Ojciec

Anthony jest mężczyzną w wieku mocno zaawansowanym. Mieszka razem z córką w jej mieszkaniu, co w zasadzie jest dość problematyczne. Po pierwsze, Anne chce przenieść się z Londynu do Paryża. Po drugie, Anthony cierpi na demencję, co mocno komplikuje wszystko. Zwłaszcza, że mężczyzna jest przekonany, iż jakiejkolwiek opiekunki nie potrzebuje.

ojciec (2020)-1

Debiutujący reżyser-dramaturg Florian Zeller przenosi na ekran swoją sztukę teatralną. Niby już było wiele opowieści o ludziach z paskudną chorobą w tle. Taką, która działa destrukcyjnie na ludzkim mózgu, doprowadzając do mieszania we łbie. Ale reżyser idzie tutaj o krok dalej. Nie chodzi o momenty, gdy bohater nieświadomie rani swoich bliskich. Albo nie jest w stanie przypomnieć sobie o ważnych rzeczach typu gdzie mam zegarek albo przyjdzie nowa opiekunka. Czy nawet tego, co robił dzień wcześniej. To by było zbyt proste i za łatwe do odczytania. Zamiast tego dosłownie jesteśmy w głowie mężczyzny (rewelacyjny Anthony Hopkins). Dni oraz sytuacje mieszają się ze sobą, ludzie pojawiają się i znikają jakby byli kosmitami. Czas sprawia wrażenie nie poruszającego się w ogóle, zaś wszystko inne jest płynne, ciągle zmienne. Gdzie my jesteśmy? Kiedy jesteśmy? Kim są ci ludzie?

ojciec (2020)-4

W tych momentach „Ojciec” bardziej przypomina egzystencjalny horror niż psychologiczny dramat. Czy może być coś równie przerażającego jak nieufność wobec swojej pamięci? Kiedy ma się poczucie bycia w jakimś nieokreślonym limbo? Taką atmosferę potęguje bardzo płynny montaż, co niemal od początku budzi konsternację. Ale to wszystko celowy zabieg, który – jak wspomniałem wcześniej – poznać od środka jak demencja niszczy ludzki umysł. Pod tym względem debiut Zellera przypomina „Sound of Metal” i działa w bardzo podobny sposób.

ojciec (2020)-3

Dzięki temu sposobowi narracji, reżyser unika emocjonalnego szantażu. Zaś każda scena interakcji Anthony’ego z pozostałymi postaciami potrafi parokrotnie uderzyć siłą rażenia bomby atomowej. Przede wszystkim głównie z córką Anną, wspaniale zagraną przez Olivię Coleman. Podziwiam jej spokój oraz ocean cierpliwości, choć ma wszelkie powody pójść na łatwiznę i zostawić ojca w ośrodku. Nawet jest ma się wrażenie – w chwila, kiedy jest sama – iż ten spokój jest pozorny, zaś Anne jest bardziej napięta niż struna w gitarze. Tak samo błyszczy cudna Imogen Poots (Lucy) oraz drobne role Olivii Williams czy Marka Gatissa.

ojciec (2020)-2

Ale to wszystko by nie zadziało, gdyby nie Anthony Hopkins. Aktor kolejny raz (po „Dwóch papieżach”) przypomina o tym, że jest w wysokiej dyspozycji. Anthony w jego wykonaniu jest dość trudnym człowiekiem w obyciu. Przez chorobę jego nastrój potrafi szybko się zmienić: od jowialności oraz serdeczności przez dezorientację i zagubienie po frustrację. Czasami do pokazania tych emocji wystarczą mu tylko oczy, a nie tylko tembr głosu czy sposób prowadzenia rozmowy.

Takie filmy są bardzo potrzebne, choć dla wielu osób może być to trudny seans. Mogę mieć tylko nadzieję, że za 60 lat życie dalej traktowało mnie względnie łagodnie i pamięć będzie sprawna. Ale to może być tylko pobożne życzenie. Jeśli film skłania mnie do zastanowienia, to nie może być słaby. Czy jest?

8/10

Radosław Ostrowski

Sekret wilczej gromady

Wszyscy już się pogodziliśmy, że animację dzisiaj zdominowała technologia komputerowa. W zasadzie wszelka inna forma (animacja poklatkowa, ręczna kreska) jest niczym odnaleziony jednorożec. Być może dlatego odkrycie tego cudeńka działa na mnie tak odświeżająco pokazując, że jest tylko jeden dominujący styl. Tak jest choćby w przypadku irlandzkiego studia Cartoon Saloon. Reżyser Tomm Moore wraca do swoich klimatów znanych z „Sekretów morza” czy „Sekretu księgi z Kells”.

„Wolfwalkers” osadzona jest w XVII-wiecznym irlandzkim miasteczku, rozrastającym się coraz bardziej. Bohaterką jest angielska dziewczyna o imieniu Robyn, którą samotnie wychowuje ojciec – łowczy. Miasteczko jest terroryzowane przez mieszkające w lesie wilki. Na zlecenie lorda protektora las ma zostać wykarczowany, zaś wilki wybite do ostatniej sztuki. Podobno wśród wilków są tzw. wolfwalkerzy – czyli osoby w nocy „budzą się” ze swojego ciała pod postacią wilka, będący niejako liderami watahy. Dziewucha zamiast jednak posłusznie pracować w domu, wymyka się do lasu. Wpada w pułapkę i zostaje pogryziona przez wilka, który tak naprawdę jest… irlandzką dziewczynką. Zaczynają się zaprzyjaźniać, ale nocą u Robyn dochodzi do osobliwej sytuacji.

