Mowgli: Legenda dżungli

„Księga dżungli” Rudyarda Kiplinga zawsze inspirowała filmowców i inspirować chyba będzie. Ale w ostatnim czasie pojawiły się aż dwa podejścia do tego samego materiału. Najpierw Jon Favreau odtworzył w nowej formie wersję Disneya, a dla Warnera postanowił swoją wersję przedstawić Andy Serkis. Reżysera bardziej znamy dzięki kreacjom w technice motion capture, ale czy ta próba się udała?

Niby znamy tą opowieść o Mowglim – chłopcu, wychowywanym przez dżunglę (niczym Tarzan) oraz próbującym żyć wśród wilków. Niby człowiek, ale i nie do końca, bo próbuje kierować się zasadami, jakie wpaja mu niedźwiedź Baloo oraz pantera Bagheera. Problem w tym, że już na jego życie czyha tygrys Shere Khan, który zabił jego rodziców, a także strasznie bruździ po okolicy. Ludzie chcą go zabić, bo zabija ich zwierzęta, a pozostałe zwierzęta zwyczajnie się go boją.

mowgli1

Reżyser jednak zamiast kina stricte przygodowego kreuje o wiele bardziej surowy i mroczny obraz niż dwa lata temu Favreau. Porównania z poprzednikiem są nieuniknione, a co gorsza działają na niekorzyść filmu Serkisa. Niby reżyser chce zrobić o wiele dojrzalszy, poważniejszy film o poszukiwaniu swojej własnej tożsamości, gdzie Mowgli musi odnaleźć swoje miejsce w dżungli. Czy będzie tak jak inni ludzie ją eksplorował dla własnej korzyści, czy będzie może starał się żyć w symbiozie z naturą. Te pytania intrygują, pokazując inne oblicze znanej (przynajmniej z filmów) opowieści. I za tą odwagę podziwiam twórcę, ale mam wrażenie, że twórcy nie pozwolono pójść dalej w tym kierunku.

mowgli2

Bo parę wątków zostaje potraktowanych po macoszemu (kwestia wykorzystania ognia, który czyni z człowieka równie groźnego drapieżnika, co Shere Khan czy ostatecznego potwierdzenia swojego miejsca dla Mowgliego, tak jak próba odnalezienia się wśród ludzi), zaś relacje między ludzkim szczenięciem – jak jest nazywany Mowgli – a resztą stada bardziej przypomina kino familijne. Niby pojawia się miejscami krew (pierwsza próba zabicia Mowgliego przez Shere Khana) czy pokazano niebezpieczeństwa dżungli, ale jest tego zbyt mało. Muszę jednak przyznać, że w obrazku wygląda to nieźle – kamera w ręku Michaela Seresina potrafi pokazać surowy krajobraz, a wiele scen jak wyścig o dołączenie do stada czy Mowgli przyjęty przez ludzi w czym, co mógłbym nazwać rytuałem wygląda naprawdę porządnie. Scenografia oraz efekty specjalnie (zwłaszcza mimika zwierzątek) też cieszą oko, a etniczna muzyka dodaje klimatu.

mowgli3

Aktorsko jest naprawdę dobrze. Mowgli w wykonaniu Rohana Chanda wypada dobrze i przekonująco wokół całego otoczenia. W oczach widać jego zagubienie, a jednocześnie coraz bardziej rozwijającą się jego siłę, spryt oraz determinację. Za to głosowo największe wrażenie robi trio Christian Bale, sam reżyser oraz Benedict Cumberbatch. Pierwszy wciela się w Bagheerę, który ma dość ambiwalentną postawę i skrywa pewną tajemnicę, drugi jako Baloo jest bardziej szorstki oraz mniej przyjazny od oryginału, zaś trzeci w roli Shere Khana (to już drugi Khan w karierze Anglika) budzi postrach oraz przerażenie. I jeszcze bardziej tajemnicza Kaa z magnetyzującym głosem Cate Blanchett.

