Nosferatu

Ileż to było inkarnacji słynnego hrabiego Drakuli – nawet nie chce mi się liczyć, a i tak widziałem ledwie garstkę. Za najwierniejszą inkarnację najsłynniejszego krwiopijcy w historii literatury uznaje się „Nosferatu” z 1922 roku w reżyserii F.W. Murnau. To dzieło doczekało się remake’u w 1979 roku przez Wernera Herzoga, ale żadnej z tych inkarnacji nie widziałem. Teraz swoje spojrzenie na tego klasyka postanowił zaprezentować Robert Eggers.

Tym razem jesteśmy w małym miasteczku w Niemczech, gdzie mieszka świeżo poślubiona para: Thomas (Nicholas Hoult) i Ellen Hutter (Lily-Rose Depp). On zostaje zatrudniony w agencji nieruchomości pana Knocka (Simon McBurney), ona próbuje zająć się domem. Mężczyzna dostaje bardzo poważne zlecenie podpisania umowy dla hrabiego Orloka (Bill Skarsgard), by mógł nabyć podupadający zamek. Żona jednak stara się go zniechęcić do zlecenia, wyczuwając coś złego. Skąd ona to wie? No cóż, kobieta skrywa pewną tajemnicę, odpowiedzialną za jej pewne… stany emocjonalne.

W sumie „Nosferatu” opowiada historię tak znajomą, że nawet nie znając książkowego pierwowzoru (albo widząc przynajmniej jedną adaptację) można domyślić się przebiegu wydarzeń. Ogólny zarys się zgadza, ale diabeł – lub wampir w tym przypadku – tkwi w szczegółach. Osadzenie akcji w niemieckim nadmorskim miasteczku początku XIX wieku jest zdecydowanie odświeżającym, a także większe skupienie na Ellen. Modyfikacje są w zasadzie drobne, jednak wydają się zachowywać charakter oraz atmosferę grozy. Zderzenie dawnych wierzeń i rytuałów z nowoczesną nauką oraz wiedzą budziło we mnie skojarzenie z… „Egzorcystą” (także przez pewną jedną scenę, podobną do akcji księży), ale bardziej czuć tutaj ducha epoki romantyzmu. Świat nadnaturalny, widziany przez osobę widzącą więcej „mędrca szkiełko i oko” konfrontuje się z racjonalnym, logicznym myśleniem. W końcu to Ellen – niejako – sama na siebie sprowadziła to wszystko i niemal do końca próbuje oszukać przeznaczenie. Czy to się jej uda?

Eggers zawsze był twórcą silnym plastycznie i kolejny raz to potwierdza. Pięknie skomponowane ujęcia (szczególnie nocne, niemal wyglądające niczym czarno-biały film), z bardzo oszczędnymi ruchami kamery oraz niemal częstymi zbliżeniami na twarz. Do tego równie wyraziste kostiumy (szczególnie stroje kobiece) i scenografia, pozwalają wejść w świat XIX wieku – nieważne, czy jesteśmy w cygańskiej wiosce, cerkwi, zamku albo siedzibie profesora von Franza. Trudno oderwać wzrok od tego świata, zaś każdy kadr mógłby robić za tapetę na ekranie komputera lub plakat.

Jednak mam jeden bardzo poważny problem z tym filmem – jego tempo jest bardzo powolne, wręcz letargiczne. Reżyser chyba aż za bardzo skupia się na detalach i szczegółach (choć jest to imponujące), a budowana atmosfera potrafi nagle się rozpłynąć w powietrzu. Nie oznacza to, że nie ma tutaj napięcia czy momentów podskoczenia i niepokoju. Sceny w zamku Orloka, gdzie widzimy zaledwie sylwetkę wampira (bez szczegółów) albo epidemia szczurów działają w budowaniu poczucia niepokoju. No i jeszcze jest zakończenie, którego nie jestem w stanie wymazać z pamięci.

Do pieca dodają aktorzy, tworząc absolutnie fantastyczne role. Kompletnie nie do poznania Bill Skarsgard jako Orlok jest przerażający. To czyste, niepowstrzymane zło, wyglądające inaczej niż (stereo)typowe wampiry: żadnych spiczastych uszu, długich szponów. Ta postać wygląda niczym dawny magnat z epickimi wąsami oraz magnetyzującym głosem (ten akcent jest CUDOWNY!!!!), budzącym respekt. Równie wyraziści są Nicholas Hoult (pozornie poczciwy Thomas) oraz Aaron Taylor-Johnson (racjonalny Friedrich), a także kradnący ekran Simon McBurney (herr Knock, szef Thomasa). Jednak największe wrażenie zrobiła na mnie rewelacyjna Lily-Rose Depp (muszę przyznać, że jest bardzo podobna do Keiry Knightley) w roli Ellen. Z jednej strony wydaje się bardzo delikatna, wycofana, jednak w chwilach „opętania” czy z Orlokiem jest wręcz nadekspresyjna niczym z filmów Andrzeja Żuławskiego. Wszystkie sceny z nią dla mnie były najlepszymi momentami tego filmu. Nie można też nie wspomnieć o Willemie Defoe w roli ekscentrycznego, lekko szalonego von Franza. Aktor absolutnie ma masę frajdy z grania i z jego obecnością „Nosferatu” zaczął nabierać mocniejszych barw.

