Brooklyn

Irlandia, lata 50. Nie jest to jakiś straszny czy przerażający okres w tym kraju, ale od wielu lat masa Irlandczyków wyjeżdża do Stanów Zjednoczonych. Wśród nich jest Eilis Lacey – skromna dziewczyna, pracująca w sklepiku. Nie jest może to jakiś wielki pieniądz, praca nie należy do łatwych (szefowa nie jest zbyt przyjemną w kontakcie osobą), więc nic dziwnego, że Eilis marzy o wyrwaniu się z tej dziury. I kiedy dostaje szansę na przyjazd, dzięki wsparciu finansowemu mieszkającego w Nowym Jorku księdza, przyjeżdża i dostaje pracę. Dziewczyna coraz bardziej zaczyna się aklimatyzować i w końcu pojawia się mężczyzna z włoskimi korzeniami. I wtedy pojawiają się strasznie wieści z ojczyzny.

brooklyn1

Pozornie film Johna Crowleya wydaje się być opowieścią o imigrantach, czyli tych ludziach, którymi teraz straszy się całą Europę. Wiem, że stawianie katolickich Irlandczyków obok muzułmanów z Syrii czy Afryki, ale i nie to jest najważniejszym wątkiem tego filmu. Eilis dość łatwo aklimatyzuje się z otoczeniem, aczkolwiek pojawia się tęsknota za domem, płacz i zagubienie. Nie trwa to długo, a wtedy całość skręca w stronę melodramatu. Jest to troszkę bajkowa opowiastka (nawet więcej niż troszkę) i nie siląca się na zbytnią oryginalność, ale ogląda się ją naprawdę dobrze. Nawet pojawienie się miłosnego trójkąta jest pokazane w sposób zaskakująco subtelny, delikatny (może troszkę za delikatnie) oraz z odrobiną humoru (obiad Eilis z rodziną przyszłego męża). Trudno powiedzieć coś zaskakującego o warstwie technicznej – to stylowe i eleganckie kino z odrobiną pastelowej kolorystyki (bardzo często pojawia się zieleń) oraz lirycznej muzyki rozpisanej na smyczki.

brooklyn2

Na szczęście, Crowley wie jak poprowadzić aktorów, by uczynić całą tą banalną historię wiarygodną, chociaż powściągliwość odtwórców głównych ról dla wielu może być problemem. Złego słowa nie powiem o Saoirse Ronan, która w roli uroczej i mierzącej się z wielkim światem Eilis odnalazła się dobrze. Mimo że jej bohaterka wydaje się ucieleśnieniem niewinności oraz dobroci, to wypada przekonująco. Podobnie oszczędny jest też Domhnall Gleeson, który coraz bardziej zwraca moją uwagę. Jednak i tak film skradł Emory Cohen – jego Tony to zawadiacki, troszkę nieporadny w kwestiach uczuciowych, ale szczery i oddany facet. Prawie jak ideał.Znacznie lepszy jest tutaj drugi plan ze świetnymi Julie Walters (pani Kehoe, właścicielka domu, w którym mieszka Eilis) oraz empatycznym Jimem Broadbentem (ksiądz Flood).

brooklyn3

„Brooklyn” to sympatyczna i miła w odbiorze opowiastka z miłością, emigracją oraz próbą odnalezienia się w nowym miejscu. Czy taki film powinien walczyć o Oscara za najlepszy film? Wątpię, bo jest wiele ciekawszych, ważniejszych i lepiej zrealizowanych. Niemniej to miłe, ciepłe kino.

6,5/10

Radosław Ostrowski

Big Short

Rok 2008 był strasznym rokiem dla Ameryki, gdyż wtedy eksplodował największy kryzys ekonomiczny, który zdemolował gospodarkę na całym świecie. I wszyscy zastanawiali się jak do tego doszło i czy można było to powstrzymać. Otóż w roku 2005 dr Michael Burry odkrył pierwsze objawy, sprawdzając zwyczajnie dane dotyczące wszystkich kredytów hipotecznych, proponując zabezpieczenie dla banków. Ale żaden nie zainteresował się tym, jednak pewien trader z Deutsche Bank – Jared Vennett postanowił zrobić na tym interes. I nie tylko on.

big_short3

Zrealizowanie filmu z ekonomią w tle jest zawsze zadaniem karkołomnym, by nie rzec niebezpiecznym. Ale specjalizujący się w realizacji komedii Adam McKay nie wystraszył się i podjął rękawicę. Skupił się tak naprawdę na trójce bohaterów i z ich perspektywy przygląda się wszystkiemu, co działo się na Wall Street – traderowi Vennettowi (jest też w sporej części narratorem), sfrustrowanemu maklerowi Markowi Baumowi oraz dr Burrym, których losy przeplatają się i przecinają. A żeby jeszcze bardziej uatrakcyjnić fabułę, reżyser stosuje pomysłowe zbitki montażowe (mieszanka pozornie nie pasujących ujęć, materiałów archiwalnych czy nawet teledysków) oraz sceny, gdzie celebry ci i autorytety w swoim fachu przedstawiają skomplikowane terminy ekonomiczne w sposób bardziej przystępny. Wall Street tutaj pokazane jest jako stado chciwych i nieodpowiedzialnych kretynów, dla których zarabianie pieniędzy (dla siebie) staje się celem samym w sobie, a sieć powiązań jest tak ogromna, że to musi w końcu odbić się czkawką. Chciwość wymknęła się spod kontroli, a osoby mające nadzorować banki, same w nich pracują albo mają to gdzieś. Nic dziwnego, że jeden z bankierów odszedł z zawodu (Ben Rickert grany przez Brada Pitta), gdyż poznał jak wielka jest cena takich kantów i że biedni ludzie zapłacą za to.