Więcej nie powiem, ale twórcy znowu czerpią z baśniowych elementów, mieszając z „realistycznym” światem. Tutaj zderzeń jest więcej, choć niektóre są tylko zasygnalizowane. Konflikt natury z człowiekiem, pogańskich wyznań z religią chrześcijańską, wreszcie między posłuszeństwem wobec władzy a podążaniem swoją drogą. Sama historia może budzić masę znajomych skojarzeń: „Merida Waleczna” (twarda główna bohaterka), „Księżniczka Mononoke” (zderzenie natury z postępem), „Avatar” czy poprzednie dzieła Cartoon Saloon. Mieszanka magii zderzona ze światem człowieka – przerażonego, żądnego władzy i posłuszeństwa (postać lorda protektora). Niejako w opozycji do tego świata żyją wilki, choć sama wataha nie jest zbyt wyraźnie zarysowana. Liczy się tam tylko Wolfwalker – w dzień człowiek, nocą wilk potrafiący także leczyć ranne istoty. Po drugiej stronie mamy Robyn, będącą typem postaci jaki ja nazywam chłopczycą. Idzie własną drogą, ciągnąc ku „męskim” zajęciom, choć nie jest to łatwa ścieżka. I to dostarcza masę zachwycających, angażujących scen, z pomysłowymi pościgami czy momentami stosowania podzielonego ekranu.

To ostatnia przypomina komiksowe ramki, co nie jest chyba przypadkowe. Sama kreska ma w sobie coś z ręcznie rysowanych książek dla dzieci. Tło może wydawać się proste i umowne, a jednocześnie nie brakuje tutaj przywiązania do detali. A kiedy mamy sceny z perspektywy wilka, gdzie są wyostrzone jego zmysły, oczy lecą jak szalone: oszczędna kolorystyka z silnie zaakcentowanym niebieskim oraz żółtym kolorem ma w sobie coś z gry komputerowej. Do tego mamy etniczną muzykę Bruno Coulaisa, którego wspiera zespół Kila, świetny dubbing z Seanem Beanem oraz Simonem McBurneyem (polskiej wersji nie ma i nie zanosi się na zmianę sytuacji), więc jak się tym nie zachwycić.

Dla mnie to najbardziej poruszająca i angażująca animacja od czasu „Kubo i dwóch strun”. Historia prosto opowiedziana, niepozbawiona mroku oraz poważnych tematów „Sekret wilczej gromady” ma wszystko co najlepsze z baśni, bez popadania w infantylizm. Dla mnie jeden z kandydatów na film roku.

9/10 + znak jakości

Radosław Ostrowski

Co w duszy gra

Dwa filmy Pixara w jeden rok? Takie prezenty kinomani lubią najbardziej, a przynajmniej taką szansę mieli obejrzeć widzowie tylko z USA. Więcej oczekiwano bardziej po „Soul”, czyli po naszemu „Co w duszy gra”. Za kamerą stanął weteran studia Pete Docter, który odpowiadał m.in. za „Potwory i spółkę” czy „W głowie się nie mieści”. A i sam zwiastun budził skojarzenia z ostatnim wymienionym tytułem, choć nie jest aż tak udany.

Bohaterem tego dzieła jest Joe Gardner – nauczyciel muzyki, którego największą pasją jest muzyka jazzowa. Ale nie dziwi to, bo jego ojciec też był jazzmanem z krwi i kości. Pracuje na pół etatu, a marzy o karierze muzycznej. W końcu dostaje szansę na koncert w zespole świetnej saksofonistki, Dorothy Williams. Jednak w drodze nie patrzy pod stopy i… wpada do kanału. Zgon na miejscu, jego dusza trafia w zaświaty. Nie gotowy na śmierć Joe ucieka, jakiś cudem wypada z drogi do Wielkiej Otchłani, trafiając do miejsca, gdzie dusze mają wejść do ciał ludzi. Przedtem muszą dzięki pomocy mentorów znaleźć życiową „iskrę”, by zapełnić miejsca w przepustce oraz trafić na Ziemię. Joe widzi w tym szansę na powrót do swojego ciała, podszywając się za mentora. Zaś jego podopieczną jest dusza numer 22, która za nic nie chce dojść do ludzkiego ciała.

Brzmi znajomo? „Co w duszy gra” jest w zasadzie tym, co najlepsze w Pixarze: mieszanką kina drogi, okraszoną odrobiną humoru, ale też zachowującą powagę historią z morałem. A jednocześnie sama wizja życia po śmierci potrafi oszołomić. Sama Wielka Otchłań nie jest robiona komputerową animacją, bardziej przypominając jakieś abstrakcyjne malowidła, tak jak postaci doradców o imieniu Jerry. Dziwacznie prosta kreska pasuje, a reszta to dalej trójwymiarowa animacja – piękna jak zawsze, stylowa jak nigdy. Nowy Jork jak i zaświaty wyglądają pięknie, szczególnie ten drugi świat. Miejsce z zagubionymi duszami wyglądający niczym zombie czy specjalnie tworzone muzeum z wycinków życia mentora – to kolejny przykład popisu kreatywności studia z Emeryville.