Mogę zaryzykować i nie bez kozery stwierdzić, że „Nosferatu” to najlepszy film Eggersa. Nie jest to dzieło dla wszystkich, ale ciężko jest przejść obojętnie wobec wykreowanego świata oraz znakomitej warstwy wizualnej. Może nie zawsze przeraża i ma momenty przestoju, jednak jak już złapie, będzie trzymał do samego końca.

8/10

Radosław Ostrowski

Emilia Perez

Chyba żaden film spośród nominowanych do Oscara nie wywoływał aż tak ostrych reakcji jak „Emilia Perez”. Mieszanka musicalu, dramatu, sensacji i opery mydlanej nie jest oczywistym połączeniem, ale reżyser Jacques Audiard nie bał się robił nieoczywistych połączeń. Czy tym razem wyszedł zwycięsko?

Bohaterką filmu jest Rita Castro (Zoe Saldana) – prawniczka, działająca w poważnej kancelarii, choć w cieniu swojego szefa. Dostaje dość nietypową propozycję od niejakiego Manitasa – jednego z potężnych szefów kartelu narkotykowego. Mężczyzna chce… zmienić płeć. Od dziecka czuł się kobietą, do tego od dwóch lat bierze estrogen i nie może już dłużej ukrywać swojej natury. Mecenas ma znaleźć chirurga, który podjął by się tej operacji, zachowując tożsamość klienta w tajemnicy. W zamian ma dostać kilka milionos dolaros. W końcu udaje się znaleźć lekarza w Izraelu, który podejmuje się operacji, udaje się sfingować śmierć gangstera, zaś jego żona (Selena Gomez) i dwoje dzieci trafiają do Szwajcarii. Wszyscy żyli długo i szczęśliwie? Mijają cztery lata, a Rita pracuje w Londynie i tam poznaje niejaką Emilię Perez (Karla Sofia Gascon), która okazuje się… Manitasem już po operacji. Mecenas jest przekonana, że ma zostać zlikwidowana jako osoba znająca przeszłość kobiety. Tylko, że… NIE. Emilia chce sprowadzić swoją rodzinę do Meksyku i zamieszkać z nimi jako… ciotka.

Sam opis fabuły pokazuje jak wiele się dzieje oraz ile tematów chce ten tytuł poruszyć. Transpłciowość, bezwzględność karteli, korupcja, przyjaźń itd. Meksyk jest tutaj pokazany jako kompletnie zdegenerowane państwo rządzone tak naprawdę przez kartele oraz skorumpowany wymiar sprawiedliwości. Bieda jest tu powszechna, prawo wydaje się być bezsilne, a w środku tego całego chaosu trzy kobiety szukające swojego miejsca. A wszystko polane sosem z jakiejś brazylijskiej telenoweli, próbującej wyglądać niczym film Almodovara (meksykański dom Emilii) oraz… musicalu. Niestety, cała ta hybryda zwyczajnie gryzie się ze sobą. Same piosenki (w większości to tak naprawdę bardziej recytowane fragmenty dialogi ze śladową ilością melodii) – poza bardzo energiczną „El Mar” w scenie podczas gali charytatywnej – nie zapadają kompletnie w pamięć, podobnie jest z choreografią (może poza początkiem na ulicy oraz w/w galą). A sama historia to pomieszanie z poplątaniem, w którym nie byłem się w stanie odnaleźć.

Ale chyba najgorsza jest dla mnie główna bohaterka i nie jest to wina grającej ją Karli Sofii Gascon, tylko jak bardzo niespójnie została napisana. Niby chce zerwać z przeszłością i zacząć nowe życie (nawet zakłada fundację, która pomaga znaleźć ofiary karteli), ale jednocześnie chce mieć blisko swoją rodzinę. Nie rozumiem tej sprzeczności, do tego kobieta sprawia wrażenie manipulantki, próbującej trzymać kontrolę nad najbliższymi (jej reakcja na wyprowadzkę Jessie z dziećmi i jej nowym facetem to sugeruje). Do tego na koniec – po śmierci – zostaje przez lokalnych mieszkańców traktowana jak święta, co we mnie wywołało tylko śmiech oraz niedowierzanie. Równie niebudząca sympatii jest Jessie, grana przez Selenę Gomez. Ciągle znudzona, niby próbująca się odnaleźć i przetrawić żałobę, ale kompletnie ma w dupie swoje dzieci oraz bardziej zależy na pieniądzach oraz swoim nowym gachu. Jedynie Zoe Saldana broni się z tej obsady i jako jedyna mnie interesowała, ale nawet ona nie mogła sama tego udźwignąć.

Technicznie wygląda to porządnie i nie brakuje paru kreatywnych ujęć, ale w ogólnym rozrachunku „Emilia Perez” jest ogromnym rozczarowaniem. Płytki, pełen rwanych wątków, nieprzekonujących postaci oraz stereotypowego przedstawienia Meksyku. Nieudolna kalka „Narcos” sklejona z „Panią Doubtfire” (dawno nie widziałem) w musicalowym sosie, która traktuje się zbyt poważnie. Jeśli chcecie szalonego i niekonwencjonalnego, lepiej sięgnijcie po „Annette”. Tam przynajmniej piosenki zapadają w pamięć.

3,5/10

Radosław Ostrowski

The Brutalist

Raz na jakiś czas pojawia się film, po którego seansie odbiera mi mowę. Słowa wydają się kompletnie drobne, słabe, nieoddające sprawiedliwości, ale spróbuję podzielić się wrażeniami z najnowszego filmu Brady’ego Corbeta „The Brutalist” (nazywany też przez niektórych „Brutalistą”, choć w kinach tytuł nie został przetłumaczony). 10 nominacji do Oscara i Srebrny Lew za najlepszą reżyserię na MFF w Wenecji zawiesiły poprzeczkę bardzo wysoko.

