nieszczęście zakochuje się w doświadczonym koledze, Wiktorze Rawiczu (Zbigniew Cybulski). Więc kiedy musi się ukrywać z powodu podejrzenia o zabójstwo kolegi-kolaboranta, Felicja bez wahania decyduje się go przechować. Jednak zamiast w wyznaczonym miejscu, kobieta bierze go do swojego lokum. I tu się tak naprawdę zaczyna dramat.

Reżyser niby robi kolejną historię wojenną oraz tego, jak mocno to się odbiło na życiu. Jesteśmy jednocześnie we współczesności i przeszłości, w tle przebija się narracja z offu, dopełniająca obrazu. Niby jest to historia osadzona w realiach wojennych, jednak nie należy spodziewać się heroicznych czynów. Has pokazuje grozę wojny głównie zza okna albo bez pokazywania wprost grozy (gwałt na Felicji w jej mieszkaniu). Ale przede wszystkim jest to historia miłości niespełnionej, gdzie ona trafiła z uczuciami pod niewłaściwy adres. Bo on okazał się strasznym egotycznym mitomanem, potrzebującym widowni i uzależniony od atencji. Oraz pragnącym sławy, bez względu na cenę (dobitnie to pokazuje scena w restauracji po wojnie). Pozornie całość wydaje się płynąc spokojnym rytmem, jednak to pod tymi subtelnymi i cichymi scenami kryją się rzeczy z o wiele większym ciężarem. Trudno mi się tu przyczepić do warstwy audio-wizualnej, choć sama muzyka (pianistyczna wariacja „Jeziora łabędziego” Czajkowskiego) pojawia się dziwnie rzadko.

Wszystko na swoich barkach trzyma rewelacyjny duet Barbara Krafftówna/Zbigniew Cybulski. Pierwsza w roli Felicji jest mieszanką niewinności i ciepła, która z czasem staje się coraz bardziej cyniczna, zdystansowana i niejako unikająca ludzi. Jak każda osoba, która „sparzyła się” po nieudanej relacji. Te przeskoki między tymi nastrojami są pokazane bezbłędnie. Za to Cybulski jest w zupełnej kontrze – zapatrzony w sobie narcyz, nie potrafiący odnaleźć się w nowej rzeczywistości, próbujący potem zbudować wokół siebie heroiczny mit. Bardzo intrygująca mieszanka, mimo posiadania niezbyt wielu wspólnych scen. Z drugiego planu najbardziej wybijali się tutaj Artur Młodnicki (Tomasz, bardziej doświadczony kolega, być może nawet nieobojętny wobec Felicji) oraz Wieńczysław Gliński (bakteriolog lecący obok kobiety w samolocie).

„Jak być kochaną” nie jest filmowym poradnikiem czy komedią romantyczną. Kolejne mroczne, melancholijne dzieło Hasa o destrukcyjną siłą miłości. Przerażająco poruszający, z mocnymi scenami oraz dialogami, a także niezapomnianym duetem na pierwszym planie. Niezapomniane doświadczenie.

9/10 + znak jakości

Radosław Ostrowski

Osadzony

Kino więzienne to w zasadzie gatunek sam w sobie. W większości przypadków są to opowieści o próbach ucieczki z miejsca albo ludziach niesłusznie osadzonych, próbujących jakoś tam przeżyć. Poniekąd obie te konwencje łączy kolejny jeden z klasyków oraz hitów wypożyczalni kaset video z Sylwestrem Stalowym w roli głównej.

„Osadzony” opowiada historię Franka Leone (Sylwek) – kiedyś uzdolnionego mechanika samochodowego, ale wskutek jednej decyzji trafił do więzienia. Ale do końca wyroku zostało mu tylko pół roku, ma (jeszcze) wierną oraz czekającą na niego kobietę, nie sprawia kłopotów. Cóż może pójść nie tak? Ano pewnej nocy zostaje w tajemnicy przeniesiony do innego więzienia. W o wiele zaostrzonym rygorze, kierowanego przez sadystycznego naczelnika Drumgoola (Donald Sutherland). Mężczyzna ma prywatne porachunki z Leone, który parę lat wcześniej uciekł mu z więzienia pod jego kierownictwem, co doprowadziło do upokorzenia. Teraz bierze odwet i chce złamać nowego więźnia. Po to, by nigdy nie wyszedł stąd. Przynajmniej żywy.