big_short2

Niby jest to dramat, a oglądałem to jak miks thrillera z komedią, nie mogą powstrzymać wielokrotnie ataku śmiechu. Jeszcze to wszystko – poza efektownym montażem i przeskokami z postaci na postać – potęgują świetne dialogi oraz zgrabnie wykorzystana muzyka (nic tak nie portretuje koszmaru przyjazdu do Las Vegas jak melodia z „Upiora w operze”, a poza tym dostajemy m.in. Metallikę, Gorillaz, Kelis i Led Zeppelin), współgrająca z wydarzeniami ekranowymi. Totalna zadyma.

big_short4

A wszystko to jest kapitalnie zagrane, choć z całego grona wybijają się trzy postacie. O Picie wspomniałem, ale pojawia się dość krótko. Pewnie wynikało to z faktu, ze aktor był tez producentem tego filmu. Kolejny raz pozytywnie zaskakuje Steve Carell – tutaj sfrustrowany, nerwowy i nienawidzący systemu bankier, przeżywający prywatną tragedię, która go takim uczyniła, a przerażenie skalą kantu w Wall Street jest autentyczne. Klasę potwierdził też Ryan Gosling, chociaż nie poznałem go od razu (to przez ten zmieniony kolor włosów), a jego Vennett to zdystansowany, ironiczny i złotousty cwaniak, który zauważył szansę i ją zamierza wykorzystać. Jednak i tak wszystkich przyćmił znakomity Christian Bale w roli ekscentrycznego i skrytego geniusza Burry’ego, którego dość trudno polubić (chodzi w krótkich spodenkach, podkoszulku i boso), ale nie można odmówić mu charyzmy oraz spostrzegawczości. Bardzo intrygująca postać, w pełni oddana swojej pracy.

big_short1

Szczerze mówiąc nie byłem pewny czego spodziewać się po „Big Short”, ale jedno jest pewne – Adam McKay zrealizował film swojego życia. Najambitniejszy, imponujący tempem, jednak bardzo przystępny i zrozumiały nawet dla takiego laika jak ja. Czy będzie to nowy etap w dorobku tego reżysera czy wróci do realizacji typowych amerykańskich komedii? Czas pokaże, ale kibicuje McKayowi z całego serca.

9/10 + znak jakości

Radosław Ostrowski

Carol

Nowy Jork, lat 50. – czas niby spokojny i zwykły, chociaż są to święta. Tutaj przybywa pochodząca z Czech Therese Bievelt – zwykła pracownica sklepu z zabawkami. Ma chłopaka, lubi fotografować i nie do końca jeszcze wie, czego chce od życia. Spokojne i dość monotonne życie zmienia się, gdy do sklepu wchodzi ona – Carol, dojrzała kobieta, mająca męża i córkę, którą kocha nad życie. Wtedy młoda dziewczyna po raz pierwszy zakochuje się. Ale lekko nie będzie, bo to nie był czas dla osób o innej orientacji seksualnej niż hetero.

carol1

Todda Haynesa poznałem po raz pierwszy, gdy obejrzałem serial „Mildred Pierce” i już wtedy zwróciłem uwagę na elegancki styl reżysera, wiernie oddającego (także wizualnie) realia epoki czasów Wielkiego Kryzysu. Adaptacja powieści Patricii Highsmith wydawała się materiałem odpowiednim dla tego twórcy. I znowu tak jest – elegancki styl, pięknie przedstawiający lata 50. od strojów po scenografię także tutaj się znalazł. Nie jestem w stanie niczego zarzucić zdjęciom, które potrafią być skupione na drobiazgach, zbliżeniach na detale (pierwsza przejażdżka Therese z Carol) i potrafi skupić uwagę. Także muzyka Cartera Burwella oddaje nastrój romansu. Tylko jest jeden poważny problem – miałem wrażenie, że „Carol” to wydmuszka, gdzie nie czuć emocji, a temperatura wrażeń powinna być bardzo wysoka. Jedynie tylko podczas sceny erotycznej coś czuć, ale to za mało (nie, nie chodzi mi o czas trwania tej sceny i nie, nie jestem niewyżyty 🙂 ). Dawno się tak nie wynudziłem, a było tyle możliwości.