Cała historia skupia się wokół Laszlo Totha (Adrien Brody) – węgierskiego Żyda, który został rozdzielony ze swoją żoną i siostrzenicą. W roku 1947 emigruje do Stanów Zjednoczonych, by zacząć wszystko od nowa i znaleźć american dream. Udaje mu się zatrudnić u swojego kuzyna Attyli (Alessandro Nivola) w jego firmie meblarskiej. Ale w końcu naszemu Laszlo los wydaje się uśmiechać – do ich firmy przychodzi Harry Van Buren (Joe Alwyn) i daje im zlecenie na renowację domowej biblioteki. Ma to być niespodzianka, ale nagle pojawia się Harrison Lee Van Buren (Guy Pearce) i jest strasznie wkurzony widząc to miejsce. Ostatecznie kuzyni nie dostają zapłaty, co psuje relacje między nimi. Trzy lata później Toth pracuje jako robotnik w Filadelfii, gdzie znajduje go Van Buren. Przeprasza go za swoje zachowanie, wręcza mu zapłatę i składa mu propozycję: zbudować w Doylestown centrum społeczno-kulturalne ku czci swojej zmarłej matki.

Corbet już od samego początku robi film w starym stylu, czyli epickich produkcji z lat 50. i 60. Całość trwa trzy i pół godziny, z uwerturą na początku, 15-minutową przerwą (intermisją) w środku oraz epilogiem na końcu. Jest to opowieść jednocześnie bardzo kameralna i intymna, a jednocześnie w ogromnej skali i monumentalna. Ubrana w konwencję kina biograficznego opowieść, mająca w sobie więcej warstw niż cebula w „Shreku”. Z jednej strony jest to droga imigranta do amerykańskiego snu, który staje się koszmarem i źródłem frustracji (ikoniczny już kadr ze Statuą Wolności pokazaną do góry nogami), z drugiej o artyście wyrażającym się przez swoją sztukę, z trzeciej o trudnej relacji między artystą a bogatym mecenasem (zderzenie wizji artystycznej z kapitalizmem). A z czwartej to portret złamanego przez traumy człowieka i jego obsesji, doprowadzającej do destrukcji.

To jest bardzo ambitne oraz poważne przedsięwzięcie, ale Corbet wsysa nas do tego świata. Ameryki lat 40., 50. i 60., która może i ma piękne krajobrazy, masę możliwości, ale to wszystko tylko iluzja. Ludzie pozornie są do ciebie pozytywnie nastawieni, ale traktują cię z wyższością klasową, finansową. To się zaczyna na Tocie odbijać, doprowadzając do kolejnych traum, upokorzeń, frustracji, wreszcie nałogów, mogących doprowadzić do destrukcji. Nie ma tutaj miejsca na ani jedną fałszywą nutę, nawet w dialogach czy przebijających się serwisach informacyjnych, o symbolice nie rzucającej się mocno w oczy nie wspominam. Wizualnie jest to olśniewające doświadczenie: od bardzo długich mastershotów z kamerą bardzo blisko bohaterów (sam początek na statku, gdzie słyszymy list i jakieś dźwięki, a początkowo obraz jest niewyraźny) przez imponujące krajobrazy włoskich gór po monumentalne wnętrza budowanego dzieła. Równie imponująca jest także scenografia i kostiumy z epoki oraz bardzo płynny montaż z kilkoma perełkami (time lapse pokazujący przebieg budowy).

To wszystko by razem nie zadziało, gdyby nie absolutnie rewelacyjne aktorstwo. WSZYSTKICH. Od drobnych epizodów (włoski przyjaciel w wykonaniu Salvatore Sansone; Isaach de Bankole jako poznany w pracy Gordon) po kluczową trójkę bohaterów. Bardzo zaskoczyła mnie Felicity Jones jako Erszebeth Toth, która pojawia się dopiero w połowie filmu. Pozornie wydaje się słaba, obolała (porusza się na wózku), naznaczona wojennymi traumami, ale ona ma w sobie wewnętrzną siłę, znosząc z godnością wszelkie ataki. Niesamowity jest Guy Pearce w roli Harrisona Van Burena. Pozornie sprawia wrażenie eleganckiego, oczytanego dżentelmena, doceniającego kunszt i talent u innych. Jednak pod tą fasadą skrywa się człowiek o zmiennym charakterze, hipokryta oraz bigot, z którego wyłażą prostackie, wręcz chamskie wypowiedzi. Ale tak naprawdę liczy się absolutnie wybitny Adrien Brody w roli Totha. Już sama jego postura pokazuje człowieka zniszczonego przez wojenne traumy (wychudzony, zaniedbane włosy), pełnego bólu i nieszczęść. Jednak im dalej w las, tym więcej widzimy jego twarzy: bezkompromisowego artysty, zagubionego nałogowca, bardzo tęskniącego i szukającego akceptacji. O wiele bardziej złożona niż (dość zbliżona) rola Szpilamana z „Pianisty”.

Jakim cudem taki film jak „The Brutalist” powstał, jest zdumiewające. Tym bardziej, że film kosztował niecałe 10 milionów dolarów, osiągając o wiele więcej niż dużo droższy (i podobny tematycznie) „Megalopolis” Francisa Forda Coppoli. Pozornie prosty, ale bardzo skomplikowany, zdyscyplinowany, złożony oraz spektakularny. Dzieło, o którym będziemy mówić przez następne dekady – tego jestem pewny. Kino kompletne.