Ciężko mi jednoznacznie polecić nową interpretację „Księgi dżungli” od Serkisa, bo brakuje w niej zaangażowania, pomysłu oraz czegoś powalającego totalnie na kolana. Wydaje mi się, że twórcom związano ręce, by jeszcze bardziej zaszaleć z materiałem, dodając bardziej „brudnego” realizmu. Szkoda, bo potencjał był tutaj naprawdę duży i dało się z tego więcej wycisnąć.

6/10

Radosław Ostrowski

Kolejne wyzwanie – Mario Bava

 

Kolejne wyzwanie rzucone przez blog ponapisach.pl. Tym razem jego bohaterem jest włoski reżyser i operator filmowy Mario Bava (1917-1980). Jego ojciec był operatorem filmowym, a sam Mario początkowo uczył się w kierunku malarstwa. Swoją przygodę z kinem zaczął jako operator filmowy w 1939 roku przy filmach w La Vispa Teresa oraz Il Tacchino prepotente. Później pracował z tak uznanymi reżyserami jak Raoul Walsh, Jacques Tourneur czy Paolo Heusch. Zadebiutował jako reżyser w dość nietypowych okolicznościach. W 1956 r. z powodu konfliktu reżysera Richardo Fredy z producentami filmu „Wampiry”, filmowiec został zwolniony, a jego miejsce zajął odpowiedzialny za zdjęcia Bava, finalizując pracę zgodnie z harmonogramem.

Od tej pory Bava działał jako operator, reżyser oraz scenarzysta, mierząc się zarówno z kinem grozy, współtworząc nurt giallo, ale też realizował kryminały, fantasy czy westerny, nie bojąc się pokazywać przemoc czy nagość. Realizował swoje tytuły regularnie do 1974 roku, jednak z powodu ich chłodnego odbioru przeszedł na emeryturę. Ostatni film „Shocker”, zrealizował w 1977 roku w oparciu o scenariusz swojego syna, Lamberto. To on go przekonał do realizacji projektu.

Mario Bava zmarł 27 kwietnia 1980 roku na zawał serca.

Poniżej znajduje się spis filmów wyreżyserowanych samodzielnie lub dokończonych przez Bavę. Wyzwanie kończy się 31 lipca 2018 roku w rocznicę urodzin reżysera. Ile dam radę obejrzeć, to obejrzę, a resztę namawiam do podjęcia wyzwania.

I vampiri (1957)
Caltiki il mostro immortale (1959)
Maska szatana (1960)
Le meraviglie di Aladino (1961)
Ercole al centro della Terra (1961)
Gli invasori (1961)
La ragazza che sapeva troppo (1963)
Trzy oblicza strachu (1963)
Bicz i cialo (1963)
6 donne per l’assassino (1964)
La strada per Forte Alamo (1964)
Terror w kosmosie (1965)
I coltelli del vendicatore (1966)
Operacja strach (1966)
Le spie vengono dal semifreddo (1966)
Diabolik (1968)
5 bambole per la luna d’agosto (1978)
Il rosso segno della follia (1970)
Roy Colt & Winchester Jack (1970)
Quante volte… quella notte (1971)
Krwawy obóz (1971)
Gli orrori del castello di Norimberga (1972)
Lisa e il diavolo (1973)
Cani arrabbiati (1974)
Schock (1977)
I giochi del diavolo (1979) (na szóstkę!)

Recenzje będą pojawiać się na dniach. Więc do następnego spotkania. Jesteście gotowi?

nadrabiambave1024x3071

 

Monika Borzym – Jestem Przestrzeń

p%C5%82yta_jestem_przestrze%C5%84_ok%C5%82adka

Teraz pora na obecne wydawnictwo wydane przez Muzeum Powstania Warszawskiego. Tym razem jest to poezja śpiewana w jazzowych aranżacjach. Wybrane wiersze Anny Świrszczyńskiej (w czasie powstania sanitariuszki) – selekcji dokonała reżyserka teatralna Agnieszka Glińska – postanowiła wykonać ceniona zagranicą wokalistka Monika Borzym. Wsparta przez pianistę Mariusza Obijalskiego, który napisał muzykę oraz zaproszonych gości, poszła w stronę kobiecego spojrzenia na świat.