carol2

I nie pomogły nawet solidne role dziewczęcej Rooney Mary oraz ciągle pięknej Cate Blanchett. Oddzielnie dobrze się je ogląda, jednak chemii między nimi we wspólnych scenach jest tyle, ile elektryczności w drewnie, a to w przypadku melodramatu jest niewybaczalnym błędem. Z drugiego planu wybija się najbardziej wyciszona Sarah Paulson (dawna kochanka Carol, Abby) oraz nerwowy i porywczy Kyle Chandler jako mąż, jednak są tylko wsparciem i nie są w stanie wynieść filmu na wyższy pułap.

carol3

„Carol” jest dla mnie czymś w rodzaju „zmarnowanego potencjału”, gdzie nie do końca wiadomo, co nawaliło. Niby wszystko jest na swoim miejscu, ale zwyczajnie nie iskrzy i nie działa. Czy można dodać coś więcej? Obok „Zjawy” to największe rozczarowanie tegorocznych tytułów oscarowych.

6/10

Radosław Ostrowski

Nienawistna ósemka

Zima, śnieżyca – takiego śniegu nawet za oknem u mnie nie widać. Jedzie powóz, by się schronić przed zamiecią, a w nim łowca nagród John Ruth zwany „Wisielcem” oraz idąca na szafot Daisy Domergue, której głowa jest warta 10 tysięcy dolarów, a ich finałowym przystankiem jest Red Rock. Po drodze, choć nie bez oporów, do powozu dołącza czarnoskóry major Marquis oraz nowy szeryf Red Rock, Chris Mannix. W końcu zatrzymują się w sklepiku prowadzonym przez Minnie, gdzie na miejscu są nowi goście. Jak wiadomo, im większy tłok, tym spora szansa na trupy oraz wzięcie Daisy jako łupu.

nienawistna_osemka1

Znowu western made by Quentin Tarantino, gdzie jest wydestylowany styl pokręconego Amerykanina. Czyli błyskotliwe, zaprawione czarnym humorem, krwawymi strzelaninami i… wyczekiwaniem na dalszy rozwój wypadków, zaskakujących wolt. Dodatkowo okraszona trzymającą w napięciu muzyką Ennio Morricone (po raz pierwszy zatrudniony), podziałem na rozdziały oraz przewrotnym finałem. Niemniej film dzielił się w moich oczach na dwie części. Pierwsza to dojazd do sklepiku i pierwszy trup, a druga to coś w rodzaju dochodzenia i ustalenia, co jest nie tak. Kolejne elementy układanki zaczynają się sklejać, sam dałem się wciągnąć w tą grę, jednak poczułem pewne rozczarowanie.

nienawistna_osemka2

Z czego to wynika? Na pewno nie z postaci, pięknie sfotografowanych plenerów (te góry) czy dialogów. Początek obiecywał wiele, ale zdarzały się momenty zbędnego postoju – żart z zamykaniem drzwi przez wbijanie desek za drugim razem nie śmieszy, czołówka z krzyżem czy częste bicie Daisy przez Rutha. Ale w połowie atmosfera gęstnieje, trudno przewidzieć wypadki (z wyjątkiem przedostatniego rozdziału), retrospekcje nakręcają całą akcję. Wtedy opowieść o nienawiści i rasizmie a’la Sergio Leone uderza mocnymi ciosami, zaskakuje obserwacjami oraz wiarygodną psychologią bohaterów.

nienawistna_osemka3

No i tutaj mamy koncertowe aktorstwo, gdzie każdy z bohaterów błyszczy. Nie ważne czy to Kurt Russell jako brutalny i troszkę prymitywny John Ruth (i jeszcze te wąsy!!!), wyborny Samuel L. Jackson (cwany i przewidujący major Marquis), małomówna Jennifer Jason Leigh czy brawurowy Walton Goggins w roli zgrywającego chojraka szeryfa Mannixa. Jeszcze są dawno nie widziani u Tarantina Tim Roth w stroju zakoszonym Christophowi Waltzowi z „Django” (kat Oswaldo Mobray) i Michael Madsen (tajemniczy Joe Gage), wracający do świetnej dyspozycji. I jeszcze zaskakuje pozytywnie Channing Tatum (Jody).

nienawistna_osemka4

Powiedzmy to sobie wprost – Tarantino stał się marką samą w sobie, realizującą filmy na pułapie nieosiągalnym dla zwykłych wyrobników. „Nienawistna ósemka” mimo pewnych wad, to Tarantino z wysokiej półki, gdzie większość klocków stoi równo. No i ten śnieg, taka zima – niekoniecznie z silnym mrozem, czy można chcieć więcej?