Historia wydaje się brzmieć znajomo, ale Docterowi znowu udaje się wyczarować ten świat. Działa to także dzięki naszemu duetowi bohaterów. Joe (rewelacyjny Jamie Foxx) marzy o karierze muzycznej, wierząc, że to jest cały sens jego życia. Ale ta pasja wydaje się być wręcz obsesją, jakby nic innego poza jazzem nie było wartościowe. Tylko czy ta pogoń za marzeniem nie doprowadzi do tego, że jego życie będzie tak naprawdę puste i ubogie? Ze to jest zbyt egoistyczne? Takie poszlaki pojawiają się w drugim akcie filmu, gdzie nasza parka trafia na Ziemię. Tylko, że dusza Joe nie jest w jego ciele, co pozwala mu z pewnym dystansem spojrzeć na swoje życie. Także zblazowana 22 (cudowna Tina Fey) odkrywa, że nie wszystko jest takie złe w tym naszym świecie. Ale trzeba się przełamać, w czym pomaga – choć nie do końca świadomie – Joe. Ta dynamiczna relacja zmuszony do współpracy dwójki bohaterów potrafi zaangażować emocjonalnie, a jednocześnie przy okazji stawia jedno pytanie. Jest ono banalne, ale nie jest zadane wprost: co to znaczy żyć? I czy warto zawsze gonić za marzeniami? Czy może zacząć dostrzegać coś więcej niż swój czubek nosa?

Odpowiedzi pewnie można się domyślić, ale jest to bardzo dobrze pokazane i opowiedziane. Może nie jest aż tak kreatywne jak „W głowie się nie mieści”, ale nadal jest to bardzo wysoka półka Pixara. Czarujący, zabawny, mądry, intrygujący używający pozornie ogranej koncepcji. Takie rzeczy tylko ekipa z Emeryville potrafi.

8/10

Radosław Ostrowski

Naprzód

Z Pixarem jest tak, że poniżej pewnego poziomu ta ekipa nigdy nie schodzi. Inaczej: schodzi bardzo rzadko, a potknięcia i wpadki można policzyć na palcach jednej ręki. Na pewno takim sporym rozczarowaniem był „Dobry dinozaur” reżysera Dana Scanlona. Animacja była śliczna, ale skierowana była skierowana zdecydowanie do młodego widza. Przez co troszkę starsi i dorośli czuli się znudzeni, nie znajdując nic dla siebie. Dlatego do jego kolejnego filmu dla studia z Emeryville nie miałem zbyt wielkich oczekiwań. Tym większą niespodzianką był dla mnie „Onward” lub „Naprzód”.

Sama koncepcja mnie zaskoczyła, albowiem jesteśmy w świecie fantasy. Gdzie żyją sobie elfy, jednorożce, centaury, wróżki oraz inne magiczne stwory. Tylko, że w tym świecie magia została wyparta przez technikę, a to zmieniło wszystko. Skupiamy się na dwóch braciach, co są elfami. Jan skończył 16 lat, ale nadal jest bardziej wystraszonym, nieśmiałym, pełnym kompleksów chłopakiem. Z kolei Bogdan to zupełne przeciwieństwo, dodatkowo ma fioła na punkcie gier fantasy oraz przeszłości. Obaj jednak bardzo tęsknią za zmarłym ojcem, którego młodszy brat nie miał okazji poznać. Jednak pewien od ojca może zmienić wszystko. Magiczna laska z zaklęciem, które pozwoli zmaterializować się mężczyźnie na jeden dzień. Problem jednak w tym, że użyte zaklęcie ożywia… dolną część zmarłego członka rodziny. By dokończyć zaklęcie, trzeba odnaleźć kryształ do aktywowania laski.

Fabuła brzmi jak opis gry komputerowej w stylu RPG, gdzie jest zadanie i wiele przeszkód do pokonania. Taka klasyczna przygodówka, jaką mógłby w latach świetności nakręcić (lub wyprodukować) Steven Spielberg. Sama wizja świata może spokojnie rywalizować z „Bright”, gdzie też mieliśmy taki upgrade’owany świat fantasy osadzony w dzisiejszych czasach. Bo czego tu nie ma: policjant-centaur, Mantykora jako… szefowa restauracji czy pełniący rolę domowego zwierzaka smok. O wróżkach, będących członkami gangu motocyklowego nawet nie wspominam. Przetworzone elementy świata fantasy w niemal postmodernistycznym wydaniu są wręcz odświeżające i dały mi masę frajdy.