Reżyser John Flynn na typ etapie był już zaprawionym twórcą głównie niskobudżetowych, szeroko rozumianych filmów akcji. Więc nie jest zaskoczeniem, że „Osadzony” trafił na jego stołek. Sama historia zaczyna się spokojnie, wręcz sielankowo. Jednak nagle klimat staje się bardzo surowy, wręcz szorstki i naprawdę brutalny. Może wręcz na granicy komiksowości w pokazywaniu świata przedstawionego, jednak bez popadania w karykaturę. Nie brakuje tutaj zarówno typowych elementów dla tego typu historii (osadzenie w izolatce, tutaj nazywanej dziurą, próba ucieczki) czy znajomych typów (twardy samiec alfa, wygadany cwaniak, młody skazaniec, sadystyczni strażnicy). Jednak wychodzi z tego zadziwiająco udane kino. Dużo jest tutaj napięcia jak choćby podczas wariacji futbolu amerykańskiego czy finałowej ucieczki, poczucie klaustrofobii podkreślają bardzo mroczne (dosłownie) zdjęcia oraz oświetlenie, dynamiczny montaż oraz mieszająca orkiestrę z elektroniką muzyka.

Wszystko trzyma na barkach barwna obsada. Stallone w roli głównej przede wszystkim cierpi i dostaje łomot. To jedna z jego bardziej powściągliwych ról, co wynika z jego motywacji, jednak działa. Z kolei Sutherland wydaje mi się zbyt jednowymiarowy w roli psychopatycznego naczelnika, napędzanego przez zemstę. Większość czasu w zasadzie tylko patrzy z daleka, ma niepokojącą twarz i cedzi słowa w bardzo opanowany sposób. Na szczęście całość ratuje bardzo barwny drugi plan: od żywiołowego Toma Sizemore’a (Dallas) przez zaskakującego Franka McRae (mechanik „Eclipse”) aż po szorstkiego Johna Amosa (kapitan Meissner – dowódca strażników).

Nie jest to może jeden z najlepszych filmów więziennych jak „Ucieczka z Alcatraz” czy „Skazani na Shawshank”, lecz to zaskakująco porządne kino akcji w starym stylu. Pełne znajomych klisz oraz charakterów, a jednak angażujące, wciągające i bardziej skupione na interakcjach niż tylko standardowych elementach tego gatunku.

7/10

Radosław Ostrowski

Złoto

Ze wszystkich filmów w dorobku Hasa „Złoto” było najtrudniejsze do namierzenia, choć reszta jego filmografii przeszła cyfrową rekonstrukcję. Jednak ten film z 1961 roku, nie oparty na żadnym materiale literackim (aczkolwiek scenariusz napisał pisarz Bohdan Czeszko) wydaje się być jednym z zapomnianych dzieł uznanego reżysera. I na chwilę obecną jego najsłabszym dokonaniem.

Akcja skupia się wokół młodego chłopaka (Władysław Kowalski), który sprawia wrażenie zagubionego i idącego bez żadnego celu. Trafia na południe kraju w okolicach kombinatu w Turoszowie, gdzie wydobywa się węgiel brunatny. Nie mając przy sobie nic, decyduje się tu zostać, zatrudnić i zarobić kasę. Ale jednak coś ukrywa, niby wydaje się rozmowny, lecz nie dopuszcza innych do siebie. I dość szybko popada w konflikt ze współlokatorami. Jedyną osobą, która wydaje się mieć na niego jakikolwiek wpływ jest geolog Piotr (Krzysztof Chamiec).

Sam film brzmi jak typowy produkcyjniak, który w początkach PRL-u (gdzieś tak do połowy lat 50.) pełniły głównie rolę propagandową. Czyli pokazując słuszność obecnej ideologii w konfrontacji z reprezentantami dawnego porządku, szpiegów i innych „wrogów państwa”. Mocno schematyczne, szablonowe i zero-jedynkowe opowieści. No nie brzmi to jak coś zachęcającego, ale reżyser nie próbuje bawić się w ideologiczną propagandę. Skupia się bardziej na psychologicznym portrecie outsidera, nie potrafiącego znaleźć swojego miejsca na ziemi. Albo utknęli w marazmie, nie mogąc się z niego wydostać jak puzonista (mocny Tadeusz Fijewski) czy barmanka (cudowna Barbara Krafftówna). Problem jednak w tym, że fabuła jest pretekstowa i w zasadzie się wlecze, dialogi brzmią bardzo literacko oraz sztucznie, zaś zakończenie nie satysfakcjonuje. Technicznie też wydaje się dziwnie statyczny, pozbawiony charakterystycznych dla Hasa mastershotów.