8/10

Radosław Ostrowski

Spotlight

Wrzesień 2001, Boston. Do redakcji czasopisma Boston Globe trafia nowy redaktor naczelny – Marty Baron. Wśród wielu sekcji tej gazety jest Spotlight – grupa dziennikarzy śledczych kierowana przez Waltera Robinsona. Panowie dostają nowy temat, dotyczący księdza przenoszonego z parafii do parafii, którego oskarżano o molestowanie seksualne. Skromna ekipa tego pionu postanawia bliżej przyjrzeć się sprawie i znaleźć dowody na to, że przełożeni duchownego wiedzieli o całej sprawie nie wiedząc, że to dopiero wierzchołek góry lodowej.

spotlight1

Skromny i kameralny film Thomasa McCarthy’ego wydaje się mało efektownym, by nie powiedzieć nudną historią o tym, jak powinno funkcjonować dziennikarstwo, zwłaszcza śledcze. Powoli zaczyna coraz bardziej ożywać Internet, jednak nadal w modzie jest pisanie na papierze, zamiast nagrywania na telefonie komórkowym oraz przeglądanie dokumentów w bibliotekach, archiwach, sądach. Brzmi jak prehistoria, ale to było ledwie 15 lat temu. Jak ten czas się zmienia. Sam reżyser jest tutaj bardzo powściągliwy, a realizacja przypomina bardziej filmy z lat 70. – powolne tempo, brak dynamicznych scen (chyba, że za taką uznamy próbę wejścia do sądu przed zamknięciem drzwi), ale i tak oglądałem z zainteresowaniem do samego końca. Wydaje się, że taka chłodna dyscyplina narzucona przez McCarthy’ego wydaje się dziwnym posunięciem, podobnie jak brak prób zastosowania emocjonalnego szantażu w rodzaju rozpłakanych i rozhisteryzowanych ofiar (już dorosłych) czy faktu, iż jeden z dziennikarzy był ofiarą molestowania. Pozorny chłód działa jednak niczym mocne uderzenie w twarz – powoli odkrywane elementy układanki, wliczając w to rozmowy z ofiarami tworzą mocny portret paskudnego procederu, którego jednak nie będę streszczał, ale jedno mogę powiedzieć bez cienia wątpliwości. Kościół jest pokazany jako potężna organizacja mająca duże wpływy (media, władza świecka) i pozwalająca, dzięki swojej władzy oraz tymże wpływom dopuszczać się pedofilii (jak mówi jeden z informatorów tylko co drugi ksiądz żyje w celibacie), bo Kościół jest przecież bardzo potrzebny miastu. Dlatego można sobie przymknąć oko na różne występki i przewinienia, usprawiedliwiając się, że to tylko kilka zgniłych jajek, a sama instytucja jest w porządku.

spotlight2

Dla McCarthy’ego najważniejsze jest samo śledztwo i dochodzenie do prawdy, o której tak naprawdę wiedzą wszyscy, poza naszymi bohaterami. Jak to możliwe, że nikt w tym czasie niczego nie zrobił? To jedno z wielu pytań, które zadawałem sobie po seansie. Ale jednocześnie twórcy pokazują ludzi, którzy chcą o tą prawdę zawalczyć i podjąć trudny wysiłek wyjęcia na wierzch tego, co schowane pod dywan. „Spotlight” to hołd złożony dawnemu dziennikarstwu, jakiego nie widziałem od czasu serialu „Newsroom” – stawiającego na rzetelność i wiarygodność niż na szybkość przekazu. Coś, co bardzo chciałbym zobaczyć w Polsce.

spotlight3

Subtelna ręka reżysera pewnie prowadzi aktorów, którzy wydają się grać postaci pozornie mało interesujące i nie rzucające się w oczy, ale udaje się im stworzyć pełnokrwiste postacie. Bardzo uderzył mnie wysoki poziom gry wszystkich członków obsady, jednak moją uwagę skupiło trzech facetów. Nie będę oryginalny, ale fenomenalny był Mark Ruffalo wcielający się w Mike’a Remendeza, jednego z dziennikarzy Spotlight, który traktuje tą sprawę bardzo poważnie i mocno się angażuje w nią, nawet za mocno (scena wybuchu gniewu w redakcji na wieść o niepublikowaniu tekstu), co nie dawało mi spokoju – czyżby Mike był ofiara księdza? A może nie chce zmarnowania tego materiału? Na to nie znajdziecie żadnej odpowiedzi, a aktor kradnie film swoimi gestami, pewnym spojrzeniem i garbatą sylwetką. Klasę kolejny raz potwierdza Michael Keaton wcielając się w Robinsona – odpowiedzialnego i dociekliwego szefa. No i w końcu trzecia cegiełka – niezawodny Stanley Tucci jako prawnik Garabedian, troszkę przypominający Remendeza, tylko działający po stronie prawa. Troszkę cyniczny, zmęczony potyczkami w sądzie, ale ciągle walczący.

spotlight4

Nie spodziewałem się takiego filmu opowiadającego o dziennikarstwie śledczym, ale twórca „Dróżnika” nie zawodzi i realizuje swój najlepszy film od czasu swojego debiutu. Mocny i brutalny, chociaż nie ma w nim scen przemocy. Gorzki, ale dający też nadzieję, że można podjąć walkę ze złem. Niepozorne, ale trzymające za gardło. Film oparty na paradoksach, ale silnie angażujący i dający wiele do myślenia. Nie mogę się doczekać jak zareagują nasi duchowni na ten film. 

