Nyad

Nyad z greckiego oznacza nimfę wodną. Nie dziwi więc, że Diane Nyad była przez bardzo długi czas pływaczką. I w wieku 28 lat próbowała dokonać niemożliwego – przepłynąć z Kuby na Florydę. Jednak z powodu niesprzyjającej pogody musiała zrezygnować. Nyad porzuciła maratony pływackie i została dziennikarką sportową, jednak w wieku 60 lat decyduje się podjąć szalonego wysiłku. Popłynąć z Kuby na Florydę wpław, co wydaje się w tym wieku szaleństwem.

Za ten film odpowiada para Jimmy Chin/Elizabeth Chai Vasarhelyi, do tej pory specjalizujący się w filmach dokumentalnych („Free Solo”, „Dziki świat”, „Powrót w kosmos”). „Nyad” to ich debiut fabularny oparty na książce Diane Nyad (Annette Bening), skupiając się na próbach i przygotowaniach. Film z jednej strony podąża znanym schematom kojarzonymi z kinem sportowym. Czyli treningi, zbieranie ekipy pomagającej (kapitan statku, nawigator, lekarz) oraz kolejne podejścia. Bo na jednej próbie się nie skończy, to mogę powiedzieć. Z drugiej twórcy skupiają się na dość niełatwej relacji Diane z przyjaciółką Bonnie (Jodie Foster). Problem wynika przede wszystkim z samej postawy Nyad – jej uporu, skupieniu na sobie, lekceważeniu innych oraz dążeniu do celu mimo wszystko. No, nie jest łatwą osobą do polubienia i bywa prawdziwym wrzodem na dupie. Ten aspekt dodaje więcej kolorytu do tej prostej opowieści. Prostej, ale bardzo angażującej i trzymającej w napięciu. Przy okazji, twórcy poruszają tutaj kwestię starości i ograniczeń z niej związanej. Czy są pewne rzeczy, których nie należy robić w pewnym wieku? Czy wejście w wiek dojrzały oznacza nudę, monotonię oraz totalną szarość? Nie padają te pytania wprost, lecz odpowiedź wydaje się być jasna jak światło wschodzącego słońca.

Muszę wspomnieć także o tym, jak twórcy wplatają do całej historii materiały archiwalne i krótkie retrospekcje. One nie tylko pozwalają lepiej poznać samą bohaterkę oraz jej przeszłość (nie brakuje tam mrocznych wspomnień), ale stanowią bardzo zgrabną paralelę do wydarzeń dziejących się na ekranie. Złączenie telewizyjnych nagrań i filmów video czy samego nagrania audio (w większości dotyczącej nieudanej pierwszej próby przepłynięcia) były bardzo odświeżającym zabiegiem. Same sceny wodne wyglądają świetnie, a kiedy bohaterka zaczyna mieć halucynacje (z powodu zmęczenia i wysiłku) można dostać oczopląsu.

To wszystko by nie działało, gdyby nie świetnie dobrany duet Annette Bening/Jodie Foster. Pierwsza w roli tytułowej bywa czasami nadekspresyjna, ale wierzy się w jej upór i determinację. Bywa szorstka, upierdliwa i irytująca, ale pod tym wszystkim skrywa się osoba połamana oraz zahartowana przez doświadczenia. Z kolei Foster wydaje się być bardziej wyciszona, niejako bardziej rozsądna i przyziemna z tej pary. Niemniej potrafi zarazić się entuzjazmem Nyad, ale potrafi wyrazić swoją frustrację z bycia niedocenioną. Chodzące dwie sprzeczności, ale tak idealnie się uzupełniają. Z drugiego planu najbardziej wybija się Rhys Ifans w roli nawigatora Johna Bartletta, wnoszącego odrobinę sarkazmu (pierwsza rozmowa z Dianą o swoim statku), ale i dodatkowego ciężaru dramatycznego.

„Nyad” jest kolejną inspirującą opowieścią o tym, że na spełnianie swoich marzeń nigdy nie jest za późno. Jednak lepiej robić to z grupą wspierających cię ludzi, bo to daje więcej satysfakcji i siły. Ja wiem, że to brzmi jak ze zbioru złotych myśli Paolo Coehlo, ale to cały czas działa.

7/10

Radosław Ostrowski

Zdumiewająca historia Henry’ego Sugara

Wes Anderson jest bardzo rozpoznawalnym twórcą filmowym o bardzo wyrazistym stylu. Tym razem jednak ekscentryczny reżyser postanowił zrobić coś nietypowego. Wziął na warsztat cztery opowiadania pisarza Roalda Dahla i zrobił z tego krótkometrażowe filmy. Dla Netflixa, czego raczej nikt się nie spodziewał. Najdłuższą (40 minut) oraz najlepiej ocenianą jest „Zdumiewająca historia Henry’ego Sugara”, która otrzymała nominację do Oscara.

A o co ten cały szum? O pewnego bogatego gnojka z zamożnej rodziny, niejakiego Henry’ego Sugara (Benedict Cumberbatch). Jak każdy szanujący się bogacz myśli tylko o jednym – jak mieć jeszcze więcej pieniądzorów. Dlatego nie posiada rodziny, bo musiałby komuś zaufać i liczyć, że nie obudzi się bez niczego. Oraz posuwa się do jeszcze jednego, czyli hazardu. Nie zawsze uczciwego. Będąc w domu znajomego zauważa pewien krótki zeszyt. Niby nic, ale zawiera historię pewnego Hindusa, co był w stanie widzieć… bez otwartych oczu. To go intryguje i Henry chce to wykorzystać do grania w kasynach.

Anderson niby wizualnie robi to, co zwykle. Tworzy bardzo barwny, przyjemny dla oka świat, z bardzo wyrazistymi kolorami. Ale reżyser pozwala sobie na o wiele większą dawkę umowności. Podkreśla to bardzo umowna scenografia, która zmienia się niczym dekoracja w teatrze. Dosłownie na naszych oczach widzimy zmieniające się otoczenie: z angielskiego domu przez indyjską dżunglę aż po kasyno. Do tego cały czas postacie cały czas łamią czwartą ścianę, zmieniając osobę narratora. Raz jest nim sam autor, Roald Dahl (Ralph Fiennes), raz Sugar, innym razem autor zeszytu dr Chatterjee (Dev Patel), by przejść do człowieka, co widział bez otwierania oczu (Ben Kingsley). Te przeskoki demonstrują zręczność Andersona do zabawy formą, nie wywołując znużenia.