Ale tak naprawdę jest to historia drogi, gdzie nasi bracia zaczynają lepiej się docierać i zmierzyć się ze swoimi problemami. Janek (w oryginale z głosem Toma Hollanda) jest nieśmiałym, zagubionym chłopcem, pełnym kompleksów i wątpliwości. Co innego Bogdan (brawurowy Chris Pratt) sprawiający wrażenie odważnego, znającego konwencję fantasy, który traktuje możliwość poznania ojca jako wielką przygodę, ale też szansę na pożegnanie. Niby wiedziałem jak się potoczy historia, ale czasami samo przechodzenie drogi jest ważniejsze od dotarcia do jej końca. Same przeszkody do pokonania są bardzo kreatywne i mogłyby się spokojnie pojawić w której części Indiany Jonesa (przeprawa przez rzeczny tunel czy przejście po moście, którego dźwignia uruchamiająca jest po drugiej stronie). Zaś sam finał zaskakuje i daje wiele satysfakcji – spokojnie, niczego nie zdradzę.

Niemniej, nie mogę pozbyć się wrażenia pewnego niedosytu. Chciałbym jeszcze głębiej i bardziej poznać ten baśniowy świat z modernistycznym sznytem. Mam nadzieję, że powstanie sequel albo spin-off, bo to zbyt interesująca koncepcja do zrealizowania tylko na jeden raz. A czasami humor bywa czasem zbyt slapstickowy, ale nadal działa i bawi. Niemniej jedno mogę powiedzieć bez cienia wątpliwości: „Naprzód” to bardzo duża niespodzianka oraz rehabilitacja Scanlona jako reżysera. Pomysłowa, z wyrazistymi postaciami, śliczną kreską i szaloną wyobraźnią. Tego świata nie chcę się opuścić, tylko ruszyć ku kolejnej przygodzie.

7,5/10

Radosław Ostrowski

Sound of Metal

Ruben to człowiek z pasją. Jest nią muzyka i razem z dziewczyną tworzą nie tylko parę, ale też duet rockowy. Mieszkają w kamperze, prowadzą taki bardziej wędrowny tryb życia, zaś wielka kariera jeszcze przed nimi. I pewnie prowadziliby bardzo interesujące życie, gdyby nie jeden poważny problem. Podczas jednego z koncertów mężczyzna zauważa problemy ze słuchem. Badania potwierdzają, że jest źle i szanse na odzyskanie słuchu są niewielkie. Chyba, że przejdzie operację. Trzeba jednak na to kasy. Decyduje się na przybycie do ośrodka dla osób niesłyszących.

Debiutant Darius Marder zaprasza nas do świata raczej rzadko obecnego w kinie, choć początek obiecuje coś innego. Zaczyna się mocnym uderzeniem, strzałami perkusji, wręcz natężeniem dźwięków. Ale pojawia się zdarzenie, które wywraca życie do góry nogami. Taka sytuacja (może nie tak ekstremalna), lecz przytrafia się niemal każdemu. Albo się zdarzy, gdzie powrót do dawnego życia jest wręcz niemożliwy. Co wtedy zrobić? Próbować mimo wszystko walczyć o odzyskanie status quo? Poddać się i ze sobą skończyć? A może spróbować się zaadaptować i odnaleźć w nowej sytuacji? Te pytania krążą cały czas, zaś odpowiedzi należy sobie samemu odpowiedzieć.

Przez większość czasu jesteśmy z Rubenem (fenomenalny Riz Ahmed) w ośrodku prowadzonym przez głuchego Joe (wspaniały Paul Raci). Wtedy wchodzimy do miejsca, gdzie ludzie głusi funkcjonują razem. Bez poczucia bycia kimś gorszym, uczącym się migowego języka, niejako odcięci od wewnętrznego świata (bez dostępu do telefonu), tworzący własny świat. Cisza jest tutaj bardzo głośna, pokazując to miejsce z dużą dawką empatii. Początkowo sceny z językiem migowym dezorientują – z powodu braku tłumaczenia – z czasem zaczynamy je poznawać. A także te postacie zaczynamy bliżej poznawać. Jednak największe wrażenie zrobiły na mnie sceny, gdy wchodzimy w „uszy” naszego bohatera. Dźwiękowcy świetnie przedstawiają jak odbierane są dźwięki przez osobę z uszkodzonymi uszami. To jest wręcz namacalne i pomaga zrozumieć bohatera, jego ból, bezsilność oraz czasem ośli upór. Ahmed pokazuje to niesamowicie, ale i bardzo naturalnie. Tak się tworzy role oszczędne o potężnej sile rażenia.

Równie wyrazisty jest tutaj Paul Raci jako osoba, będąca szefem i mentorem dla naszego bohatera. Nawet kiedy odzywa się językiem migowym, mówi istotne rzeczy i kryje w sobie silną charyzmę. Joe to człowiek, który wiele przeżył, zaś jego mowa ciała oraz spojrzenia mówią więcej niż jakiekolwiek słowa. A to już jest wyższa szkoła jazdy. Oprócz tego na ekranie mamy osoby niesłyszące oraz mocne (choć drobne) kreacje Olivii Cooke oraz Mathieu Amalrica, czyli Lou i jej ojca.

Tytuł zapowiadał mocne, agresywne uderzenie, lecz Marder idzie w stronę wyciszonego, spokojnego dramatu. Spokojnego, ale nie nudnego i pozbawionego emocji, o nie. Jakby zdając sobie sprawę, że ciszą można ugrać o wiele więcej niż jakimkolwiek – nawet najlepszym dźwiękiem. Piękna rzecz.