8/10

Radosław Ostrowski

Pokój

Wyobraźcie sobie taką sytuację, że jesteście w jednym pomieszczeniu. I to jest wasz jedyny znany świat. Właśnie taki los spotkał niejakiego Jacka, który niedawno skończył 5 lat oraz w takim pomieszczeniu zwanym Pokojem przebywa z mamą. I podczas tych urodzin poznaje prawdę, że Pokój to tak naprawdę więzienie, gdzie są przetrzymywani przez Wielkiego Nicka, ale nie wierzy jej. Mama próbuje namówić synka, by pomógł w ucieczce.

pokoj1

Wydawałoby się, że im człowiek jest starszy, tym mniej jest w stanie coś poruszyć i zaskoczyć. Ale pewien irlandzki reżyser nazwiskiem Lenny Abrahamson dokonał niemożliwego. Samą historię dzieli na dwa etapy: zniewolenie i ucieczkę oraz powrót do zewnętrznego świata, pełnego nadziei. Początkowo twórcy pomysłowo ogrywają przestrzeń Pokoju zwracając uwagę na detale, a także narzucając perspektywę dziecka (nieostre kadry, połamana perspektywa), przypominającego ptaka urodzonego w klatce, które poza niewolą, nie zna innego życia. Ale jego matka wcale nie ma łatwiej, gdyż zostało odebrane 7 lat życia – cała jej młodość, przyszłość, perspektywy. I jakby tego było mało, jej rodzice rozwiedli się. Ale Abrahamson nie próbuje stosować emocjonalnego szantażu wobec bohaterów, tylko obserwuje ich proces dostosowywania, akceptacji. Do tego potrzebna jest nie tylko determinacja i wola przetrwania, lecz także wielka siła miłości. Miłości, która potrafi przenieść góry i pokonać zło.

pokoj2

Walka jest tutaj pokazana w całej palecie emocji: od strachu i poczucia bezsilności po wydawałoby się irracjonalny upór, determinację do zrealizowania celu. Świetnie jest to dawkowane i poprowadzone, bez poczucia fałszu, zakłamania czy manipulacji. Jest także zasługą bardzo dobrego aktorstwa. Objawieniem jest dla mnie Brie Larson jako Ma (Joy) – opiekująca się dzieckiem, do czego (odniosłem takie wrażenie, ale może się mylę) nie była przygotowana i próbuje je chronić. Kocha je, dba i chce dać mu to, czego w warunkach Pokoju nie może mieć. Ale ta batalia będzie dość ciężka dla niej, nie mogącej się w pełni wyzwolić z tamtego miejsca. Nadzieja, lęk, zwątpienie, bezradność – wszystko to jest bardzo naturalnie wygrywane. Jednak film skradł jej 9-letni Jacob Tremblay w roli jej syna, Jake’a. Chłopak wszystko wygrywa swoją naturalnością – złość, gniew, nieufność wobec innych (scena, gdy policjantka próbuje wyciągnąć od niego informacje – perełka), nieśmiałość, przywiązanie do Pokoju oraz powolne dostrojenie się do świata. Ich wspólne sceny mają potężną siłę rażenia, angażując do ostatniej sekundy.

pokoj3

Jestem pewny, że wiele osób z was będzie płakało w trakcie seansu, a kilka osób może znowu zacznie cieszyć się życiem, zwracając uwagę na małe drobiazgi. Rzeczy, których parę osób może nie znać i nie widzieć, bo trafili do takiego Pokoju. Długo jeszcze będę o tym filmie pamiętał.

pokoj4

8/10

Radosław Ostrowski

Most szpiegów

Rok 1959, okres zimnej wojny – jeden z najmniej przyjemnych w historii świata. Trwała brutalna i bezwzględna wojna wywiadowcza, gospodarcza i ideologiczna. Jednym z tych żołnierzy tej wojny jest mało znany i nierzucający się w oczy malarz, który tak naprawdę jest pułkownikiem KGB. Nazywał się Rudolf Abel. Kraj chce dać mu sprawiedliwy i uczciwy proces, więc szpieg dostaje adwokata – specjalistę od ubezpieczeń, Waltera B. Donovana. Mówiąc sprawiedliwy i uczciwy proces mam na myśli, że Abel zostanie skazany na śmierć, jak na porządnego szpiega przystało. I wtedy dochodzi do wolty, gdyż na terenie ZSRR zostaje zestrzelony amerykański pilot samolotu U-2. Rząd Moskwy proponuje wymianę, a pośredniczyć w negocjacjach ma Donovan. Miejsce wymiany oraz rozmów: wschodni Berlin.

most_szpiegow1

Nie muszę nikomu tłumaczyć, jak wielkim szacunkiem darze Stevena Spielberga. Jednak ostatnio reżyser tworzy kino, które trzyma świetny warsztat techniczny, jednak emocje gdzieś ulatują podczas seansu. Z „Mostem szpiegów” jest podobnie, gdyż jest to kino z ciekawą historią. Z jednej strony to dramat sądowy (pokazowy proces), gdzie na prawnika jest wytwarzana silna presja – otoczenia, kolegów z pracy, wreszcie CIA, by złamać go. Wiadomo, że być obrońcą wroga publicznego nr 1 oznacza zostanie wrogiem publicznym nr 2. Druga część filmu to kino szpiegowskie, gdzie zostajemy przeniesieni do NRD, gdzie już jest stawiany mur dzielący miasto na dwie części. Jest brudno, mrocznie i niebezpiecznie – gangi, tajna policja, gra wywiadów. Trudno się w tym połapać, a dodatkowo reżyser komplikuje całą intrygę, gdy pojawia się drugi zakładnik. Ale więcej wam nie powiem, zobaczcie to sami.