Album zaczyna się od “Intra”, gdzie pojawia się Glińska (nakładające się fragment jej wypowiedzi, recytującej wierze) i słyszymy przyczyny realizacji tego przedsięwzięcia. Ale sama poezja – wręcz surowa, pozbawiona ozdobników, waląca prosto w oczy, pełna intensywnych emocji, pozbawiona rymów – może wprawić w konsternację. Wszystko jest tutaj bardzo wyciszone, delikatne, minimalistyczne. Jazzowy skład (perkusja, gitary, trąbka, fortepian) jest tylko tłem dla eterycznego wokalu. I jeszcze jedno – nie ma tutaj w ogóle miejsca na wojnę czy powstanie. Przynajmniej nie wprost. Borzym idąc tropem poetki, skupia się na jej przeżyciach, emocjach, lękach. Trudno przejść obojętnie wobec mrocznego “Muszę to zrobić” z pędzącym fortepianem czy pełnego chropowatości oraz przygnębienia “Bardzo smutnej rozmowy nocą” z udziałem Wojciecha Waglewskiego. Nawet krótkie “Jestem napełniona miłością” zaskakuje brzmieniem niczym ze starej płyty. Swoje miejsce dostaje też mniej przyjemne elektroniczne tło („Wszystkie chwyty dozwolone” z monotonnymi i nerwowymi smyczkami czy wręcz ambientowe „Pękam ze śmiechu”), gitara elektryczna Johna Scofielda i Mitchella Longa („Pękam ze śmiechu” i „Jak głupi pies”), wycofana trąbka („Ogniotrwały uśmiech”), imitacja syreny („Czternastoletnia sanitariuszka myśli zasypiając”).

Monika bardzo delikatnie, ale pełnym emocji głosem pozwala wejść i ten intymny świat miłości nietrafionej w czas, skąd tak wiele smutku i goryczy. Wszystko to pozbawione patosu, ale słowa trafiają czasami jak obuchem: „przeszłam przez kąpiel z ognia, jak wybornie wzmacnia ogień”; „żeby wszystkie kule na świecie trafiły we mnie,to by już nie mogły trafić w nikogo”; „i żebym umarła tyle razy, ile jest ludzi na świecie”; „muszę cię zabić”; „stojąc przed lustrem pękam ze śmiechu”. Te fragmenty nie pozwolą o sobie zapomnieć, chociaż nie brakuje bardziej lirycznych utworów jak „Przestrzeń” czy „Jestem przepełniona miłością”.

„Jestem przestrzeń” jest bardzo oszczędną w formie, ale poruszającą i piękną muzyką. Bardzo szczere i miejscami szorstkie słowa zmuszają do refleksji, głos Moniki wali jak młot, choć jest to jej pierwsza płyta po polsku. By ją w pełni docenić trzeba się zatrzymać i wsłuchać się w każde słowo. A potem jeszcze raz i jeszcze raz, by kompletnie się w tym zanurzyć. Ale ostrzegam: bardzo uzależnia ta płyta.

9/10 + znak jakości

Radosław Ostrowski

Radosław Ostrowski

Eskaubei & Tomek Nowak Quintet – Tego chciałem

Eskaubei-i-Tomek-Nowak-Quartet-Tego-Chcia%C5%82em-cover

Dwa lata temu doszło do zderzenia muzycznych asteroid, bo nie można inaczej nazwać połączenie nawijki rapera Eskaubei z kwintetem trębacza jazzowego Tomka Nowaka. Album „Będzie dobrze” wywołał furorę i musiał powstać ciąg dalszy, gdyż takie zgranie nie zdarza się często. No i w zeszłym roku ekipa powróciła.