Co prawda opowiadania nie czytałem, jednak nie oprzeć się wrażeniu, że reżyser przeniósł tą historię jeden do jednego. To by tłumaczyło przeskoki między „narratorami”, które są bardzo płynne. Każdy z aktorów odnajduje się w tej historii świetnie, sprzedając każdą linijkę tekstu. Sama historia wciąga, pełna jest specyficznego brytyjskiego humoru i ze świetnymi dialogami, zaś finał jest bardzo przewrotny. Nikt nie spodziewał się do czego może sprawić joga. 

7,5/10

Radosław Ostrowski

Pies i Robot

Co jest potrzebne do zrobienia dobrej animacji? Odpowiednia technika (ręcznie rysowana, generowana komputerowo, poklatkowa), wysoka jakość animacji, ciekawe postacie i angażująca historia. To się wydaje w teorii łatwe, lecz największą uwagę zwraca się na animację. Czy w czasach zdominowanych przez animację komputerową może zostać zauważona produkcja w innej formie? Przykłady dzieł takich studiów jak Aardman, Laika czy Cartoon Saloon pokazują, że tak. Do tego grona dołącza hiszpańska animacja „Pies i robot”.

Akcja toczy się w Nowym Jorku lat 80., gdzie żyją antropomorficzne zwierzęta. Nie ma żadnych ludzi, żeby nie było jasności. Głównym bohaterem jest pies, co mieszka sam w domu, prowadzi bardzo monotonne życie. I czuje się bardzo, baaaaaardzo samotny. Ale pewnego wieczora widzi reklamę w telewizji, gdzie można kupić… robota jako przyjaciela. Na co nasz czworonóg decyduje się bez wahania. Ale robot musi być z Ikei, bo trzeba go samemu złożyć. Udaje mu się to zrobić, powoli tworząc silną więź. Wspólne spacery, granie w Ponga, jazda na wrotkach, wreszcie wypad na plażę. I tutaj próbując wrócić do domu, robot nie może wstać. Nasz pieseł nie ma w sobie tyle siły, by go podnieść, więc musi go zostawić. Jednak następnego dnia plaża zostaje zamknięta do 1 czerwca, co komplikuje sprawę.

Za film odpowiada hiszpański reżyser Pablo Berger, który przykuł uwagę widzów nakręconą w 2012 roku „Śnieżką”. Tamten film aktorski był stylizowany na kino nieme, ale potem twórca kompletnie zniknął. Teraz rzucił się na animację, która jest bardzo prosta w formie. Ręcznie rysowana, lecz jednocześnie na tyle szczegółowa, by coś wypatrzyć na dalszym planie. Twórcy bardzo dokładnie odtwarzają czas akcji, czyli Nowy Jork lat 80. Kiedy blisko siebie grał punk, disco i rap, dwie wieże World Trade Center jeszcze istniały, zaś telefony były albo stacjonarne, albo w budkach. O komputerach typu Atari 2600 i kasetach video nawet nie wspominam. Jest tu kilka odjechanych scen snów (fantastyczna scena tańca wielkich kwiatów i robota czy ożywiony bałwanek, idący na… kręgle), dających spore pole kreatywności wizualnej.

Jednak sama historia (pozbawiona dialogów) jest w zasadzie bardzo prosta. Ale także bardzo angażująca i, ku mojemu zaskoczeniu, pełna… smutku. W końcu jest to opowieść o samotności i szukaniu przyjaźni. Pierwsze interakcje naszych bohaterów mają w sobie masę uroku oraz ciepła, jak nasz robot niemal jak dziecko zachwyca się światem. Widać to na zmieniającej się twarzy i wydawanych odgłosach. Z czasem pojawiają się zaskakująco mroczne (robot trafiający na wysypisko śmieci czy pojawienie się na plaży wioślarzy), co daje całości słodko-gorzkiego smaku. Z jednej strony zabójczo chwytliwa muzyka (nieśmiertelne „September” Earth, Wind & Fire, które nabierze kolejnej młodości) oraz masa ciepłych scen (ptak zakładający gniazdo przy robocie czy Pies poznający Kaczkę), ale z drugiej potrafi wejść w poważniejsze tony. Co dobitnie pokazuje słodko-gorzkie zakończenie – inne wydawałoby się bardzo nie na miejscu.

To bardzo skromny, pozornie nie wyróżniający się z tłumu film, wizualnie bardzo niedzisiejszy. Ale dzieło Bergera ma w sobie zaskakująco dużą ilość uroku i ciepła, jakiego dawno w animacji nie widziałem. Refleksyjne, mądre, pełne emocji kino.

8/10

Radosław Ostrowski

Maestro

Filmy biograficzne mają to do siebie, że są pisane na dwa sposoby: albo obejmuje spory fragment życiorysu (najczęściej od narodzin aż do śmierci), albo skupiamy się na konkretnym wydarzeniu w życiu danej osoby. Jednocześnie próbując zachować (lub nie) równowagę między karierą zawodową a życiem prywatnym, co stało się wręcz kompletną sztancą oraz szablonem wykorzystywanym do tej pory. To z kolei sprawiło, że historie ludzi interesujących, ciekawych czy ważnych dla historii nie oddawały w pełni tego kim byli i dlaczego warto o nich opowiadać.

„Maestro” od Bradleya Coopera próbuje opowiedzieć o kompozytorze oraz dyrygencie Leonardzie Bernsteinie (Cooper mocno ucharakteryzowany). Mamy tu (bardzo pobieżnie) potraktowaną karierę: od pierwszego dyrygowania orkiestrą przez pisanie musicali czy utworów orkiestrowych aż do popularyzowania muzyki klasycznej oraz nauki młodych ludzi dyrygowania. Jednocześnie Lenny poznaje aspirującą aktorkę Felicię Montealegre Cohn (Carey Mulligan), z którą bierze ślub. Problem jednak w tym, że nasz maestro lubi też młodych chłopaków, co mocno ukrywa przed swoją połowicą. Chyba.