most_szpiegow2

Reżyser próbuje odtworzyć i pokazać młodemu odbiory, czym była zimna wojna. Czas niebezpiecznej psychozy oraz braku wzajemnego zaufania, gdzie liczy się tylko polityczny cel – przechytrzyć przeciwnika. Teoretycznie jest wszystko, co być powinno w tej produkcji: spokojne tempo, świetne zdjęcia i robiąca duże wrażenie scenografia (chodzi o Berlin – zniszczony, dziurawy i nieodbudowany) oraz przyjemna muzyka ze zmniejszoną dawką patosu. Nawet dobrze jest to zagrane przez niezawodnego Toma Hanksa, który wcielanie się w przeciętnego, amerykańskiego everymana ma opanowane do perfekcji, a lepszy jest tylko stonowany i wyciszony Mark Rylance (Rudolf Abel). Ale całość jest zimna i chłodna niczym zima w Berlinie, a napięcie siada od momentu przyjazdu. Wiadomo jak to się skończy, a momenty teoretycznie trzymające za gardło (kradzież płaszcza, przesłuchania pilota czy sama wymiana) zwyczajnie nużą. Czegoś tutaj zabrakło.

most_szpiegow3

Spielberg niby trzyma fason, ale serwuje zaledwie solidne rzemiosło, które jest tylko solidne i nic ponadto. Panie Spielberg, może pora zrobić sobie przerwę w roli reżysera?

6/10

Radosław Ostrowski

Creed: Narodziny legendy

Rok 1976 wydawał się złotym rokiem dla kina amerykańskiego. Swoje wielkie i ważkie dzieła zrealizowali wtedy Brian De Palma („Carrie”), John Carpenter („Atak na posterunek 13”), Martin Scorsese („Taksówkarz”) i Alan J. Pakula („Wszyscy ludzie prezydenta”). Ale wtedy Oscary za tamten rok zgarnął skromny, niepozorny film opowiadający do bólu amerykańską opowieść od zera do bohatera – „Rocky” Johna G. Avildsena z mało znanym, trzecioligowym aktorem Sylvestrem Stallone’m (także autorem scenariusza) w roli głównej stał się wielką furtką dla kariery aktora.

creed3

40 lat i pięć sequeli później…  Adonis jest młodym, czarnoskórym facetem pracującym w dużej korporacji. Niby jest bogaty i awansował, ale ciągnie go do walki na ringu. Od dziecka się bił i jakby tego było mało, jest synem legendarnego pięściarza, Apollo Creeda, którego nigdy w życiu nie poznał i jest wobec niego wściekły. Chce na własną rękę odnieść sukces. By to osiągnąć, przyjeżdża do zimnej Filadelfii, licząc na pomoc rywala swojego ojca i legendarnego fightera – Rocky’ego Balboa. Mężczyzna, mimo wątpliwości, decyduje się wesprzeć chłopaka.

creed1

Ryan Coogler to niezależny reżyser, którego nazwisko stało się znane, dzięki nagrodzonemu trzy lata temu w Sundance „Fruitvale” i dostał szansę na realizację większego dzieła. Ktoś może zapytać, czy jest sens kręcenia siódmej części o legendarnym Rocky’m? Poza zbiciem kupy pieniędzy? Bo, podobnie jak w przypadku ostatnich „Gwiezdnych wojen” można poczuć deja vu. Sama historia to w zasadzie uwpółcześniony „Rocky” z pewnymi drobnymi modyfikacjami – bogaty czarny chłopak, nieśmiała dziewczyna, która może stać się miłością życia, szansa na wielką walkę (i wielkie pieniądze), wreszcie sam Rocky, tym razem będący mentorem i nauczycielem młodego fightera. Niby to już wszystko znamy, ale reżyserowi udaje się włożyć w to sporo emocji i energii. Standardowa zbitka treningowa oparta na szybkim montażu, motywacyjne mowy, pierwsza duża walka (znakomicie sfilmowana za pomocą jednego ujęcia), wreszcie starcie z niekwestionowanym mistrzem. Brzmi jak ograny do bólu dramat bokserski? Ale Cooglerowi udaje się to wszystko uwiarygodnić zarówno dobrymi dialogami, solidnym warsztatem technicznym i czuć tutaj respekt wobec legendy poprzednich części (wplecione w soundtrack motywy Billa Conti), a napięcie potrafiło utrzymać się do samego końca, co wydawało się wręcz niemożliwe przy tak długo granej serii.