Zaczyna się od skocznego i krótkiego „Intra”, gdzie popisuje się perkusja z klawiszami i trąbką. Ale to tak naprawdę wstęp do mocniejszej gry. „New reality” miesza swingowe dźwięki kwintetu ze skreczami (fantastyczna robota Mr. Krime’a) – zarówno sekcja rytmiczna (płynna i łagodna) w połączeniu z klawiszami oraz trąbką tworzy prawdziwą bombą. Zarówno przestrzenne solówki muzyków są prawdziwym miodem dla uszu. Podobnie jest w przypadku utworu tytułowego, gdzie na początek mamy sklejkę klawiszy i stonowanej sekcji rytmicznej ze skreczami, a sam raper nawija o kumplach z kwintetu, robiąc to w bardzo elegancki i niepozbawiony dowcipu sposób. I w każdym kolejnym utworze słychać przede wszystkim wielką pasję wynikającą z grania.

Szybkie „Chcę żyć” z zapętlającym się basem i perkusyjnymi eksplozjami w refrenie (a także orientalną elektroniką, dającą mocno do pieca), bardzo wyciszone i (pozornie) monotonne „Patrz w moje oczy”, które z każdą minutą nabiera rumieńców, płynący na trąbce oraz chropowatych klawiszach „Egocentryzm” czy bardzo soulowe „Płyń ze mną” (klawisze brzmią cudownie). Nie wymienię wszystkich utworów, bo troszkę nie o to tu chodzi, ale wszystko jest fantastyczne.

Sam Eskaubei może niespecjalnie popisuje się swoją nawijką, ale jest w formie i opowiada zarówno o swojej pasji czy kłótni z partnerką. Ale jest to zrobione z głową i dowcipem, przez co nie ma poczucia zgrzytu. I jak widać można połączyć rzeczy pozornie niepasujące do siebie.

8,5/10

Radosław Ostrowski

Julia Marcell – Proxy

Proxy

Pochodząca z Olsztyna Julia Marcell jest jedną z najważniejszych postaci polskiej sceny alternatywnej. Do tej pory śpiewała po angielsku, a na swoim czwartym albumie „Proxy” wykonuje wszystkie kawałki po polsku. I nie jest to jedyna zmiana.

Po eksperymentalnym „June” oraz bardziej rockowym „Sentimentals”, nowe dokonanie przypomina wypadkową obydwu dzieł, a jednocześnie jest bardziej przystępna i melodyjna, przez co może podbić radiowe rozgłośnie. Dodatkowo jeszcze czuć tutaj nostalgiczną stylistykę rock’n’rolla, co słychać w wybranych na singla dynamicznym „Tarantino” (opener) i melancholijnym „Andrew” (finał) ze smyczkami w tle. Najbardziej w utworach wybijają się wszelkiego rodzaju elektroniczne pasaże oraz brzmiąca latami 80. sekcja rytmiczna. Gitarka ładnie przygrywa (eleganckie „Tesko”), czasami wybija się minimalistyczny bas („Więcej niż Google”), ale nigdy nie przebija się z estetyki popu. I nie jest to wada, bo to pop zrobiony z głową. Nawet kosmiczne organy („Ministerstwo Mojej Głowy”) tworzą niesamowity klimat, rozmarzony „Marek” z ciepłymi klawiszami mógłby pojawić się w którymś filmie Davida Lyncha. Chociaż piosenek jest tylko osiem, to w tym przypadku jakość poszła w ilość.

Sam głos Julii wydaje się bardziej wyciszony, spokojniejszy, ale pełen emocji. Dodatkowo teksty pełne barwnych skojarzeń (erotyczne „Tesko” czy bawiące się tekstami z lat 80. „Tarantino”), opowieści o naszym szalonym świecie („Wstrzymuje czas” o sławie) oraz zagubieniu. A jednocześnie jest to podane w bardzo przystępny, ale nie prostacki sposób. A mówi się, że nie da się połączyć ognia z wodą.