Oglądając „Maestro” nie mogłem pozbyć się wrażenia, że Cooper nie do końca wiedział na czym się skupić. O samej muzyce ledwo i sporadycznie się wspomina, choć często gra w tle. Samo dyrygowanie pokazane jest raptem z kilka razy (z czego za pierwszym razem jest to urwane przed rozpoczęciem koncertu), zaś kwestia orientacji seksualnej – jak 90% całego filmu – jest ledwo liźnięta. Niby on tu ukrywa, ale robi to tak nieudolnie, że niemal wszyscy wiedzą. Reżyser próbuje zbudować historię Bernsteina poprzez jego relację z żoną i tu stworzyć emocjonalną więź. Co udaje się tylko częściowo. Dlaczego? W pewnym momencie to właśnie Felicia zawłaszcza i dominuje ekran. Jakby jej historia oraz tego, ile poświęca dla niego i rodziny okazuje się o wiele ciekawsza niż kariera Bernsteina. Niby faceta unikającego zaszufladkowania, ale tutaj kompletnie nie jest to pokazane.

By jeszcze bardziej namącić nam w głowach (albo nadać walorów artystycznych) narracja jest bardzo skokowa i ciężko się w tym wszystkim połapać. Stosowanie elips (przejścia montażowe) potrafi przesunąć całą akcję o nawet dekadę, nie dając żadnych poszlak gdzie jesteśmy. Trochę pomagają zdjęcia, gdzie początki (do lat 50.) są czarno-białe, by później przejść w kolor. W ogóle technicznie „Maestro” sprawia wrażenie przemyślanego, z kilkoma kapitalnymi ujęciami. Pierwsze wejście Bernsteina jako dyrygenta, kłótnia małżeńska na szerokim planie ze… Snoopym w tle czy dyrygowanie w kościele – to robi piorunujące wrażenie. Szkoda tylko, że to są tak naprawdę tylko drobne przebłyski czegoś większego.

Cooper-reżyser daje Cooperowi-aktorowi odrobinę pola do zagrania Bernsteina, a ten wydaje się wtapiać do postaci. Charakteryzacja nie przeszkadza mu, ALE… to wszystko wydawało mi się pozą. Jakbym obserwował robota próbującego naśladować człowieka, lecz nie potrafiącego wyrazić emocji. Albo robi to w sposób mocno przerysowany. W kontrze do niego stoi absolutnie cudowna Carey Mulligan, która dla mnie była prawdziwym sercem „Maestro”. Felicia ma w sobie więcej uroku i energii, pokazując ją w bardzo oszczędny sposób. Ale na tyle, by zaangażować, szczególnie bliżej końca, gdy mierzy się z chorobą. Bez niej prawdopodobnie bym zasnął w trakcie seansu.

Nie mam cienia wątpliwości, że „Maestro” to klasyczny Oscar bait, na który akademicy prawdopodobnie się nabiorą i nominacje się posypią. Biografia sławnego człowieka z aktorem schowanym w charakteryzacji i tak próbującym zdobyć Złotą Statuetkę, że aż trudno w cokolwiek uwierzyć. Męczący, nudny, na siłę próbujący być „artystyczny”, zaś o samym Bernsteinie nie dowiedziałem się kompletnie niczego.

5/10

Radosław Ostrowski

Biedne istoty

Idąc na film Yorgosa Lanthimosa należy spodziewać się czegoś szalonego, surrealistycznego i całkowicie oryginalnego. Nawet jeśli jest to adaptacja dzieła literackiego – tutaj użyto powieści Alasdaira Graya. Jednak nadal czuć tutaj ten styl reżysera znany choćby z „Faworyty”. Oraz jak w większości dorobku Greka nie jest to kino dla wszystkich.

Akcja zaczyna się w wiktoriańskiej, steampunkowej Anglii i skupia się wokół Belli Baxter (Emma Stone). Kobieta jest dość… osobliwa. Może i wygląda na dorosłą, ale bardziej przypomina dziecko. Chodzi jak dziecko (powoli i niepewnie), mówi jak dziecko (pojedynczymi słowami, nie zawsze poprawnie), zachowuje się jak dziecko (rzucanie talerzami itp). Zamieszkuje domostwo ekscentrycznego lekarza, Godwina Baxtera (Willem Dafoe), którego czasem nazywa God i jest jej opiekunem. Zaskakująco szybko rozwijają się jej umiejętności werbalno-motoryczne, które obserwuje jego asystent Max McCandless (Ramy Youssef). Lecz kobieta zaczyna chcieć więcej. Jak choćby wychodzić na zewnątrz czy poznawać innych ludzi. Wtedy na jej drodze pojawia się Duncan Wedderburna (Mark Ruffalo) – bawidamek i uwodziciel, który zabiera ją ze sobą do Lisbony.

Lanthimos kolejny raz tworzy świat pozornie znajomy, ale jednocześnie bardzo odrealniony. Niby jest to XIX wiek, gdzie nadal dominują dorożki, pojawiają się idee socjalizmu i feminizmu, zaś nauka cały czas osiąga postępy. Z drugiej jednak strony ta nauka doprowadza do stworzenia takiej Belli (niemal żywcem w stylu „Frankensteina”) oraz emocjonalnej oschłości. A także różnych genetycznych mieszanek jakich nie stworzyłby sam doktor Moreau, tylko bardziej pokręcone. Jednak w „Biednych istotach” to jest tylko tło, fasada do wyjścia naszej protagonistki na świat zewnętrzny. Kompletnie naiwnej, trzymanej pod kloszem, odkrywającej nowy świat, ludzi oraz… samą siebie. Jak w „Barbie”, prawda? Jest bardzo bezpośrednia w rozmowach, co wywołuje czasem konsternację, łatwo podatna na manipulację i niesamowicie pobudzona seksualnie, a czasem wypowiada się w sposób bardzo analityczny. Ta dychotomia dla mnie była najciekawsza. Zresztą jest tu masą pokręconego humoru, mocno idącego w absurd. Wiele scen (taniec Belli z Duncanem, sceny w paryskim burdelu) zostaną w pamięci na długo. Wierzcie mi.