9/10 + znak jakości

Radosław Ostrowski

Flow

W ostatnich czasach wśród nominowanych do Oscara filmów animowanych bardziej przebijają się produkcje spoza Stanów Zjednoczonych. I nie chodzi tylko o produkcje japońskie, ale także z dość egzotycznych – dla Amerykanina – krajów jak… Hiszpania czy Belgia. Teraz do tego grona trafia „Flow”, czyli koprodukcja łotewsko-francusko-belgijska od Gintsa Zilbalodisa, odpowiedzialnego za reżyserię, scenariusz, zdjęcia, scenografię, muzykę i montaż. Sporo roboty jak na jednego człowieka, ale czy wysiłek się opłacił?

Sama akcja toczy się w bliżej nieokreślonym czasie, gdzie kompletnie nie ma ludzi. Jest za to spory las i pusty dom, gdzie mieszka czarny kot. W sumie jego dzień jest bardzo powtarzalny: spacerek po okolica, ucieczka przed psami i bardzo długi sen. Rutyna zostaje przełamana przez inne czynniki, mianowicie zbliża się wielka woda – nie wiadomo skąd, jak ani dlaczego. Wszystkie zwierzęta zaczynają przed nią uciekać, byle by nie paść jej ofiarą. Nasz kocur, co fanem wody nie jest, ma szczęście – zauważa samotnie płynącą łódkę. Z czasem jednak do czworonoga dołącza dziwaczna mieszanka zwierząt: pies, lemur, kapibara (cały czas myślałem, że to bóbr, znany też w Polsce jako bober) i pewien dziki ptak. Jak ta mieszanka będzie razem działać? O ile się wcześniej nie pożrą?

Najbardziej rzucającą się rzeczą we „Flow” jest kompletny brak dialogów. Zwierzęta wyrażają się jedynie poprzez swoje odgłosy i zachowania, co nie jest takie łatwe do wyegzekwowania. A jednak ta opowieść angażuje, powoli budują się relacje między zwierząt za pomocą drobnych scen (dziki ptak wręcz kotu rybę czy stanie w jego obronie przed przywódcą swojego stada albo pies naśladujący zachowanie kota). Reżyser opowiada historię w sposób bardzo wizualny, a obraz jest zaprawdę imponujący. Tła i otoczenie wyglądają jakby były malowane farbami, zwierzęta są bardzo płynne i zaskakująco szczegółowe, zaś całości towarzyszy przepiękna muzyka. Jest parę kapitalnych kadrów oraz sytuacji: każde pojawienie się morskiej bestii, statek wpływający do zalanego miasta czy nasz kot otoczony przez masę rybek. To tylko parę niezapomnianych momentów, z kilkoma skrętami w bardziej oniryczne sytuacje.

„Flow” niczym „Pies i Robot” jest odświeżającą animacją z europejskiego podwórka, z potężną dawką uroku. To bardzo poruszająca i oszałamiająca opowieść o dojrzewaniu do odpowiedzialności oraz wychodzeniu poza strefę komfortu. Cudowna perełka, której nie należy przegapić.

8,5/10 + znak jakości

Radosław Ostrowski

Kompletnie nieznany

Bob Dylan – jeden z najbardziej rozpoznawalnych muzyków XX wieku. Od folkowego grania na akustycznej gitarze z harmonijką przez rocka aż po zdobycie literackiej Nagrody Nobla. Jednak jego życie prywatne w zasadzie pozostaje tajemnicą, mimo sławy oraz rozpoznawalności. Pewną lukę w tej kwestii próbuje załatać reżyser James Mangold. Jednak o wiele bardziej skupia się na początku działalności.

kompletnie nieznany1

Wszystko zaczyna się w 1961 roku w Nowym Jorku, gdzie przebywa pewien 19-letni chłopak z gitarą (Timothee Chalamet). Młodzik jest wielkim fanem Woody’ego Guthrie (Scoot McNairy) – legendarnego muzyka folkowego, dotkniętego udarem i paraliżem. W końcu dzięki jego przyjacielowi, Pete’owi Seegerowi (Edward Norton) udaje się poznać muzyka oraz zaśpiewać mu utwór. Obaj są pod ogromnym wrażeniem, zaś Pete zaprasza Dylana do siebie, a ten zaczyna się aklimatyzować do Nowego Jorku tego okresu. A także zacząć tworzyć swoje utwory, co zaczyna być zauważane przez środowisko.

kompletnie nieznany2

Reżyser James Mangold idzie trochę inna drogą niż klasyczny biopic, bo o samym Dylanie i jego przeszłości wiemy bardzo niewiele. Bo i sam artysta nie mówi o niej zbyt wiele, zaś wypowiadane przez niego słowa są niejasne. Bardziej dostajemy wgląd na muzyka poprzez jego własne dzieła oraz jaki one wpływ mają na otoczenie (wykonanie „Master of War”). Jakby jego muzyka ma się sama bronić, zaś sam Dylan zostaje – jak tytuł mówi – „kompletnie nieznany”. Poprzez Dylana Mangold portretuje środowisko folkowe lat 60., pragnące się przebić do szerszej widowni, a jednocześnie mocno zakorzenione w przeszłości. Zamiast grać nowe utwory (jak Dylan – choć początkowo nie są nagrywane), więcej jest wydawanych coverów. A im bardziej sławny staje się nasz bohater, tym ciężej sobie z tym radzi. I nie, nie zaczyna brać narkotyków czy robić innych autodestrukcyjnych działań, ale próbuje grać wszystkim na nosie. Dlatego przerywa koncert, bo zamiast grać największe hity, chce pokazać nowe utwory; dlatego w studiu zaczyna brać innych muzyków; wreszcie w 1965 roku podczas Newpork Folk Festival gra na gitarze elektrycznej.