Choć obsada stara się jak może i nie brakuje tu nawet w epizodach takich fantastycznych aktorów jak Jan Kobuszewski, Zdzisław Maklakiewicz, Elżbieta Czyżewska czy Aleksander Fogiel, całość trzyma na barkach Władysław Kowalski. Jego bohater jest bardzo enigmatyczny, pozornie zgrywający szorstkiego twardziela, skrywającego tajemnicę. Pociągający typ, z niemal ciągle rozedrganymi oczami, szukający swojego miejsca. Drugim mocnym punktem jest Krzysztof Chamiec, którego geolog Piotr próbuje poprowadzić zagubionego chłopaka i być jego mentorem. Dynamika tej dwójki była dla mnie najciekawszym elementem tego filmu.

Nie dziwię się dlaczego „Złoto” jest uważane za jeden z najsłabszych filmów w dorobku Wojciecha Jerzego Hasa. Próbuje pokazać próby poszukiwania swojego miejsca na ziemi, wyrwania się z marazmu oraz nadziei. Wszystko to jednak jest strasznie mętnie opowiedziane i pozbawione emocjonalnego zaangażowania. Chciałem znaleźć złoto, a wyszło zwykłe błoto.

5/10

Radosław Ostrowski

Ostatni komers

Czymże jest ten tytułowy komers? Jak podaje najwiarygodniejsze źródło (czyli Wikipedia): tradycyjne, uroczyste spotkanie członków korporacji akademickiej, zwykle organizowane w rocznicę jej powstania. W naszym kraju tak nazywano (do lat 70. XX wieku) bal maturalny odbywający się PO egzaminach. W tym milenium komers jest zabawą organizowaną na koniec ostatnich klas szkół podstawowych lub (nieistniejących już) gimnazjów. O takich młodych ludziach postanowił opowiedzieć w swoim debiucie Dawid Nickel.

„Ostatni komers” jest dość luźno oparty na książce Anny Cieplak „Ma być czysto” i opowiada o grupie nastolatków w ostatnim roku gimnazjum gdzieś w małym miasteczku. Trudno mówić tutaj o fabule, bo to zbiór scenek młodych ludzi dziejąca się w ciągu tygodnia. Tomek (Mikołaj Matczak), jego siostra Monika (Sandra Drzymalska), jej chłopak Kuba zwany Łysym (Michał Sitarski), jego brat „Chomik” (Jakub Wróblewski) oraz ich sąsiadka Oliwia (Nel Kaczmarek) – to na nich skupia się reżyser. Ale całość bardziej przypomina impresję, szkic zrobiony ołówkiem, gdzie wiele rzeczy nie jest powiedzianych wprost i sami musimy uzupełnić informacje. Poprzez reakcję, strzępy dialogów oraz… zadziwiająco spora tańca. To ostatnie może wydawać się dziwne, szczególnie okraszone muzyczną mieszanką hip-hopu, techno oraz szeroko pojętej alternatywy. A jednak w dziwny sposób to działa, kiedy reżyser bez osądzania przygląda się młodym ludziom wchodzącym w dorosłość. Od nieplanowanej ciąży, skrywanie swojej orientacji seksualnej, romans z pociągającą sąsiadką (elektryzująca Agnieszka Żulewska) aż po nieudaną próbę kradzieży ze sklepu.

Do tego większość młodych jest wychowywana przez samotnego rodzica i czasami odwiedza ich kurator. Innymi słowy, dobrze nie jest, ale jakoś będzie. Kamera niemal cały czas jest blisko postaci, a obraz jest pokazany w formacie 4:3. Przez to „Komers” staje się bardzo intymny, a czasem wręcz wywołuje poczucie podglądania. A jednak wiele scen i kadrów pozostaje w pamięci na długo (nie tylko taniec Łysego w garażu czy Moniki w szkole, ale choćby ostatnia scena czy coming out), dialogi brzmią zaskakująco naturalnie i całość jest świetnie świetnie zagrana przez (wówczas) mało ograne twarze – najbardziej jednak wybija się tutaj Drzymalska, Matczak oraz Kaczmarek.