Sam film wygląda po prostu zjawiskowo. Najbardziej widać to w sposobie filmowania, gdzie chętnie korzysta się z żabiego oka oraz zbliżeń. Czyni to całość jeszcze bardziej odrealnioną, choć sam początek niemal w całości jest czarno-biały. Ale kiedy Belle trafia na zewnątrz, Lanthimos wali w oczy kolorami tak intensywnymi, że aż sztucznymi. Tak samo wnętrza, scenografię i kostiumy wydają się z epoki, tylko jakby większe. I nie ważne, czy jesteśmy na statku, Lizbonie czy w Paryżu, ciężko oderwać tu od czegokolwiek oczy. Do tego wszystkiego wpisuje się pokręcona, dziwaczna muzyka z tematem przewodnim na rozstrojonych instrumentach.

To wszystko robiło piorunujące wrażenie, ale jeszcze zostaje to podbite rewelacyjnym aktorstwem. Świetny jest Willem Dafoe jako mocno oszpecony naukowiec, niejako będący odpowiednikiem dra Frankensteina. Ciągle badający i podchodzący do wszystkiego w sposób racjonalny (wręcz aż do przesady), jednak pod tym wszystkim skrywa się (pokręcona) ojcowska miłość. Kompletnie zaskoczył mnie Mark Ruffalo, który gra takiego czarusia, podrywacza i cwaniaka. Wydaje się, że znalazł kolejną ofiarę, ale nawet on nie wiedział na co się pisze. Od szerokiego uśmiechu i radości aż po stan załamania nerwowego, wręcz obłędu. Jednak to wszystko blednie przy Emmie Stone. W długich, czarnych włosach jest nie do poznania, tworząc najbardziej złożoną oraz najlepszą rolę w jej karierze. Bezbłędnie ogrywa wszystkie emocje: naiwność, szczerość, gniew, samotność i odnalezienie swojego miejsca na świecie. Jej droga do bycia sobą była dla mnie o wiele bardziej wciągająca oraz angażująca niż w „Barbie”.

Wszelkie podobieństwa do „Barbie” i „Frankensteina” są zamierzone oraz nieprzypadkowe, ale Lanthimos miesza to w swoim nieskrępowanym, dzikim stylu. Dawno nie widziałem filmu, podczas którego jednocześnie śmiałem się do rozpuku, byłem oszołomiony warstwą wizualną i czasem nie wierzyłem w to, co widzę. Nie wszystkim się spodoba, ale to zdecydowanie NIEZAPOMNIANE przeżycie.

9,5/10 + znak jakości

Radosław Ostrowski

Czas krwawego księżyca

Martin Scorsese – jeśli jesteś kinomanem i nie widziałeś żadnego z jego filmów, to nie jesteś kinomanem. 80-letni nowojorczyk ani myśli o przejściu na emeryturę i co parę lat przypomina o swojej obecności kolejnym filmem. Tym razem mamy do czynienia z mieszanką dramatu, westernu i… kina gangsterskiego. Czyli adaptacja książki non-fiction Davida Granna, która wkrótce będzie także dostępna na Apple Tv+.

Jesteśmy na początku lat 20. wieku XX. W hrabstwie Osage zamieszkali Indianie z plemienia… Osage’ów, których wypędzano z innych miejsc. Teraz osiedlili się na dobre, dostając gorszej jakości ziemię. Ale tak naprawdę to mieli wielkie szczęście, bo na ich terenach była… ropa naftowa. Indianie mieli prawa do eksploatacji ziemi, więc pieniądze zaczęły iść szerokimi strumieniami i mieli ogromne majątki. Tak wielkie, że wielu było stać na samochód z… białym kierowcą, a nawet na służących. Pewnie by żyli sobie spokojnie, ale wokół nich – niczym sępy – zaczęły krążyć chciwe, białe ręce. Najpierw zaczęli u nich pracować, by żenić się z ich kobietami. Wtedy niektórzy przedstawiciele (oraz przedstawicielki) plemienia zaczęli powoli umierać lub ginąć.

Właśnie w takich okoliczność do hrabstwa trafia Ernest Buckhart (Leonardo DiCaprio) – w czasie I wojny światowej był kucharzem piechoty. Facet nie ma zbyt lotnego umysłu, ale nie można mu odmówić ambicji oraz miłości… do pieniędzy. I jeszcze ma dobre koneksje, czyli wuja Williama Hale’a (Robert De Niro) zwanego „Królem Billem”. Nie ma w tym rejonie drugiego takiego człowieka, który byłby w takiej serdecznej przyjaźni z Osage’ami. Do tego jest zastępcą szeryfa, co daje mu spore możliwości. Jak załatwienie pracy siostrzeńcowi jako szofer i tak wpada mu w oko Mollie (Lily Gladstone). Do tego stopnia, że decyduje się z nią ożenić. Pytanie jednak czy bardziej kocha ją czy jej majątek?

„Czas krwawego księżyca”, choć osadzony w innych realiach, jest dziwnie znajomym dziełem w dorobku Scorsese. Mocno czuć tu echa „Chłopców z ferajny”, „Ulic nędzy”, a nawet… „Wilka z Wall Street”. Moralitet o chciwości, rewizjonistyczne spojrzenie na mit założycielski Ameryki oraz historia bezwzględnej zbrodni dla pieniędzy. Ale jeśli spodziewacie się thrillera, to nie macie czego tu szukać. Bo historię poznajemy z perspektywy sprawców i organizatorów tej zbrodni. Jak głęboko sięgała nitka intryg, manipulacji i jak biali byli „przyjaciółmi” Indian, a tak naprawdę eksploatowali ich majątek, kazali im płacić za swoje usługi więcej niż powinni oraz tuszowali swoje zbrodnie. A równolegle obserwujemy relację Ernesta z Molly, gdzie granica między miłością a oszustwem jest bardzo cienka. I to byłby najciekawszy wątek całej historii, tylko jest jeden problem. Czułem pewną obojętność wobec całych wydarzeń i najgorsze jest to, że nie umiem powiedzieć dlaczego. Czy to mój wewnętrzny wewnętrzny cynik, spodziewający się najgorszego po ludziach i potrafiący sobie wyobrazić znacznie bardziej okrutne, brutalne zbrodnie? Może już zbyt wiele widziałem podłości, wyrachowania i tego, co człowiek zrobił człowiekowi w imię własnego zysku, że już kompletnie się znieczuliłem? A może przyczyną jest coś innego?