kompletnie nieznany3

Jeszcze to wszystko jest świetnie zagrane. Początkowo ciężko można było sobie wyobrazić Timothee Chalameta w roli głównej, ale jako Dylan wypada o wiele lepiej niż się spodziewano. Imituje głos artysty, także sam śpiewa i gra (jak wszyscy aktorzy), jednak nigdy nie popada w przerysowanie ani parodię. Bywa czasem antypatyczny i zbyt skupiony na sobie, lecz nie można ulec jego urokowi i aurze tajemnicy. Nominacja do Oscara wydaje się być pewna. Równie bogaty jest tutaj drugi plan: od zawsze solidnego Edwarda Nortona (uroczy Pete Seeger) przez wyraziste panie Elle Fanning (aktywistka Sylvie Russo) i Monicę Barbero (Joan Baez) aż po zaskakującego Boyda Holbrooka (kompletnie nie do poznania jako Johnny Cash).

kompletnie nieznany4

Choć początek bywa chaotyczny i nie do końca wiadomo, gdzie to zmierza, to „Kompletnie nieznany” pozostaje wciągającą biografią. Zamiast faktografii i sztampy, Mangold bardziej wsłuchuje się w muzykę Dylana, pokazując jej siłę oraz wpływ na całe społeczeństwo. Niemal impresyjny portret artysty z czasów młodości.

8/10

Radosław Ostrowski

Anora

Mówi się, że miłość potrafi pojawić się w najmniej spodziewanej sytuacji i miejscu. Na pewno takim miejscem można by nazwać klub ze striptizem. Tutaj raczej nikt nie udaje, że to jest tylko transakcja, chociaż może tym razem będzie inaczej. O takiej nietypowej sytuacji opowiada Sean Baker w swoim nowym filmie „Anora”.

Tytułowa Anora (Mikey Madison) nie przepada za swoim imieniem i raczej używa zdrobnienia Ani. Jest właśnie taką dziewczyną, co tańczy na rurze (i nie tylko) w jednym z klubów na Brooklynie. 23-letnia imigrantka wydaje się być dobra w swoim zawodzie, choć wielkich profitów z tego nie ma. Aż pewnego dnia jej szef przedstawia ją jednemu z klientów, Iwanowi Zacharawowi (Mark Eydelshteyn), gdyż ten chce być „obsłużony” przez dziewczynę płynnie mówiącą po rosyjsku. Chłopak niby jest studentem, ale tak naprawdę większość czasu spędza na imprezowaniu i graniu w gry. W koniu proponuje Ani 15 tysięcy dolarów za spędzenie tygodnia u niego na chacie. Potem zabiera ją do Las Vegas, gdzie… oświadcza się jej, a ona – nie bez wątpliwości – się zgadza. „A potem żyli długo i szczęśliwie”? No, niekoniecznie.

Już sam początek „Anory” elektryzuje. Ale skoro widzimy dziewczyny tańczące przy dzianych facetach w remixie Robina Schultza, nie może być inaczej. Całość jest bardzo przyziemna, pokazująca życie tych z dołów społecznych, próbujących przeżyć. A potem nagle całość wydaje się skręcać w kierunku komedii romantycznej i kolejnej wariacji bajki o Kopciuszku. Jednak w głowie cały czas leżało pytanie: czy to naprawdę była miłość czy bardziej interes, dający szansę na nowe, lepsze życie?

Jednak reżyser cały czas podpuszcza i potrafi zmienić ton w najmniej spodziewanym momencie. Wszystko się zmienia, gdy przyszli teściowie dowiadują się o tym, co zrobił ich synalek. Wtedy pojawia się jego chrześniak, para silnorękich, zaś Anora nie ma w zasadzie nic tutaj do gadania. Ślub ma być unieważniony, ona dostaje za to rekompensatę, ale na więcej nie ma co liczyć. Choć nieporadność osiłków może początkowo wydawać się śmieszna, to nie ma tu miejsca na żarty. Zamiast tego jest walka o swoją godność z o wiele potężniejszymi (także finansowo) siłami. Walka z góry skazana na przegraną, choć niemal do końca liczyłem na inny rozwój wypadków.

To wszystko by nie zadziałało, gdyby nie absolutnie żywiołowa Mikey Madison. Jej Ani to ten typ postaci, które nazywam „silna-słaba”. Sprawia wrażenie bardzo pewnej siebie i o wiele dojrzalszej niż się wydaje na pierwszy rzut oka. Bywa naiwna, ale jednocześnie walczy jak lwica. Nie odpuszcza, niemal do samego końca znaleźć dla siebie najlepsze wyjście. Zostaje jednak zderzona z brutalnym światem, gdzie jej „mąż” (świetny Eydelshteyn) jest mniej dojrzałym, nieodpowiedzialnym gówniarzem, zaś Ruscy magnaci (nie bójmy się tego słowa) nie przejmują się życiem innych. Absolutnie niezapomniany występ, o którym już się mówi w kontekście nagród. Poza nią wyróżnia się fantastyczny Karras Karragulian jako próbujący ogarnąć sytuację Toros (czy tylko mi z twarzy aktor przypominał Jana Peszka?) oraz Yura Borisow w roli jednego z silnorękich, Igora (niekoniecznie taki brutal jak się wydaje).