8/10 + znak jakości

Radosław Ostrowski

Kolejny film o Boracie: Tłusta łapówka dla amerykańskiego reżimu, by naród kazachski znów być wielki

Pamiętacie Borata? Niedawno obejrzałem poprzednią część, która jednak nie podeszła mi za bardzo. Była zbyt chamska i obleśna, zaś rola satyrycznego spojrzenia na poprawną politycznie Amerykę nie sprawdziła się w cholerę. Kiedy pojawiły się informacje od sequelu przygód dziennikarza z Kazachstanu, nie byłem specjalnie zainteresowany. Szum jednak był zbyt silny, a nominacje do Oscara w dwóch istotnych kategoriach (scenariusz adaptowany i aktorka drugoplanowa) były sygnałem. Sygnałem, że być może nie należy tego tytułu ignorować.

Co się zmieniło w życiu Borata po tych 14 latach? Cóż, wiele, ale nie na lepsze. Odsiaduje wyrok w gułagu za skompromitowanie kraju, stracił żonę, dom i dzieci. Oprócz swojej córki, Tutar, która traktowana jest gorzej niż bydło. Ale premier kraju daje naszemu bohaterowi szansę na rehabilitację. Ma wyruszyć do US & A i wręczyć prezent osobie z otoczenia samego McDonalda Trumpa. Prezentem tym jest… małpi minister kultury/gwiazda porno. Sprawy się komplikują, Borat trafia do kraju z opóźnieniem, zaś zamiast małpy w skrzyni jest… jego córka. Co z tym fantem zrobić?

Powiem to od razu, by rozwiać wszelkie wątpliwości: „Kolejny film o Boracie” jest DUŻO lepszy od poprzednika. Być może wynika to z faktu, że sequel ma… fabułę. Nie jest tylko zbiorem scenek pokazującym nieporadność naszego bohatera, a silnie odczuwalne jest zderzenie dwóch światów. Do tego Borat jest rozpoznawalną postacią, co zmusza go do stosowania kamuflażu. To daje sporo zabawnych sytuacji, jednak o wiele lepiej „Borat” działa jako satyra na Amerykę czasów Trumpa. Prostych rednecków, widzących świat czarno-biały, z teoriami spiskowymi oraz większą niechęcią do demokratów niż wirusa. Czyli blisko im mentalnie do Kazachstanu, choć nie ze wszystkim (bardzo ograniczone prawa kobiet, które w ojczyźnie Borata są pozbawione samodzielności). Plus jeszcze feminizm, Żydzi, Rudolf Giuliani, aborcja i inne ostre jazdy.

Ale prawdziwym sercem tego sequela jest relacja Borata z Tutar, która angażuje i wnosi wiele świeżości do tego sequela. Sacha Baron Cohen znowu błyszczy jako Borat, choć nie przeprowadza żadnych wywiadów. Tutaj stawka jest bardziej osobista a aktor pokazuje przekonująco sprzeczne emocje bohatera. Największą niespodzianką jest jednak Maria Bakalova, której obecność daje kopa. Dziewczyna kradnie ten film swoją szczerością w naiwności oraz powolnym budzeniu swojej prawdziwej wartości i emancypacji. Cudownie napisana postać.

Kolejny przykład tego, że nawet pozornie bezsensowne pomysły mają sens. Drugi „Borat” jest mniej rubaszny i żenujący jak poprzednik, przez to bardziej zabawny. Mocniej wybrzmiewa satyryczne spojrzenie na Amerykę oraz jej ciemną stronę życia, zaś finał pokazuje jak wiele może osiągnąć tak niewielu. Podobno części trzeciej nie będzie, ale nie obraziłbym się, gdyby Cohen zmienił zdanie.

7/10

Radosław Ostrowski

Cząstki kobiety

Czekanie na narodziny dziecka to ważny dzień dla rodziców. Taki na pewno miał być dla Marthy oraz Seana, gdzie poród ma być tuż tuż w domu, z doświadczoną położną. Pozornie wszystko wydaje się przebiegać zgodnie z planem, ale dziecko po porodzie umiera. Związek zaczyna powoli się rozpadać, a przeciw położnej wytoczony jest proces sądowy.

Kolejne, bardziej ambitne dzieło Netflixa od reżysera z Węgier. Kornel Mundruczo tym razem przenosi na ekran swój tekst teatralny, napisany wspólnie z Katą Weber. I jest to długi, psychologiczny dramat skupiony na kobiecie w żałobie. Nie jest to kobieta w żadnym wypadku rozpaczająca, wyrażająca swoje emocje wprost. Ale na ile to prawdziwa ona, a na ile jest to kreacja wobec swojego otoczenia. Głównie matki, niejako próbującej narzucić jej swoje zdanie oraz jej partnera, coraz bardziej ulegającym jej wpływom. W tej relacji po tragedii zaczynają pojawiać się spięcia oraz oddalanie się. Jednak reżyser w tym związku skupia się na Marcie oraz jej emocjach. Co dla wielu może być problemem, ale mąż przez większość czasu jest obecny. Na nim mocniej widać jak wielką destrukcję wywołała śmierć dziecka – płacz, bezradność, powrót do nałogu oraz rozstanie. Chciałoby się tutaj dla rozładowania odrobinę (nawet smolistego) humoru, by nie czuć aż takiego ciężaru.