Bo technicznie nie jestem w stanie się do niczego przyczepić: mamy przepiękne zdjęcia, dość płynny montaż (kapitalny początek niczym z kroniki filmowej), etniczno-bluesową muzykę oraz fantastyczne kostiumy i scenografię. Sam wygląd Indian z ich tradycyjnymi strojami oraz jak zaczyna się asymilować/tracić swoją tożsamość robi bardzo mocne wrażenie. Zaś samo zakończenie i finał robią taki strzał z liścia, że głowa mała. W czym pomaga fenomenalna obsada. Robert De Niro wypada tu o wiele lepiej niż w „Irlandczyku” i jest znakomity w roli dwulicowego Hale’a – niby życzliwy, otwarty, przyjazny, a tak naprawdę wbija ci nóż w plecy, manipuluje, krętaczy. DiCaprio cały czas balansuje między byciem idiotą i sukinsynem, zaś czasami jego mimika przypominała… Jacka Nicholsona. Ale najmocniejszym punktem jest Lily Gladstone, która pojawia się rzadziej niż powinna i samymi oczami pokazuje wszystko, co powinniśmy o niej wiedzieć. Jej ból, udrękę i poczucie osaczenia pokazany jest bezbłędnie, a wielką szkodą jest fakt, że nie jest bohaterką tego filmu.

To jest ten typ filmu, który jestem w stanie docenić i szanować za podejmowaną tematykę oraz pójście pod prąd. Ale gdzieś po drodze zgubiłem zaangażowanie emocjonalne do tej okrutnej historii ludobójstwa. „Czas krwawego księżyca” wywołał we mnie większy niedosyt niż się spodziewałem po takim mistrzu jak Scorsese.

7,5/10

Radosław Ostrowski

Poprzednie życie

Już sam początek zapowiada, że to tylko pozornie znajoma historia. Jesteśmy w jakimś barze nocą, gdzie siedzi troje ludzi: dwoje Azjatów (mężczyzna oraz kobieta) i jeden biały. Widzimy jak dwoje z nich rozmawia, do tego pojawia się narracja z offu. Dwoje postaci spekuluje kim jest ta cała trójka oraz jakie są ich relacje, a jednocześnie kamera coraz bardziej się przybliża do kobiety. I… cofamy się o 24 lata do Korei, aby poznać dwójkę bohaterów jako 12-letnich dzieci (Hae Sung i Na Young) – taka całkiem sympatyczna para. Być może coś by z tego wykiełkowało, lecz rodzice Na opuszczają kraj. Oboje zaczynają żyć swoim życiem, a ich losy przetną się… 12 lat później dzięki Internetowi.

Kolejne nowe dzieło niezależnego hegemona jakim na przestrzeni lat stało się A24 i – znowu – dali szansę debiutantowi. Tym razem jest nią Celine Song – urodzona w Korei Południowej i mieszkająca w Nowym Jorku dramaturg, której także pracowała jako scenarzystka (staff writer) przy serialu „Koło czasu”. Kompletnie mnie to zaskoczyło, bo niemal od pierwszego kadru dałem się wciągnąć w tą historię – bardzo powolną, spokojną i pozornie pozbawioną jakiejkolwiek akcji. Reżyserka tutaj stawia na klimat i nastrój, stąd tutaj bardzo wiele statycznych ujęć, kilka mastershotów oraz bardzo stonowana kolorystycznie. Całość rozbita jest na trzy linie czasowe: czas dzieciństwa, potem pierwszym kontakt po 12 latach w wieku studenckim, wreszcie współcześnie po kolejnych 12 latach już „na żywo”.

A nad wszystkim cały czas pada jedno pytanie: a co by było gdyby? Czy gdyby ona nie wyjechałaby z kraju, ta parka byłaby razem? Jakby się potoczyły ich losy? Zejdą się teraz czy nie? Wielu z nas czasami takie myśli przychodzą po głowie, co pozwala pewnie o wiele łatwiej się identyfikować z tymi postaciami. Bardzo sympatycznymi, złożonymi i szukającymi swojego miejsca. A jednocześnie tak więź między Hae a Na (później używająca imienia Nola) jest tak silna i namacalna, że chciałem wierzyć w jedną, absurdalną rzecz. Iż tych dwoje znowu się razem zejdzie, choć ona już ma męża. Bo przecież takie rzeczy się zdarzają na ekranie, prawda? I że ten jej mąż jest porządnym gościem nie powinno być problemem? Tylko, że… to nie jest ten typ kina, co spełnia sny o sile miłości pokonującej wszystko i przeznaczeniu. Choć pojawia się wiele świetnych, niepozbawionych głębi dialogów, to jednak nie popada w podniosło-melodramatyczno-patetyczne rejony.

Moja melancholijna strona jest bardzo oczarowana tym skromnym i pełnym romantyzmu klimatem „Poprzedniego życia”. Niby jest to debiut, ale film sprawia wrażenie zrobionego przed doświadczonego reżysera, który wie jak opowiedzieć historię pełną emocji, zaangażowania i pasji. A jeśli debiut jest tak fantastyczny, to przyszłość Celine Song jako reżyserki wydaje się świetlana.