Debiut Nickela jest jednym z bardziej przekonujących portretów młodych ludzi już zżytych z komórką oraz social mediami. Jednak nawet ta generacja między się z tymi samymi problemami, co wiele, wiele lat wcześniej ich poprzednicy, rodzice, choć pozornie wydają się mieć łatwiej. Z naciskiem na pozornie.

7/10

Radosław Ostrowski

Skrzat. Nowy początek

Coraz ciekawiej się dzieje w polskim kinie familijnym. I choć nadal zdarzają się pewnie nie do końca udane dzieła jak „Dziadku, wiejemy!”, więcej jest tych co najmniej przyzwoitych. Do grona tych bardziej udanych zalicza się polsko-czeska koprodukcja „Skrzat. Nowy początek”.

„Skrzat” skupia się wokół Hani (Amelia Golda) – 11-latki, która przeprowadza się z ojcem (Arkadiusz Jakubik) i psem do nowego miasta. A także bardzo mocno wierzy w… skrzaty, co wynika z powodu bardzo silnej więzi ze zmarłą matką. Lecz rówieśnicy nie są wobec tej pasji tak wyrozumiali. Do tego stopnia, że najwredniejsze zabierają wisiorek w zamian za dowód na istnienie skrzata. Jak nie, będzie upokarzanie przez Internet i przedmiot ulegnie zniszczeniu. Pomaga jej w tym równie nielubiany przez rówieśników Michał (Maksymilian Zieliński) – syn szkolnej pedagog i uzdolniony spec od tworzenia wynalazków. Oboje próbują złapać stworka, by dano im spokój. W końcu zaczynają pojawia się liściki od tajemniczej istoty.

Film jest pełnometrażowym debiutem Krzysztofa Komandera – montażysty filmowego, znanego z pracy przy takich filmach jak „Czerwony pająk”, „Wesele” czy zbliżającego się filmu Smarzowskiego „Dom dobry”. Więc nie jest to coś, czego po tym twórcy można się było spodziewać. Pozornie mamy tutaj masę znajomych elementów: niedopasowanych młodych bohaterów, przepracowywanie traumy związanej ze śmiercią rodzica, aurę tajemnicy i obietnicę wielkiej przygody. Ale reżyserowi udaje się przekonująco zbudować poruszającą oraz wciągającą opowieść. Urzeka na poziomie wizualnym (spora część akcji dzieje się w lesie, który wygląda majestatycznie), ma piękną muzykę symfoniczną i niezłe dialogi. Do tego cały czas jest lawirowanie w kwestii tego, czy skrzat istnieje naprawdę, a może jest tylko wytworem wyobraźni.

Komander pewnie opowiada, zgrabnie operując momenty bardziej dramatyczne (pożar lasu) z odrobiną lekkości (dynamiczna relacja między Hanią a Michałem – od obcości po coraz silniejszą przyjaźń). Wszystko bez popadania w skrajność obydwu. Oraz fantastycznie zagrana. Z dorosłych aktorów najbardziej wybija się tutaj Arkadiusz Jakubik w roli ojca Hani, jednak całość na barkach dźwiga świetna debiutantka Amelia Golda. Ma w sobie zarówno wiele uroku i naturalności, ale też w bardziej ekspresyjnych scenach wypada bezbłędnie. Bez niej ten film by nie zadziałał i nie ma w tym przesady. Również partnerujący jej Maksymilian Zieliński w roli wycofanego Michała wypada bardzo dobrze, tworząc bardzo mocny duet. Reszta dzieciaków prezentuje się solidnie, z kolei udzielający się głosowo Borys Szyc także prezentuje się bardzo solidnie.