Po „Florida Project” Sean Baker znowu to zrobił. Pełna empatii i sympatii historia walki o lepsze życie, ale beż żadnego upiększania, słodzenia i lukrowania. Ale jednocześnie dość brutalnie przypomina, że bajki w stylu „Pretty Woman” zdarzają się tylko w kinie i pewnych barier społecznych przeskoczyć się nie da. Smutne, ale bardzo prawdziwe.

8/10

Radosław Ostrowski

Prawdziwy ból

Zagraniczne produkcje kręcone częściowo lub całkowicie w Polsce zawsze są wydarzeniem. Ale kiedy realizacja takiej produkcji jest trzymana w tajemnicy, tym bardziej jest się ciekawym efektu końcowego. To jest właśnie przypadek „Prawdziwego bólu” – drugiego filmu w reżyserskim dorobku Jesse’ego Eisenberga, mocno czerpiącym z jego życiorysu.

Historia skupia się wokół dwóch kuzynów, czyli Davida (Jesse Eisenberg) i Benji (Kieran Culkin). Kiedy byli ze sobą bardzo blisko, ale życie mocno rozluźniło te relacje. Pierwszy ma żonę, dziecko oraz pracę w agencji reklamowej, drugi był bardzo zżyty ze swoją babcią. Kobieta niedawno zmarła i by uczcić jej pamięć panowie ruszają do Polski, skąd pochodziła. Mężczyźni wyruszają razem z wycieczką, prowadzoną przez Brytyjczyka Jamesa (Will Sharpe) zacznie się w Warszawie, a skończy w obozie koncentracyjnym Majdanek.

Muszę przyznać, że nie wiedziałem nic o pracy Eisenberga jako reżysera i zakładałem, że jest to jego debiut reżyserski. Ale „Prawdziwy ból” to tak naprawdę historia ludzi nie tylko poznających swoje dziedzictwo, ale także zderzonych ze sobą. Pierwszy bardzo poważny, niepewny siebie neurotyk, drugi zaś pełen energii, słowotoku i czasem bywa bezpośredni. Choć film dotyka bólu i cierpienia, pojawia się tak naprawdę między słowami. W tle Polska (ładnie wyglądająca, ale nie kręcona w „pocztówkowy” sposób) – Warszawa, Kielce, Majdanek – robiąca spore wrażenie oraz mocarna muzyka mistrza Chopina. Udaje się przekuć balonik powagi (robienie zdjęć przy pomniku powstańców warszawskich), humor nie przekracza granicy dobrego smaku, a drobne momenty wyciszenia mają swój ciężar.

To wszystko by nie działało, gdyby nie fantastyczny duet aktorski. Eisenberg jest bardzo stonowany, wyciszony, neurotyczny. Ma swój mocny moment, gdy wypowiada się o swoim kuzynie czy konfrontując się z Benjim o pewnym wydarzeniu. Ale tak naprawdę to Culkin rozsadza ekran swoją energią. Bywa bardzo bezpośredni i ma masę uroku, nawet jeśli czasami może wywołać zażenowanie. Pod tym wszystkim jednak skrywa się maska smutnego klauna, skrywającego swoje cierpienie. Z czego może ono wynikać, nie jest opowiedziane wprost, ale jest ono odczuwalne.

Zaskakująco delikatne, wyciszone kino drogi, pełne empatii oraz szczerości. Eisenberg zaskakuje swoją bardzo spokojną reżyserią oraz cholernie dobrym scenariuszem. Czy to jest nowa ścieżka w karierze Nowojorczyka? Przekonamy się za parę lat.

7,5/10

Radosław Ostrowski

Wybraniec

Kto w ogóle chciałby oglądać film o tak kontrowersyjnej postaci jak Donald Trump? Do tego jeszcze w czasie trwającej kampanii prezydenckiej, co może naprowadzać na to, jaki portret możemy dostać – demonizujący albo hagiograficzny. Więc do jakiej z tych szufladek będzie pasował „Wybraniec”? A czemu w ogóle musi być zaszufladkowany?

Za film odpowiada duński reżyser irańskiego pochodzenia Ali Abbasi oraz scenarzysta Gabriel Sherman, wcześniej pracujący jako dziennikarz polityczny. Całość nie jest biografią, opisującą całe życie Trumpa, tylko początki jego działalności. Witajcie w latach 70., kiedy Richard Nixon zmuszony zostaje do rezygnacji. Sam Trump (Sebastian Stan) jest aspirującym biznesmenem, próbujący prowadzić swój Commodore Hotel. Jednak rodzinny interes jest zagrożony pod Departament Sprawiedliwości. Właśnie wtedy poznaje bardzo wpływowego adwokata, Roya Cohna (Jeremy Strong). Ten nie tylko pomaga mu w rozwiązaniu procesu, ale staje się dla ambitnego biznesmena mentorem.