8,5/10 + znak jakości

Radosław Ostrowski

Barbie

Lalki Barbie – dla wielu uważana za popkulturową ikonę kobiecości, obiekt pożądania każdej dziewczynki, dla innych obiekt seksualizacji i męskiej fantazji erotycznej. Że jest nadal popularna świadczy fakt, iż powstało chyba setki filmów animowanych dla dzieci. Tym bardziej byłem zaskoczony faktem o powstaniu live-action filmu o Barbie. Za 140 milionów dolarów (!!!). Przez Warner Bros. W reżyserii kojarzonej z kinem niezależnym Grety Gerwig (!!!), która także napisała scenariusz ze swoim partnerem Noah Baumbachem. Ktoś tu oszalał i efektu nie był w stanie przewidzieć ktokolwiek.

Wszystko toczy się w fikcyjnym świecie Barbie Land, gdzie Barbie pełnią wszystkie najważniejsze funkcje: od prezydenta przez urząd sędziego a nawet otrzymują Nagrody Nobla. Ale główną bohaterką jest Stereotypowa Barbie (Margot Robbie), która codziennie przeżywa idealny dzień. Śniadanie, kąpiel, czas z psiapsiółkami i nocne balety. Oczywiście jest też tu paru(nastu) Kenów i jeden Allen (Michael Cera), którzy tak patrzą na te laski, ale niekoniecznie one odwzajemniają to spojrzenie. Szczególnie blondwłosy Ken (Ryan Gosling), co uwielbia plażing oraz wzdycha do Stereotypowej Barbie. Ale ona ma o wiele poważniejszy problem, bo zaczyna… myśleć o śmierci.

I cały idealny dzień następny idzie kompletnie nie tak. Śniadanie przypalone, woda za zimna pod prysznicem, a jeszcze pojawia się… płaskostopie. By zbadać sprawę bohaterka trafia do Morfeusza, eee, Dziwnej Barbie (Kate McKinnon). Ta tłumaczy, że to nietypowe zachowanie wynika z połamania bariery między nią a osobą, co się nią bawi. I to mocno wpływa na Barbie, a by wszystko naprawić musi wyruszyć do Prawdziwego Świata oraz dotrzeć do swojej „właścicielki”. Jako pasażer na gapę trafia Ken i ta wyprawa mocno zmieni ich oboje.

Gerwig już od początku pokazuje, że nie jest to poważny dramat. Sam Barbie Land wygląda tak różowo, kiczowato i kolorowo jakby to był bardziej ekscentryczny Wes Anderson. Tylko bez symetrycznych kadrów, z bardzo umowną, choć imponującą scenografią. O co mi chodzi? Jak choćby domki naszych Barbie wyglądają jak te zabawkowe, tylko powiększone, z prysznica nie leci woda, napoje czy filiżanki zawsze są puste, zaś lalki wychodzą z domów… leciutko niczym piórko z dachu. Bo czemu nie? Nawet fale morskie czy przejście do Prawdziwego Świata jest tak sztuczne, że aż prawdziwe. Wizualnie „Barbie” bardzo pieści oczy, w czym pomagają także zjawiskowe kostiumy oraz zdjęcia.

Ale w momencie trafienia lalki do „naszego” świata, czyli do Los Angeles to się zaczyna się ironiczna jazda. O czym nie wspomniałem to fakt, że nasze Barbie wierzą, iż mają one ogromny wpływ na nasz świat. Że kobiety są silne, pełną ważne funkcje w dużych firmach czy kluczowych urzędach władzy tak jak mają u siebie. Oj, zderzenie z rzeczywistością mocno wpłynie zarówno na Barbie, jak i odkrywającego patriarchat Kena. Gerwig ogrywa ten dość znajomy punkt wyjścia w bardzo komediowy sposób, gdzie obrywa się szowinizmowi, korporacyjnemu kapitalizmowi (trafiamy nawet do siedzimy… Mattela, czyli producenta lalek), patriarchatowi i nawet feministkom. Nie jest to jednak cyniczną kalkulacją czy zrobioną za dużą kasę reklamą, lecz służy to jako historia o poszukiwaniu swojej tożsamości. ŻE CO? Kim jesteś, gdy zdejmiesz z siebie ciuchy i czy pozycja społeczna, płeć, praca i myślenie mają na mnie jakiś wpływ? Kim jesteś jako osoba? W kontekście historii o Barbie i Kenie raczej nie spodziewałbym się takich pytań.

Wszystko trzyma na barkach fenomenalny duet Margot Robbie/Ryan Gosling. Ona wydaje się idealnie dopasowana do roli Stereotypowej Barbie – naiwnej, prostolinijnej i niezbyt lotnej intelektualnie. Przynajmniej na początku, ale jest w tym szczera. Zderzenie jej naiwności z pewnym cynicznym, zgorzkniałymi ludźmi powinno ją załamać i zniszczyć, co początkowo się dzieje. Z czasem jednak zaczyna nabierać pewności siebie, inicjatywy oraz dostrzegać inną perspektywę. Za to Gosling tworzy jedną ze swoich najlepszych kreacji, choć początkowo nie byłem do niego przekonany. Facet jest tak bardzo zabujany w Barbie i on chce tylko jednego – by odwzajemniła jego uczucie. Ale ona go olewa, ignoruje, co doprowadza do kompleksów, braku pewności siebie i szacunku. Jego brutalna przemiana pod wpływem poznania patriarchatu robi piorunujące wrażenie (ten ciemny kostium z napisem Ken w czcionce Metalliki!!!! – Hetflied powiedziałby YEAH). Jeszcze dodajmy pełniącą rolę narratorki Helen Mirren (cudowna jest) oraz przebogaty drugi plan, z którego najbardziej wybija się pokręcona Kate McKinnon (Dziwna Barbie), charyzmatyczny Simu Liu (konkurencyjny Ken), wycofany Michael Cera (Allen) oraz Kingsley Ben-Adir (Ken). Troszkę blado wypada Will Ferrell jako prezes Mattela, dla mnie trochę za bardzo przypominający Lorda Prezesa z „Lego Przygody”, lecz bez tej ikry. Jest też jeszcze masa znajomych twarzy, ale to sprawdzicie sami na ekranie.