Ale mam pewien jeden poważny problem. „Cząstki kobiety” zaczynają się od mocnego uderzenia (nakręcona w jednym ujęciu scena porodu), ale z czasem sama narracja zaczyna tracić swój impet. Rozwadnia się to wszystko, a wątki poboczne nie zawsze działają (scena w sądzie). No i czasami zbyt nachalna symbolika – most na początku sceny opisującej kolejny dzień, jabłka wydawała mi się zbędna. Ale pojawia się jeszcze parę momentów jak monolog matki o swoim narodzeniu podczas wojny czy przesłuchanie Marthy w sądzie.

Całość w ryzach trzyma absolutnie zjawiskowa Vanessa Kirby jako Martha. To jest przykład kreacji, która wydaje się minimalistyczna, a jednocześnie jest to siła rażenia bomby atomowej. Nawet nic nie mówiąc, wypowiada wiele skrajnych emocji: od zmęczenia przez bezsilność po bunt. Kontrastem dla niej jest bardzo wyrazista Ellen Burstyn jako bardzo silna Elizabeth, z bardzo twardymi zasadami. Zaskoczeniem jest za to Shia LaBeouf jako Sean. Niby wydaje się silnym wsparciem, lecz tak naprawdę okazuje się słabszym, bezradnym facetem.

Ten psychologiczny dramat ma swoje momenty mielizny czy działające usypiająco. Ale „Cząstki kobiety” mają zbyt wiele mocnych momentów, by ją zignorować. Bez potężnej roli Kirby całość rozsypała się na drobne cząstki niczym zwierciadło.

7/10

Radosław Ostrowski

Małe kobietki

Powieść Louisy May Alcott o siostrach March i ich wchodzeniu w dorosłe przenoszono na ekran tyle razy, że ja nie wiem, co jeszcze można wymyślić w tym temacie. Bo mamy cztery siostry, uzdolnione artystyczne, wychowywane głównie przez matkę. Wszystko poznajemy z perspektywy średniej siostry Jo, która ma predyspozycje do pisania. No i te same dylematy: wierność własnym zasadom czy dopasowanie się do społeczeństwa, gdzie traktowana jest jako ta gorsza i nie mająca zbyt wiele szans na karierę czy samodzielność. Więc co nowego ma do zaoferowania reżyserka Greta Gerwig?

male kobietki 2019-1

Niby wydaje się, że opowiada tą samą, znaną nam opowieść. Ale reżyserka postanowiła całość pokazać za pomocą dwóch linii czasowych: współczesnej, czyli lata 70. XIX wieku oraz 7 lat wstecz, gdy ojciec rodziny ruszył walczyć na wojnie secesyjnej. Zderzenie przeszłości (okresu pomiędzy dzieciństwem a dorosłością) z teraźniejszością, gdzie niemal każda z sióstr wyfrunęła ze swojego domu i zaczyna podejmować ważne decyzje. Nie ważne, czy jest to nieujarzmiony, wolny duch Jo, dostosowująca się do panujących reguł Amy, rozważnej i opanowanej Meg lub empatycznej Beth. Każda z pań niejako zostaje zmuszona do zweryfikowania swojej postawy, zaś łamana chronologia jest tutaj bronią obosieczną.

male kobietki 2019-2

Z jednej strony pozwala pokazać pewne głębiej każdą z bohaterek (nawet najbardziej znienawidzoną przez fanów książki Amy) i poznać jej racje. Z drugiej strony wywołuje to na początku chaos i zagubienie. Zwłaszcza kiedy chcemy ustalić co dzieje się kiedy. Dopiero po kilkudziesięciu minutach można odkryć różnicę (zwróćcie uwagę na kolory i ich nasycenie) i wejść w całą opowieść. Pełną ciepła (przepięknie wygląda ten film wizualnie), wzruszeń i humoru, z postaciami nie dającymi się nie lubić. Nawet jeśli zdarza im się podjąć decyzje pod wpływem negatywnych emocji (spalenie powieści Jo przez Amy) czy zbyt pochopnie, podcinając sobie skrzydła.

male kobietki 2019-4

Żeby jednak nie było, film ma drobne wady. Poza chaotyczną narracją (przynajmniej na początku) troszkę film zepsuło mi zakończenie. I nie chodzi mi tutaj o wydruk powieści, ale raczej tą sielankową wręcz atmosferę, gdzie robi się – przynajmniej dla mnie – już za słodko. No i jest jedna kreacja, która mnie troszkę rozczarowała, czyli Laurie. Sąsiad Marchów w wykonaniu Timthy’ego Chalamette’a jest całkiem ok, ale po tym aktorze liczyłem na coś więcej.