creed2

Dobrze się to ogląda zarówno dzięki nostalgicznemu klimatowi, jak i dobremu aktorstwu. Nie zawodzi Michael B. Jordan w roli Creeda. Takie postacie nazywane były kiedyś łobuzami, dodatkowo poza tym, że kocha naparzanie się po ryju (chociaż nie wiem, czy na jego miejscu rzuciłbym stabilną pracę), jednak najtrudniejsze dla niego jest wyjście z cienia ojca, którego nie znał. A to jest bardzo ciężkie brzemię, z którego sam nie jest w stanie się wyzwolić. Zaskoczeniem była dla mnie nieznana wcześniej Tessa Thompson – pozornie nieśmiała Bianca, ze sceny na scenę zyskiwała dzięki urokowi oraz sile charakteru.

creed4

Ale prawda jest taka, że film zawłaszczył wracający do postaci Rocky’ego Sylvester Stallone. Tym razem Włoski Ogier to po prostu żywa legenda Filadelfii, która mimo sławy, szacunku otoczenia pozostaje tym samym prostolinijnym, skromnym i pokornym facetem. Zmęczonym życiem, skrywający żal za śmierć żony, czeka tak naprawdę tylko na śmierć. Relacja z młodym Creedem, staje się dla niego impulsem, by jeszcze raz podnieść rękawicę i zawalczyć, tym razem o siebie. Sylwek znowu daje z siebie wszystko i nawet, gdy mówi oczywiste banały, brzmi wiarygodnie, a to dużo. I ten powrót był znacznie lepszy niż Arnolda Żelaznego do „Terminatora”.

creed5

Czy można „Creeda” nazwać narodzinami legendy? Na to pytanie tylko czas potrafi odpowiedzieć. Nie jest to wielkie kino, bo jest pełne schematów (ładnie poprowadzonych), a niektóre wątki – głównie relacja Adonisa z wdową po ojcu – można było bardziej rozbudować i rozwinąć. Niemniej reżyserowi udało się odświeżyć serię, by znów utrzymać w napięciu do finałowego starcia. I za to ma u mnie dożywotni szacunek.

7,5/10

Radosław Ostrowski

Zjawa

Początek XIX wieku, gdy Stany Zjednoczone zaczęło tworzyć swoją potęgę.  Naszego bohatera poznajemy podczas polowania – Hugh Glass to traper i przewodnik grupy kierowanej przez kapitana Henry’ego, której zadaniem jest upolowanie zwierzyny, by mieć z czego zrobić mięso i skóry. Niestety, wszystko nie idzie po myśli naszych dzielnych Jankesów, gdyż zostają zaatakowani przez Indian z plemienia Arikarów. Osłabieni, zdziesiątkowani i zmęczeni ludzie, próbują wrócić do obozu, zakopując po drodze część swojego łupu. I wtedy Glass zostaje zaatakowany przez niedźwiedzia, a bez niego grupka nie da rady przejść.

zjawa1

Alejandro Gonzaleza Inarritu pokochałem za rewelacyjnego „Birdmana”. Tym razem postawił za cel opowiedzenie czegoś, co nazwałbym artystycznym kinem zemsty. Cała ta opowieść zostaje rozbita na co najmniej dwa wątki. Pierwszy związany jest z Glassem, jego walką o życie. Drugi dotyczy niejakiego Fitzgeralda, który miał się zająć rannym przewodnikiem (za sowitą opłatą), ale zostawia go na pastwę losu, wsadzając do symbolicznego grobu. Są jeszcze przebijający się ludzie Henry’ego oraz polujący Arikarowie, którzy poszukują zaginionej córki wodza. Te wszystkie wątki Meksykanin próbuje scalić i stworzyć z tego epicki fresk o bezwzględności człowieka, jego mrocznej naturze oraz podłości, do jakich jest zdolny. Ale całościowo „Zjawa” bardziej rozczarowuje, co wynika z kilku czynników.

zjawa2

Po pierwsze, nadmiar tych wątków nie pozwala w pełni im się rozwinąć. Przeskakiwanie z postaci na postać wywołuje konsternację i rozbija – tak już nierówne – tempo. Po drugie, Inarritu pozwala sobie polać to wszystko sosem pełnym oniryzmu, co najbardziej przebija się w scenach „wizji” nawiedzających Glassa. Samo w sobie nie jest niczym złym, jednak tutaj te repetujące ujęcia oraz słowa wypowiadane przez zmarłą żonę, tylko drażnią i sprawiają wrażenie zbędnego balastu. Jednak jeśli coś wbija w fotel, to monumentalne zdjęcia Emmanuela Lubezkiego. Zarówno piękne ujęcia przyrody, jak i niemal filmowane w jednym ujęciu sceny akcji (pierwsza walka z Indianami, ucieczka Glassa na koniu zakończona skokiem w przepaść) zapadają mocno w pamięć, podobnie jak przypominająca sen – bardziej koszmar – muzyka.