Powiem szczerze, że nie miałem jakiś konkretnych oczekiwań wobec nowego filmu Grety Gerwig. „Barbie” trochę klimatem przypomina mi filmy Pixara, które serwują rozrywkę dla dorosłych oraz dzieci. Tak, nie oszalałem, bo dzieci śmiało mogą iść na ten film, chociaż nie wszystkie żarty będą dla nich zrozumiałe. Ta mieszanka komedii, satyry i nawet musicalu, bez popadania w skrajne moralizatorstwo działa po prostu świetnie. Czysta zabawa z niegłupim morałem, jakiego po takim filmie się nie spodziewałem.

8/10

Radosław Ostrowski

Oppenheimer

Jestem śmiercią. Niszczycielem światów. – te słowa powiedział amerykański fizyk Robert Oppenheimer w 1949 roku. Naukowiec i przede wszystkim teoretyk przeszedł do historii jako szef Projektu Manhattan, gdzie skonstruowano bombę atomową. I to właśnie o nim zdecydował się opowiedzieć w swoim najnowszym filmie Christopher Nolan, tworząc swoją pierwszy film biograficzny. Ale to też pierwszy od dawna film, gdzie nie pojawia się (ani fizycznie, ani głosowo) Michael Caine.

Brytyjski reżyser nie byłby jednak sobą, gdyby historię tego naukowca opowiedział chronologicznie. To byłoby za łatwe i zbyt banalne, więc skupiamy się na trzech wydarzeniach: młodości Oppenheimera z czasów studenckich, prowadzenie Projektu Manhattan i wyścig z nazistami o budowę bomby atomowej oraz reperkusje tych wydarzeń. Klamrą filmu jest przesłuchanie przez senacką komisję Lewisa Straussa (Robert Downey Jr.) na stanowisko sekretarza handlu w 1959 roku, gdzie padają pytania dotyczące trudnej relacji polityka (wówczas szefa Amerykańskiej Komisji Atomowej) z Oppenheimerem oraz – by jeszcze bardziej zamotać obraz – przesłuchania naukowca w sprawie jego sympatyzowania z komunistami. To ostatnie ma doprowadzić do zdyskredytowania fizyka, który coraz bardziej jest przeciw użyciu broni jądrowej i nuklearnej.

Nolan jak zwykle tworzy misterną układankę, gdzie już na początku miesza ze sobą linie czasowe i od samego początku wymaga skupienia oraz – co najistotniejsze – wiedzy o historii XX wieku, ze wskazaniem na osiągnięcia fizyki kwantowej. Inaczej od razu można odbić się w gąszczu nazwisk oraz postaci jak Niels Bohr, Werner Heisenberg, Albert Einstein czy Enrico Fermi. Ale im dalej w las, wszystko zaczyna się coraz bardziej krystalizować, by pokazać portret bardzo skomplikowanego człowieka. Outsidera żyjącego niejako we własnym świecie, skupionego na teorii (jako laborant był nie aż tak dobry jak myśliciel) oraz bardzo pewnego siebie.

Dla mnie najlepszymi momentami w „Oppenheimerze” są prace przy Projekcie Manhattan, gdzie Amerykanin zostaje zwerbowany przez pułkownika Grovesa (Matt Damon). Werbunek naukowców, zbudowanie miasteczka w Los Alamos, by uniknąć przecieku – to wszystko oglądałem z dużą fascynacją. Mimo że – tak jak cały film – skupiony jest na dialogach, rozmowach i dyskusjach, co tworzy bardzo kameralną atmosferę. A jednocześnie Nolan cały czas buduje napięcie związanie z tworzeniem „gadżetu”, gdzie dochodzi do pęknięć oraz sporów między naukowcami. Tutaj pojawiają się także poważne pytania o odpowiedzialność naukowców za swoje dzieło, etykę i konsekwencję stworzenia tak niebezpiecznej broni. Czy naukowcy mogą odpowiadać za użycie takiej rzeczy przez wojsko, polityków? Czy ich roli tylko ogranicza się do wykonania zadania jak w wojsku? Te pytania frapują i pozostają niebezpiecznie aktualne nawet teraz. A cały ten segment wieńczą dwie wręcz monumentalne sceny – próbne odpalenie (Trinity) oraz przemówienie Oppenheimera po zrzuceniu bomby na Hiroszimę. Te obrazy zostaną w mojej głowie na długo i pokazują techniczną maestrię Brytyjczyka.

Jednak mam pewne ALE. Nolan ma pewien problem z selekcją materiału, jaki miał do dyspozycji i pewne rzeczy wydają się tutaj zbędne, niepogłębione oraz pozbawione emocjonalnej reakcji. Dotyczy to głównie życia prywatnego Oppenheimera, ledwo liźnięte i dotknięte. Dotyczy to głównie jego relacji z bratem Frankiem oraz kochanki, Jean Tatlock (zmarnowana Florence Pugh). I nawet nie mam problemu z tym, że w większości scen pojawia się ona nago, ale one niczego do tej historii nie wnoszą. Jakby tego było mało, parę razy reżyser stosuje podstawowe narzędzie reżysera – łopatę, powtarzając pewne kwestie oraz sceny. Dla mnie to nie było aż tak potrzebne, co troszkę osłabia trzeci akt.

Mocno się broni strona techniczna, ale w przypadku Nolana to standard. Zdjęcia Van Hoytemy (także te czarno-białe) wyglądają niesamowicie, atmosferę buduje bardzo eklektyczna muzyka Ludwiga Goranssona, która miesza minimalizm, awangardę, orkiestrę oraz retro elektronikę; jednak najmocniej uderza operowanie dźwiękiem i praktyczne efekty specjalne. Te ostatnie pokazują mikroświat atomów w krótkich przebitkach, ale także nasilające się wizje zagłady świata.