8/10

Radosław Ostrowski

Wilki – Przez dziewczyny

0005E9K8WK2O6W1D-C122

Coś ostatnio trafiają mi do ręki albumy weteranów polskiej muzyki rockowej. Po średnim Lady Pank, nie liczyłem na wiele po Wilkach. Gawliński i spółka 4 lata temu zaskoczyli bardziej wyciszonym oraz refleksyjnym materiałem „Światło i mrok”. Po drobnych przetasowaniach (odejście Stanisława Wróbla, którego zastąpił Marcin Ciempel), stare wilki poczuły świeżą krew, atakując nowym materiałem.

Muszę przyznać, że grupa poczuła pazur i otwierający album westernowy „To, co piękne w życiu” jest szybkim, skocznym, gitarowym numerem z fajną trąbką na końcu. Zapomniałem dodać, że grupę wzmocnił gitarą oraz klawiszami, syn Gawlińskiego, Beniamin. Chłopak daje sobie radę, a nawet udziela się wokalnie – całkiem nieźle (najlepiej prezentuje się w ostrym „27th Floor”). Nie brakuje też spokojniejszych numerów, jednak brzmią co najmniej przyzwoicie, jak „Teraz powiedz nie” z chwytliwym refrenem czy niemal folkowe „Stać się innym” z harmonijką ustną, ale tak naprawdę siła napędową są tutaj energetyczne, dynamiczne kawałki, będące potencjalnymi przebojami z tytułowym utworem na czele.

Organowe „Kocham, bo nienawidzę” z nietypowo brzmiącą perkusją, surowe „Na warszawskich ulicach” z niemal marszową perkusją i sennym refrenem czy niemal galopująca „Ona tam jest” potwierdzają, że Wilki nadal mają pazur. Gawliński ze swoim głosem współgra z tą rock’n’rollową energią, a nawet teksty są nie głupie oraz unikające banału („Na warszawskich ulicach” opowiadająca o Warszawie czy „Wenus, tu Mars”).

„Przez dziewczyny” to najbardziej dynamiczny album Wilków od… w zasadzie odkąd grają. Gawliński znalazł w sobie tyle energii i pazura, ale i nie zapomina o fragmentach bardziej, jakby to ująć refleksyjnych i mistycznych (finałowy „Shaman’s Melody”). Tak się robi rocka, panowie.

7,5/10

Radosław Ostrowski

John Mayall – Find a Way to Home

Find_a_Way_to_Care

O Johnie Mayallu już pisałem, oceniając jego poprzednią płytę. Ojciec chrzestny bluesa brytyjskiego, po zaledwie roku przerwy, powraca z nowym albumem i mimo dość zaawansowanego wieku, nadal jest energicznym dżentelmenem. Wsparty przez kolegów: Rocky Athas (gitara), Greg Rzab (gitara basowa) i Jay Davenport (perkusja), znów pokazuje na co go stać.

Zaczyna się klasycznie i spokojnie – „Mother in Law Blues” ma to, co powinien mieć utwór z tego gatunku, czyli współgrającą i zadziorną gitarę z fortepianem, spokojnie uderzającą perkusję, harmonijkę ustną oraz mocny głos Mayalla. Nie zabrakło też przebojowego zacięcia („River’s Invitation”, utwór tytułowy czy „I Feel So Bad 2”), a od poprzednika różni go większa obecność dęciaków. Gitara brzmi znakomicie w każdym utworze (nawet wolnym, knajpiarskim „Long Distance Call” czy bardziej żywiołowym „I Want All My Money Back”), aranżacje są przednie (nawet klawesyn się znalazł w „Ropes and Chains”). Wymienianie poszczególnych utworów mija się z celem, bo poziom jest bardzo wysoki i słucha się tego z niekłamaną przyjemnością.

Blues rock nadal ma się dobrze, a Mayall ciągle jest w wielkiej formie. Nie wypada nie znać.