zjawa3

Reżyseria chaotyczna, scenariusz nierówny, oprawa audio-wizualna kapitalna, to co w takim razie z obsadą? Jest, ale nie na tyle mocna, by powalczyć o najważniejsze nagrody. To, że Leonardo DiCaprio fantastycznym aktorem jest, wiem od kilku lat. Tutaj w roli Glassa radzi sobie dobrze i widać w jego oczach ból oraz żądzę zemsty. Czy to jednak rola warta Oscara, którego ten aktor powinien był dostać dawno temu? Moim zdaniem nie. Wystarczy zestawić rolę Glassa z Jordanem Belfortem („Wilk z Wall Street”), by zobaczyć różnicę. Znacznie ciekawszy jest Tom Hardy jako zdrajca Fitzgerald – pragmatyczny, myślący o własnym zysku, bez względu na cenę. Powinniśmy go znienawidzić, ale trudno nie przyznać mu racji. Intrygująca postać, która kradnie każdą scenę.

zjawa4

„Zjawa” wydawała się być szansą na otrzymanie epickiego filmu z krwawą wendettą w tle. Zamiast magnetyzować, porywa tylko momentami. Ma kilka świetnych ujęć i scen, ale jako całość nie porywa. Może z innym reżyserem na pokładzie. Może.

6/10

Radosław Ostrowski

Sicario

Kate Mecer jest młodą agentką FBI ze skromnym doświadczeniem. Zajmuje się porwaniami. Podczas jednej z akcji, jej oddział znajduje zwłoki schowane w… ścianach, a próbując przeszukać drugi budynek, dochodzi do eksplozji. Właścicielem posesji jest narkotykowy baron Manuel Diaz. By go dorwać, agentka dołącza do specjalnej grupy kierowanej przez doradcę departamentu obrony – Matt Graver oraz towarzyszącego mu „konsultanta”, Alejandro.

sicario1

Denis Villeneuve jest jednym z ciekawszych reżyserów z Kanady, który tym razem postanowił zrealizować mroczny thriller, który wydaje się nie opowiadać niczego nowego w starej sprawie – wojnie z kartelami narkotykowymi. Niby są jakieś przepisy i paragrafy, ale tak naprawdę najważniejsze jest schwytanie drania za wszelką cenę. Bo gra idzie tutaj o wysoką stawkę – skoro zarabia się na dragach 500 miliardów dolarów rocznie, a 300 milionów ludzi bierze je, to ktoś mógłby odpuścić sobie taką kasę? Wtedy wszelkie chwyty są dozwolone, a zachowanie pozorów procedur prawa jest zwyczajną ściemą. Reżyser stawia tutaj na chłodny styl i powolne tempo, które w kilku momentach gwałtownie przyspieszyć, wrzucając na wojnę pozbawioną reguł (urwane głowy, wypatroszone zwłoki, zabijanie w majestacie prawa), gdzie są tylko sami źli. Po czymś takim, ma się przerażone spojrzenie niczym Marge Gundersen w finale „Fargo”.

sicario2

Realizacyjnie to świetna robota, a Villeneuve robi wszystko, by skupić nasza uwagę. Klimatyczne zdjęcia Rogera Deakinsa, w tym kadry pokazujące akcję z lotu ptaka (kamera satelitarna czy coś takiego) albo strzelaninę w tunelu za pomocą noktowizorów, buduje aurę niepokoju i strachu. Jest tutaj kilka kapitalnych scen (transport więźnia na granicy – podskórnie czekałem na coś złego), jednak gdy zacznie się myśleć nad całą historią, wtedy wszystko może szlag jasny trafić. Zdobywanie informacji od lokalnych imigrantów w sprawie tunelu (przerzut na granicę USA-Meksyk), gdzie grupa ma niemal dostęp do wszystkich technologii i finałowa konfrontacja z bossem mocno naciągana jest. Te najbardziej rzuciły się w oczy, ale resztę pozostawiam wam.

sicario3

Podstawowym błędem jest kwestia samej Kate (niezła Emily Blunt) – żółtodzioba z małym stażem wrzuconego na głęboką wodę. Zapewne jej obecność i moralne rozterki, miały pomóc w utożsamieniu się z nią oraz poczuciu wejścia do brutalnego i bezwzględnego świata, gdzie cała wiedza o prawie jest gówno warta. Tylko jest to pokazane w sposób mało wiarygodny, a aktorka ma niezbyt duże pole manewru. Twarz zbitego zwierzątka i wściekłość w oczach to troszkę za mało. Jeśli ktoś zasługuje na wyróżnienie z obsady to Josh Brolin i Benicio Del Toro. Pierwszy tylko sprawia wrażenie luzaka-cwaniaka, by w jednej chwili pokazać swoją mroczniejszą twarz bezwzględnego twardziela i manipulatora. Z kolei Meksykanin wiarygodnie kreuje naznaczonego tajemnicą byłego prokuratora, który z osobistej zemsty dokonuje krwawych ataków na kartel i nie przebacza.

Z założenia to miało być realistyczne i mroczne kino sensacyjne, ale fundament jest bardzo kruchy. Bo bez dobrego scenariusz nie da rady zrealizować niczego. Villeneuve spróbował i chociaż nie poległ całkowicie, to o wielkim filmie mówić nie można. Jeśli zaś chcecie czegoś mocnego o narkobiznesie, lepiej wrócić do seansu „Traffica”.

6,5/10

Radosław Ostrowski