male kobietki 2019-3

Poza tym aktorsko byłem bardzo pozytywnie zaskoczony. Oczarowała mnie – w co nie wierzyłem do końca – Saorise Ronan jako najbardziej niezależna z całego rodzeństwa Jo, choć wydaje się niepozorna. Jak ją na początku zobaczyłem, miałem wątpliwości, ale kupiła mnie swoją energią, oczami i temperamentem, nawet jak puszczały jej nerwy, wylewając cała złość. Film kradnie świetna Florence Pugh, czyli Amy – najbardziej kapryśna z całej czwórki. Nie jest jednak w żaden sposób demonizowana czy budząca antypatię, zaś jej racje wygłasza w dość mocnym monologu. Przez tą scenę zacząłem inaczej patrzeć na tą postać. Reszta rodzeństwa wydaje się być tłem (Emma Watson i Eliza Scanlen), ale ma swoje bardziej poruszające momenty. To dotyczy najmłodszej, chorowitej Beth, której wątek dodaje sporo dramaturgii. Ale drugi plan jest bardzo bogaty, a z niego najbardziej wybija się Laura Dern jako matka, która – przez większość czasu – sama zajmuje się domem i wydaje się być niemal ideałem. Mimo przeciwności losu, jest niemal twardym monolitem i wsparciem dla rodziny, zaś jej rozmowy z Jo pokazują jak wiele mądrości ma ta kobieta. No i jest jeszcze drobny epizod Meryl Street, czyli bogatej ciotki March, która zapada w pamięć.

Mój sceptycyzm wobec tej wersji w trakcie seansu bardzo osłabł, ale Gerwig uwiodła mnie swoją wizją. Jest to ciepła, piękna plastycznie opowieść o kobiecości i wchodzeniu w dorosłe życie, pełna nieopisanej pasji. Chyba jestem pani Gerwig winien przeprosiny, czekając na kolejny film.

7,5/10

Radosław Ostrowski

Cóż za piękny dzień

Fred Rogers to postać w USA wręcz ikoniczna. Dzięki swojemu programowi telewizyjnemu („Mister Rogers’ Neighborhood”) uczył dzieci jak radzić sobie z bardzo trudnymi kwestiami: rozwód rodziców, wojna, śmierć, rasizm, nietolerancja. Robił to jednak w sposób delikatny, nienachalny, stając się niejako wychowawcom wielu pokoleń dzieci. Powstał już o nim film dokumentalny w 2018 roku, ale rok później postanowiono zrobić film fabularny.

Punktem wyjścia dla dzieła Marienne Heller jest artykuł prasowy z 1998 roku. Jego autorem był dziennikarz Esquire, Tom Junod, który miał reputację człowieka bardzo ostrego, budzącego strach wśród rozmówców. Poza tym miał bardzo trudne, wręcz szorstkie relacje z ojcem, unikając go jak ognia. Ale to właśnie ten dziennikarz śledczy dostaje za zadanie napisać artykuł o panie Rogersie. Nie mogąc wycofać się z tego, wyrusza do Pittsburga, gdzie przygotowywany jest program. I ten wywiad będzie miał spory wpływ na jego życie.

pan rogers1

Reżyserka ubiera całą historię w formę odcinka programu Freda Rogersa, co rzuca się przez trzy czynniki. Po pierwsze, dość ciasny ekran ze sporymi czarnymi paskami. Po drugie, bardziej „podniszczona”, przypominająca programy sprzed lat kolorystyka. No i trzecia istotna rzecz, sceny poza „mieszkaniem” Rogersa, a bez udziału dziennikarza (tutaj nazywającego się Lionel Vogel) pokazane są w formie miniaturowych makiet, co buduje klimat retro. Nie to jednak jest najważniejsze, jednak powoli budowana relacja między otwartym, serdecznym, ciepłym Rogersem a cynicznym, rozgoryczonym, szorstkim Vogelem. Rozmowy między nimi stawiały jedno pytanie: kto tu tak naprawdę prowadzi wywiad z kim? Bo to Rogers zaczyna przejmować inicjatywę i powoli wchodzić do umysłu dziennikarza, odkrywając przyczyny trudnej relacji z ojcem. A wszystko robi bardzo spokojnie, wręcz delikatnie, bez zmiany głosu czy gwałtownych momentów.

pan rogers2

Obawiałem się troszkę, że postać pana Rogersa (całkowicie prawdziwa, a większość wypowiadanych przez niego dialogów naprawdę miało miejsce) zostanie bardzo przesłodzona jako mędrzec, który zna odpowiedzi na wszystkie pytania oraz niemal idealny rodzic znany z telewizyjnego wizerunku. Ale na szczęście, dzięki znakomitej roli Toma Hanksa, udaje się pokazać człowieka, a nie tworzyć pomnik. Najbardziej czułem to w chwili, kiedy opowiada o problemach z wychowaniem dzieci w wieku nastoletnim czy kiedy podczas programu próbuje rozłożyć namiot, co się nie udaje. Nie brakuje prostych, ale wzruszających scen jak choćby ta, gdy podczas jazdy metrem pasażerowie śpiewają piosenkę z programu na widok Rogersa czy minuta ciszy w trakcie posiłku w restauracji. Na mnie wrażenie zrobiła oniryczno-groteskowa scena, gdy dziennikarz rusza za Rogersem, by… zostać uczestnikiem jego programu. Ale to dopiero początek, bo dalej jest jeszcze dziwniej i poznajemy demony naszego dziennikarza.