Jednak najmocniejszą kartą w talii Brytyjczyka jest imponująca obsada. Wszystko na swoich barkach trzyma absolutnie wspaniały Cillian Murphy. Jego Oppenheimer to pokręcona mieszanka pewności siebie, wręcz arogancji ze społecznym wycofaniem i pozornym spokojem. Nawet jak nie mówi słowem, to na jego twarzy oraz oczach widać bardzo dużo. Jak choćby z czasem zostaje przytłoczony ciężarem swojego dzieła oraz poczuciem winy. Za to niespodziankę zrobił Robert Downey Jr. w roli Lewisa Straussa. Bardzo wycofany, mówiący ciepłym i wolnym głosem sprawia wrażenie budzącego sympatię, ale pod tą fasadą skrywa się mściwy, śliski manipulator oraz polityk. Kradnie on każdą scenę, tworząc bardzo magnetyzującą postać. A na drugim planie mamy masę rozpoznawalnych twarzy, którzy potrafią pojawić się na kilka minut. Jeśli miałby wyróżnić kogoś, ewidentnie wskazałbym Matta Damona (generał Groves), Benny’ego Safdiego (Edward Teller), Josha Hartnetta (Ernest Lawrence) oraz Emily Blunt (Kitty Oppenheimer). Jednak odkrywanie kolejnych nazwisk było dla mnie pewną dodatkową atrakcją.

Czy „Oppenheimer” to jak wskazuje spore grono recenzentów opus magnum Christophera Nolana? To zdecydowanie najambitniejszy film w dorobku Brytyjczyka pokazujący człowieka zderzonego z brutalnymi konsekwencjami swoich działań, z polityką oraz opinią publiczną. Imponujący technicznie, wciągający emocjonalnie (poza finałową 1/3 filmu), z masą mocnych scen i gorzkim finałem. Niezapomniane doświadczenie.

8,5/10 + znak jakości

Radosław Ostrowski

Tar

Dawno nie miałem styczności z filmem, który wywołuje we mnie aż tak skrajne emocje jednocześnie: od zachwytu w warstwie technicznej po frustrujące momenty w warstwie fabularnej. Przez co nie jestem w stanie powiedzieć, czy dany film mi się podobał. I tego doświadczyłem podczas seansu „Tar” – najnowszego filmu Todda Fielda, pierwszej produkcji zrealizowanej po 16 latach (!!!) milczenia. Czy warto było czekać?

Historia skupia się wokół Lydii Tar (magnetyzująca Cate Blanchett) – kompozytorki, dyrygentki, pierwszej kobiety prowadzącej swoją batutą Filharmoników Berlińskich. Kiedy ją poznajemy jest na szczycie, z masą wielkich sukcesów, o czym dowiadujemy się z wywiadu. Przygotowuje się do nagrania na album V Symfonii Mahlera oraz promowania swojej książki „Tar on Tar”. A czym jeszcze się Lydia zajmuje? Prowadzi zajęcia w Julliard, należy do Fundacji Accordion, mającej być kuźnią dla przyszłych dyrygentek, mieszka razem z koncertmistrzynią Sharon (Nina Hoss) oraz ich córką Petrą. Oprócz tego istotną osobą w życiu kompozytorki jest jej asystentka Franceska (Noemie Marlant). Ale nad tym pełnym sukcesów życiem zbierają się powoli czarne chmury. Wszystko z powodu jednej z dawnych podopiecznych, Kristy Taylor. Kobieta popełnia samobójstwo, co zaczyna rzutować na przyszłość Tar.

Field bardzo mocno skupia się na postaci Tar, próbując pokazać bardzo skomplikowany portret psychologiczny artysty. Genialnej indywidualistki, oddanej swojej muzycznej pasji aż do granicy perfekcjonizmu. Gdy słuchamy jej wywiadu na początku, sprawia wrażenie oczytanej, wyrazistej osobowości, trudno nie kryć fascynacji. Tak samo jak podczas wykładu, gdzie dochodzi do dyskusji na temat czy można oddzielić artystę od jego dzieła. I jest to ostra wymiana zdań, co też będzie miało poważne perturbacje. Ale jednocześnie pod tą całą intelektualną warstwą skrywa się wiele tajemnic. Nadużywanie władzy, manipulacja, poczucie wyższości, kłamstwa – to wszystko skryte w odcieniach szarości, a w dostrzeżeniu tego wszystkiego nie pomaga fakt, że Field nie wykłada wszystkiego wprost. Spora część informacji skryta jest między słowami, spojrzeniami, emocjonalnym chłodem. Jeśli dorzucimy do tego bardzo rwany montaż, gdzie wiele kluczowych scen dzieje się poza kadrem, można poczuć się mocno zagubionym. Wręcz sfrustrowanym poczuciem, że coś się przeoczyło i wiele spraw pozostaje otwartych (niewspomniana relacja z matką, rzucone pojedyncze zdania maili czy niemal pod koniec wizyta w rodzinnym domu). A że część dialogów w jeżyku niemieckim (głównie podczas prób orkiestry) nie została przetłumaczona, czyni całość jeszcze bardziej hermetyczną.

Z drugiej strony trudno nie oderwać oczu i uszu od filmu, przypominającego w formie europejską produkcję z lat 70. Nie brakuje długich ujęć (mastershot), gdzie niemal non-stop przyglądamy się Tar czy kilku kadrów przypominających wręcz horror (bieg przez las, gdzie w tle słychać krzyk i syreny policyjne, nocne koszmary z rozmytymi twarzami). Największe wrażenie robiły na mnie sceny prób, gdzie dźwięk jest wręcz porażający. Czuć siłę brzmienia orkiestry, nawet nie mając zielonego pojęcia o granym utworze. Ale jej energia, skupienie na poszczególnych instrumentach czy dyrygowaniu Tar. To ostatnie przypomina wręcz balet, gdzie kobieta ma pełną władzę nad wszystkimi dookoła.

„Tar” magnetyzuje genialną rolą Blanchett oraz scenami muzycznymi, ale z drugiej strony jest bardzo wymagającym portretem hermetycznego środowiska muzyki poważnej. Pojawiają się drobne akcenty humorystyczne, drugi plan potrafi zabłysnąć (szczególnie Hoss i Marlant, choć także drobny epizod Marka Stronga zasługuje na wspomnienie). Niemniej ciężko mi go jednoznacznie polecić ten psychologiczny dramat, mierzący się z władzą, kulturą i sztuką. Film przypomina obraz w muzeum, który łatwiej jest podziwiać niż polubić.

6,5/10

Radosław Ostrowski