Może „Skrzat. Nowy początek” nie wygląda tak zjawiskowo jak zagraniczna „Legenda Ochi” czy kreatywna niczym animowany „Smok Diplodok”, lecz nie odstaje od nich. Dzieło Komandera jest jednocześnie poruszającą i mądrą opowieścią, dostarczającą frajdy zarówno dzieciom oraz dorosłym. Czekam na kolejne reżyserskie dokonania tego uzdolnionego montażysty.

7,5/10

Radosław Ostrowski

Zamach na papieża

Czasy się zmieniają, a Władysław Pasikowski niekoniecznie. Konsekwentnie tworzy szeroko rozumiane kino sensacyjne w starym stylu. Po trzeciej części „Psów”, teraz reżyser wraca z mieszanką sensacji oraz politycznego thrillera. Czyli jak miało dojść do „Zamachu na papieża” znanej też (przynajmniej tutaj) jako operacja „Paproch”.

Bohaterem film jest emerytowany kapitan wywiadu Konstanty „Bruno” Brusicki (Bogusław Linda). Więcej czasu spędza na wędkowaniu, ciszy i spokoju. Pewnie by to tak trwało, gdyby nie nowotwór. W najcięższym stadium, bez szans na operację oraz parę miesięcy życia. Więc Bruno wyrusza na prowincję, kupuję dom oraz wprowadza się z prostytutką „Bianką” (Karolina Gruszka), by spędzić ostatnie chwile życia. Jednak rzeczywistość ma wobec niego zupełnie inne plany. Pewnego dnia pojawia się u niego dawny przełożony, pułkownik Szymurek (Ireneusz Czop) i jego kolega, Władeczek (Dobromir Dymecki) – mają dla niego zadanie. Padł rozkaz zabicia Jana Pawła II z Kremla, zaś wykonawcą jest Turek Ali Agca. Bruno ma zabić zamachowca po wykonaniu wyroku. Niechętnie i pod wpływem szantażu zgadza się. Powoli zaczynają się przygotowania.

Idąc na ten film mniej więcej wiadomo czego się spodziewać. Czyli akcji, napięcia oraz komplikującej się intrygi. Jednocześnie jest to film zaskakująco powolny oraz melancholijny, w niczym nie przypominającym poprzednich dokonań reżysera. Mocno osadzony w realiach początku lat 80., gdzie większość ludzi marzy o ucieczce z tego kraju, ale nie wszyscy mogą sobie na to pozwolić. A także działań służb specjalnych, zawsze działających w bezwzględny sposób.

Intryga i przygotowania do zamachu to jeden z elementów tej historii, bo wątków pobocznych jest sporo. Sam pobyt w małym miasteczku ma parę ciekawych wątków jak m.in. seryjny morderca dzieci, co wyrzuca ciała do rzeki czy pierwszego sekretarza (Adam Woronowicz), lubiącego mocno dać w palnik. Mogą one wydawać się zapchajdziurą, jednak nawet tutaj Pasikowski trzyma wszystko w ryzach. Technicznie trudno się do czegokolwiek przyczepić. Zdjęcia są bardzo ładne, scenografia (szczególnie w miejscach poza miasteczkiem) robi wrażenie detalami, zaś w tle przygrywa nostalgiczno-jazzowa muzyka Daniela Blooma (bardzo przypominająca brzmienia Michała Lorenca).

A wszystko z bardzo mocną obsadą. Bogusław Linda nie zawodzi w roli zmęczonego, cynicznego Bruna z wyrzutami sumienia oraz twardymi zasadami. To nadal jest jeden z tych aktorów, który potrafi wyrazić wiele bez słów. Pozorny stoicki spokój skrywa wiele: od gniewu aż po żal i wyrzuty sumienia. Dla mnie film skradli Ireneusz Czop z Dobromirem Dymeckim, czyli duet oficerów wywiadu z najlepszymi tekstami oraz dodając odrobiny (czarnego) humoru, a także dobry Wojciech Zieliński w roli lokalnego aptekarza. Jest jeszcze czarująca Karolina Gruszka, będąca tutaj partnerką Bruna i nawet ta dynamika intryguje.

Pasikowski wraca do formy i „Zamachem na papieża” tworzy swój najlepszy film od paru lat. Świetnie napisany, zagrany, z mocnymi dialogami, niepozbawiony krwawych scen oraz paru niespodzianek w tle. Niby jest znajomo, ale jakby inaczej.

7,5/10

Radosław Ostrowski