Creed: Narodziny legendy

Rok 1976 wydawał się złotym rokiem dla kina amerykańskiego. Swoje wielkie i ważkie dzieła zrealizowali wtedy Brian De Palma („Carrie”), John Carpenter („Atak na posterunek 13”), Martin Scorsese („Taksówkarz”) i Alan J. Pakula („Wszyscy ludzie prezydenta”). Ale wtedy Oscary za tamten rok zgarnął skromny, niepozorny film opowiadający do bólu amerykańską opowieść od zera do bohatera – „Rocky” Johna G. Avildsena z mało znanym, trzecioligowym aktorem Sylvestrem Stallone’m (także autorem scenariusza) w roli głównej stał się wielką furtką dla kariery aktora.

creed3

40 lat i pięć sequeli później…  Adonis jest młodym, czarnoskórym facetem pracującym w dużej korporacji. Niby jest bogaty i awansował, ale ciągnie go do walki na ringu. Od dziecka się bił i jakby tego było mało, jest synem legendarnego pięściarza, Apollo Creeda, którego nigdy w życiu nie poznał i jest wobec niego wściekły. Chce na własną rękę odnieść sukces. By to osiągnąć, przyjeżdża do zimnej Filadelfii, licząc na pomoc rywala swojego ojca i legendarnego fightera – Rocky’ego Balboa. Mężczyzna, mimo wątpliwości, decyduje się wesprzeć chłopaka.

creed1

Ryan Coogler to niezależny reżyser, którego nazwisko stało się znane, dzięki nagrodzonemu trzy lata temu w Sundance „Fruitvale” i dostał szansę na realizację większego dzieła. Ktoś może zapytać, czy jest sens kręcenia siódmej części o legendarnym Rocky’m? Poza zbiciem kupy pieniędzy? Bo, podobnie jak w przypadku ostatnich „Gwiezdnych wojen” można poczuć deja vu. Sama historia to w zasadzie uwpółcześniony „Rocky” z pewnymi drobnymi modyfikacjami – bogaty czarny chłopak, nieśmiała dziewczyna, która może stać się miłością życia, szansa na wielką walkę (i wielkie pieniądze), wreszcie sam Rocky, tym razem będący mentorem i nauczycielem młodego fightera. Niby to już wszystko znamy, ale reżyserowi udaje się włożyć w to sporo emocji i energii. Standardowa zbitka treningowa oparta na szybkim montażu, motywacyjne mowy, pierwsza duża walka (znakomicie sfilmowana za pomocą jednego ujęcia), wreszcie starcie z niekwestionowanym mistrzem. Brzmi jak ograny do bólu dramat bokserski? Ale Cooglerowi udaje się to wszystko uwiarygodnić zarówno dobrymi dialogami, solidnym warsztatem technicznym i czuć tutaj respekt wobec legendy poprzednich części (wplecione w soundtrack motywy Billa Conti), a napięcie potrafiło utrzymać się do samego końca, co wydawało się wręcz niemożliwe przy tak długo granej serii.

creed2

Dobrze się to ogląda zarówno dzięki nostalgicznemu klimatowi, jak i dobremu aktorstwu. Nie zawodzi Michael B. Jordan w roli Creeda. Takie postacie nazywane były kiedyś łobuzami, dodatkowo poza tym, że kocha naparzanie się po ryju (chociaż nie wiem, czy na jego miejscu rzuciłbym stabilną pracę), jednak najtrudniejsze dla niego jest wyjście z cienia ojca, którego nie znał. A to jest bardzo ciężkie brzemię, z którego sam nie jest w stanie się wyzwolić. Zaskoczeniem była dla mnie nieznana wcześniej Tessa Thompson – pozornie nieśmiała Bianca, ze sceny na scenę zyskiwała dzięki urokowi oraz sile charakteru.

creed4

Ale prawda jest taka, że film zawłaszczył wracający do postaci Rocky’ego Sylvester Stallone. Tym razem Włoski Ogier to po prostu żywa legenda Filadelfii, która mimo sławy, szacunku otoczenia pozostaje tym samym prostolinijnym, skromnym i pokornym facetem. Zmęczonym życiem, skrywający żal za śmierć żony, czeka tak naprawdę tylko na śmierć. Relacja z młodym Creedem, staje się dla niego impulsem, by jeszcze raz podnieść rękawicę i zawalczyć, tym razem o siebie. Sylwek znowu daje z siebie wszystko i nawet, gdy mówi oczywiste banały, brzmi wiarygodnie, a to dużo. I ten powrót był znacznie lepszy niż Arnolda Żelaznego do „Terminatora”.

creed5

Czy można „Creeda” nazwać narodzinami legendy? Na to pytanie tylko czas potrafi odpowiedzieć. Nie jest to wielkie kino, bo jest pełne schematów (ładnie poprowadzonych), a niektóre wątki – głównie relacja Adonisa z wdową po ojcu – można było bardziej rozbudować i rozwinąć. Niemniej reżyserowi udało się odświeżyć serię, by znów utrzymać w napięciu do finałowego starcia. I za to ma u mnie dożywotni szacunek.

7,5/10

Radosław Ostrowski

Dodaj komentarz