pan rogers3

A propos niego, postać grana przez Matthew Rhysa, z którego perspektywy poznajemy najsympatyczniejszą osobowość telewizyjną jest bardzo trudna do polubienia. To prawdziwy buc, skupiony na sobie, swojej pracy (a właściwie wkurzanie swoich rozmówców), gniewie wobec ojca (trzymający fason Chris Cooper), olewając żonę i dziecko. Bardzo szorstki, skryty, pełen gniewu zaczyna powoli się zmieniać, a jest to pokazane – tak jak reszta filmu – bardzo powoli i delikatnie. Zaś sama postać zaczyna mieć ciekawszą barwę.

Heller jako reżyserka potwierdza swoje predyspozycje do realizacji kameralnych dramatów i obserwowania ludzkich charakterów. „Cóż za piękny dzień” to na razie jej najlepsze dzieło z dobrymi dialogami, świetnym aktorstwem oraz słodko-gorzkim klimatem. Byłoby jeszcze lepiej, gdyby nie jedna, mocno przesłodzona scena, która jest dla mnie zbędna.

7,5/10

Radosław Ostrowski

Praziomek

Amerykańskie studio Laika to prawdziwy ewenement. Powstała w Oregonie firma od lat produkuje animacje realizowane techniką poklatkową, które nie zdobywają takiej popularności ani rozgłosu na jaki zasługują, mimo pozytywnych recenzji od krytyków. No i pod względem finansowym też nie robią szału, w najlepszym wypadku zwracając koszta produkcji. Nie inaczej stało się z najnowszym filmem, czyli „Praziomkiem”, choć powinno być zupełnie inaczej.

praziomek1

Bohaterem filmu jest XIX-wieczny podróżnik i łowca przygód, sir Lionel Frost. Mężczyzna ten od lat chce dołączyć do elitarnego klubu odkrywców, jednak każda taka próba kończyła się niepowodzeniem. Włącznie ze znalezieniem dowodów na istnienie potwora z Loch Ness. Ale sytuacje może zmienić pewien tajemniczy list. Zawiera on informacje dotyczące mitycznej istoty zwanej Sasquatch albo Wielką Stopą. Na miejscu okazuje się, że zaproszenie to był podstęp, a jego autorem jest… Wielka Stopa. Brązowa, owłosiona, samotna chce prosić Anglika o pomoc w dotarciu do rodzinnym stron, czyli Himalajów. Mężczyzna decyduje się pomóc, widząc w tym szansę na członkostwo w klubie, jednak potrzebuje pewnej mapy. Posiada ją wdowa po słynnym podróżniku, która od jego śmierci przebywa w amerykańskiej rezydencji.

praziomek2

Film Chrisa Butlera to wręcz klasyczne kino przygodowe z klimatem godnym powieści Juliusza Verne’a, zmieszane z kumpelską komedią. Bo jak inaczej opisać zderzenie eleganckiego, kulturalnego dżentelmena ze zbyt dosłownie traktującym powiedzonka małpoludem, mogącym być brakującym ogniwem ewolucji? Ta konfrontacja jest zarówno źródłem humoru (dość slapstickowego), jak i początkiem pewnej powoli rodzącej się przyjaźni. Chociaż pierwotnie relacja bardziej przypomina pan-sługa. Ale tak naprawdę jest to także historia zderzenia tradycji z nowoczesnością, gdzie konserwatyści chcą tworzyć świat i traktują go jak trofeum, a inni chcą po prostu odkrywać nieznane światy bez chęci podboju czy tworzenia go na swoją modłę.

praziomek3

Owszem, wygląda to bardzo czarująco, a sceny akcji zarówno trzymają w napięciu (strzelanina na dworcu czy bójka w salonie), jak i potrafią rozśmieszyć inscenizacją (cała sekwencja na statku czy finał w królestwie Yeti). Sama animacja oraz scenografia jest bardzo szczegółowa, co robi bardzo piorunujące wrażenie, tak jak cudowna muzyka Cartera Burwella. Ale największym problemem była dla mnie historia, która jest bardzo prosta, konwencjonalna i strasznie przewidywalna. Widać, że studio chciało zrobić film skierowany dla młodego widza, dla dziecka. Samo w sobie nie jest dla problemem, tylko że ja nie znalazłem zbyt wiele dla siebie. Laika w poprzednich filmach jak „ParaNorman” czy „Kubo i dwie struny” dotykała poważniejszych tematów jak żałoba, samotność czy alienacja, zaś bohaterowie byli złożonymi jednostkami. Przy nich „Praziomek” wydaje się prostą historią, zbyt prostą i dla mnie niezbyt angażującą, mimo sympatycznych postaci oraz świetnego dubbingu (ale tylko oryginalnego).

praziomek4

Nie odmawiam „Praziomkowi” staroświeckiego uroku oraz poczucia miło spędzonego czasu. Jednak po takim studiu jak Laika oczekuję czegoś więcej niż staroszkolnego kina przygodowego.

6,5/10

Radosław Ostrowski