„Wybraniec” skupia się na Trumpie zanim stał się sławnym celebrytą i człowiekiem interesów, co jest bardzo odświeżającym doświadczeniem. Abbasi próbuje poznać głównego bohatera z bardziej ludzkiej strony i zrozumieć to, skąd się wziął oraz dlaczego był taki, jaki jest. Syn idący w ślady ojca-biznesmena, gdzie pieniądz był najwyższą wartością, ambicja oraz sukces. Co najdobitniej pokazuje jak traktowany był syn Freddy (Charlie Carrick), będący… pilotem samolotów pasażerskich. To powinien być powód do dumy, lecz nie w oczach ojca, uważając go za największe rozczarowanie. To już mówi nam wszystko o systemie wartości. A im dalej w las, tym bardziej zaczynamy widzieć przemianę Trumpa z niepewnego siebie, cichego gościa w bardzo brutalnego i bezwzględnego gracza, napędzanego przez swoje ambicje oraz ego, dążąc do celu wbrew zdrowemu rozsądkowi. Jak najmniejszym kosztem zarobić jak najwięcej i budować swój wizerunek jako człowieka sukcesu.

Sam film ma bardzo dynamiczne tempo, mocno czasem przypominając „Sukcesję”. Niemal dokumentalne ujęcia z ręki, bardzo imitujące lata 70. i 80. Lekko żółtawe kolory w scenach nocnych przy świetle, z czasem zaczyna nabierać kolorów mocnych oraz ujęć niczym z kamery video. Nawet w spokojnych momentach kamera jest niemal cały czas w ruchu, zaś w tle przygrywa mocno elektroniczna muzyka. Oraz wiele znanych piosenek, pozwalających wejść w epokę.

To wszystko nie działałoby, gdyby nie absolutnie świetne aktorstwo. Bardzo pozytywnie zaskakuje Sebastian Stan w roli Trumpa. Trudno grać kogoś z tak charakterystycznym sposobem mówienia i nie popaść w parodię, ale aktorowi udaje się to świetnie. Widać jak zmienia się oraz tworzy swój wizerunek przed całym światem. Do tego stopnia, że zaczyna kłamać, manipulować oraz upokarzać. Niesamowicie złożona, ale zaskakująco autentyczna kreacja. Jeszcze lepszy jest Jeremy Strong, którego Roy Cohn jest jedną z najbardziej śliskich postaci w historii. Właściwie monstrum, będący prawdziwym paliwem i tworzącym Trumpa na swój kształt, nie zdając sobie sprawy z konsekwencji. Swoją energią, opanowaniem oraz temperamentem dominuje ekran, zaś kiedy w drugiej połowie pojawia się rzadziej, czuć tą nieobecność. Oglądanie tej dwójki razem działa niczym uderzenie pioruna. Równie świetna jest Maria Bakalova w roli Melanii, czyli pierwszej żony Trumpa.

Wiem, że wielu może odrzucić sam pomysł robienia filmu o Trumpie, lecz „Wybraniec” wydaje się uczciwie podchodzić do postaci Trumpa. Bez słodzenia, ale bez unikania mroczniejszych kwestii, tworząc uczciwy i złożony portret człowieka swoich czasów. Czyli dostajemy więcej niż mieliśmy prawo dostać.

7,5/10

Radosław Ostrowski

Substancja

Chyba wobec żadnego filmu nie miałem takich sprzecznych emocji jak w przypadku „Substancji”. Z jednej strony zdobyta Złota Palma za najlepszy scenariusz w Cannes, z drugiej jest to… body horror. Czyli należało spodziewać się deformacji, zniekształceń ciała i innego obrzydlistwa na widoku. Mimo to postanowiłem zaufać nowemu dziełu Coralie Fargeat.

„Substancja” dzieje się w Los Angeles – mieście bogactwa, prestiżu i wielkiej sławy, o której marzą wszyscy. To tutaj żyje Elisabeth Sparkle (wielki powrót Demi Moore) – kiedyś bardzo popularna aktorka, zdobywczyni Oscara i posiadaczka gwiazdy w Alei Sław. Obecnie pracuje w telewizji, pokazując… ćwiczenia aerobiku. Samo w sobie nie jest niczym złym, ale kobieta popełnia jeden niewybaczalny błąd w szołbiznesie: starzeje się. Jako 50-latka staje się dla telewizji balastem i zostaje zwolniona. Czy może być gorzej? Wypadek samochodowy i krótkie badanie lekarskie, ale od jednego z lekarzy otrzymuje pendrive z wiadomością: „To odmieniło moje życie”. A na samym nośniku jest reklama tytułowej substancji, pozwalającej stworzyć młodszą wersję samej siebie. Cały myk polega na tym, że obie wersje muszą „zamieniać się” przez tydzień, podtrzymując i karmiąc tą drugą (Margaret Qualley). W końcu „obie są jednością” i by tak trwało, muszą zachować równowagę. Co może pójść nie tak?

Fargeat inspiruje się wieloma rzeczami, ale tworzy z nich własną rzecz. Punkt wyjścia może budzić skojarzenia z „Portretem Doriana Graya” czy „Doktora Jekylla i pana Hyde’a”, mieszając konwencję i style. Z jednej strony to body horror (horror cielesny), mocno inspirujący się dorobkiem Davida Cronenberga. Z drugiej jest to ostra satyra na szołbiznes, zdominowany przez kult młodości i „szczucie cycem”. Starość jest traktowana tutaj niczym trąd, chowana z dala od widoku wszystkich i nieakceptowana przez „środowisko”. To także zaczyna odbijać się na innych, doprowadzając do niechęci wobec samej siebie. I to wszystko reżyserka pokazuje to bez zbędnych ozdobników, niejako waląc prosto w twarz oraz szokując.

Bo jest tu sporo nagości oraz krwawej makabry, a sama transformacja (pierwszy raz) pokazana jest w bardzo bezpośredni sposób. Z masą zbliżeń, bardzo dynamicznym, wręcz pulsującym montażem i świdrującym dźwiękiem. Fargeat też fantastycznie operuje kontrastem: sama Elisabeth pokazywana jest pod prostymi kątami (głównie zza pleców), nie specjalnie zwracając uwagę. Ale jej młodsza wersja Sue fotografowana jest bardzo blisko, niemal czyniąc z niej seksualną fantazję (nawet przy scenach aerobiku). Tylko nie wywołuje to podniecenia, lecz dyskomfort. Bardzo graficzne i krwawe obrazy przeplatają się z bardzo sterylnymi przestrzeniami jak łazienka, korytarze czy kryjówka z paczkomatem. Zaś finał to jest taka jazda bez trzymanki oraz jatka niczym z „Carrie”, że wywołało to we mnie gwałtowny śmiech. Czy dlatego, że to było zabawne, czy to była moja reakcja na to szaleństwo.

Chciałbym wam mocno polecić „Substancję”, ale to nie jest film dla wszystkich. Bezkompromisowa wizja, która albo wprawi was w ekstazę, albo odrzuci swoją bezpośredniością. Jeszcze nigdy Hollywood nie było tak obrzydliwe w swoim pięknie.

9/10 + znak jakości

Radosław Ostrowski

Życie

Zawsze pojawiają się takie małe, skromne filmy z Wielkiej Brytanii, które niekoniecznie podbijają listy box office. Ale dla tych, co widzieli było to doświadczenie. Czy taki będzie też przypadek filmu „Życie” w reżyserii Olivera Hermanusa?

Akcja filmu toczy się w Londynie na początku lat 50., gdzie poznajemy niejakiego pana Williamsa (Bill Nighy). To mężczyzna w średnim wieku, pracujący jako miejski urzędnik, gdzie sprawy raczej się przedłuża niż wprawia w ruch. Mieszka z dorosłym synem i jego żoną, w zasadzie prowadzi dość monotonne, spokojne życie. Spokój jednak zostaje zaburzony, a wszystko przez wieści od lekarza. W dużym skrócie: zostało mu już bardzo niewiele czasu i czas zrobić życiowy bilans. Ten jednak nie wypada zbyt dobrze i pozostaje jedno pytanie: co dalej?

living1

Film jest remakiem filmu „Piętno śmierci” Akiry Kurosawy z 1951 roku, która ma status klasyka kina. Zarówno film i reżyser. Czy tak będzie w przypadku wersji pana Hermanusa? Ciężko mi powiedzieć, jednak ma na to zadatki. Sam film ma w sobie wiele melancholijno-refleksyjnego klimatu, gdzie na pierwszy plan wybija się poczucie zmarnowanego czasu. Bezsilność wobec przekazania najbliższym najgorszej wiadomości, porzucenie na pewien czas pracy, dostrzeganie drobnych detali. Ku mojemu zaskoczeniu, mimo sporej powagi i ciężkiego tematu, film jest zaskakująco lekki i niepozbawiony humoru. Jest to także zasługa dobrych dialogów, tempa oraz momentów wyciszenia, pozwalających lepiej poznać naszego bohatera.

living2

Jeszcze bardziej zaskakująca jest realizacja. Zdjęcia w formacie 4:3, mocno skupione na zbliżeniach twarzy podkreślają kameralność historii. Jednocześnie wszystko jest stylizowane na kino z lat 50. – kolorystyka, statyczna praca kamery, czcionka napisów w czołówce czy elegancka, symfoniczna muzyka. Jedyny twist ma miejsce w ostatnich 30 minutach, ale nie zamierzam go zdradzić. Powiem tylko, że to jedna z najbardziej poruszających scen w ostatnich latach.

living3

A wszystko trzyma to na swoich barkach trzyma Bill Nighy w roli Williamsa. Ten aktor znany jest ze świetnych ról drugoplanowych i bardzo rzadko pojawia się w głównej roli. Powinien to robić częściej, tworząc jedną ze swoich najlepszych ról. Na pozór bardzo flegmatyczna i powściągliwa jak (stereo)typowy Brytyjczyk, ze zmęczonym głosem niepodobnym do siebie. Ale w środku przez pewne mikrospojrzenia, drobne gesty powoli ta skorupa zaczyna pękać i dostrzegalna jest przemiana tej postaci. Bez popadania w patos czy górnolotność. Nighy’ego wspierają na drugim planie Aimee Lou Wood i Alex Sharp. Ona jest młodą urzędniczką, co zmienia pracę i tworzy zadziwiająco przyjacielską relację, z kolei on jest młodym, początkującym urzędasem, wchodzącym w całą tą procedurę. Nie można nie wspomnieć o świetnym Tomie Burke’u, czyli poszukującym weny pisarzu Sutherlanda, próbującego pomóc Williamsowi w dość hedonistyczny sposób.

living4

„Życie” to ten typ małego filmu, który może nie ma kosmicznego budżetu, efektów specjalnych, strzelania, pogoni i rozpierduchy, ale za to jest sporo serca oraz emocji. To bardziej kameralna, refleksyjna, elegancka i cicha historia o znajdowaniu sensu życia, nawet w ostatnim jego etapie.

7/10

Radosław Ostrowski