8/10

Radosław Ostrowski

https://www.youtube.com/watch?v=ssQWf9s4abg&w=300&h=247

Liebster Blog Award – czyli godzina szczerości

Do wtorku nie wiedziałem, że jest coś takiego jak Liebster Blog Award. W komentarzu dostałem informację, że zostałem włączony do tej całej akcji. O co chodzi? W skrócie: dostajemy 11 pytań związanych (bardziej lub mnie) z filmami lub swoją działalnością blogera – odpowiadamy na nie, potem wyznacza się 11 blogów, którzy mają odpowiedzieć na 11 pytań, które trzeba wymyślić. Nie można nominować osoby, która nas nominowała. Chodzi tutaj o promowanie mniej znanych i mniej popularnych blogów. Ja zostałem nominowany przez blog: http://siemovie.blogspot.com/. Tyle formalności, pora przejść do meritum.

1. Twoje zdanie na temat Idy.
Film, którym się wszyscy zachwycają poza mną. Zwyczajnie nudny, z artystycznymi ambicjami. Mogą się podobać eleganckie i stylowe czarno-białe zdjęcia czy gra Agaty Kuleszy, ale to za mało na dobry film. Jeśli chodzi o ten temat (odpowiedzialność Polaków za Holocaust) bardziej mnie chwyciło „Pokłosie” Pasikowskiego. 

2. Co sądzisz o kondycji kina polskiego?
Uważałem, że skoro Polska to średni kraj (pod względem gabarytów), to robimy średnie kino na średnim poziomie światowym. I poniekąd nadal tak jest. Jest lepiej i nie tylko pod względem warsztatu czy techniki (czysty dźwięk i wyraźnie słyszalne dialogi to powinien być standard) czy aktorstwa, ale też i scenariusze są coraz lepsze i ciekawsze. Może i trochę kopiujemy trendy i wzorce z szeroko pojętego Zachodu (Ju Es Ej), ale jak się wzorować, to tylko na najlepszych. Żeby jednak nie było tak słodko, to muszę stwierdzić, ze już nie potrafimy robić zabawnych komedii (przynajmniej od czasu „Testosteronu”). Ale jak to się mówi, coś za coś. 

3. Czy według Ciebie jest jakiś film, który dostał Oscara a nie powinien?
Żeby tylko jeden. Zawsze uważałem, że Oscara powinien dostać najlepszy z najlepszych, tylko że są to najlepsze filmy amerykańskie i jara sie tym cały świat. Z ostatnich lat takim filmem jest „Zniewolony” o niewolnictwie, który niczym nowym w tej materii nie zaskoczył (nawet sceny psychicznej i fizycznej przemocy nie ruszyły mnie). Podobnie z „Infiltracją” – dostał statuetkę, żeby już wreszcie dać ją Martinowi Scorsese. 

4. Film, który zachwyca większość a Ciebie niekoniecznie.
Tylko jeden? „Avatar”, „Gran Torino”, „Chłopiec w pasiastej piżamie” czy „Służące”. I nic więcej mi nie przychodzi do głowy. 

5. Największe ( pozytywne) zaskoczenie filmowe.
Było ich kilka, ale takie największe to były trzy – „500 dni miłości” i „Miłość Larsa”. Ten pierwszy wydawał się konwencjonalnym kom-romem, a okazał się słodko-gorzką opowieścią troszkę w stylu Woody’ego Allena, gdzie stawiane są ważkie pytanie o związki damsko-męskie. Nie zapomniano o humorze, na szczęście. Z kolei ten drugi film zaskoczył mnie subtelnością i wrażliwością z jaką opowiedziana jest ta historia miłosna między nieśmiałym chłopakiem a jego dziewczyną, która była… nadmuchaną lalką. No i „Ex Machina” – subtelne, psychologiczne SF, w którym niby nic się nie dzieje, a trzyma w napięciu jak rasowy thriller. 

6. Ulubiony aktor i aktorka.
Trudne pytanie, wbrew pozorom. Jeśli chodzi o aktorkę, sprawa jest prosta – Cate Blanchett. W każdej roli była zjawiskowa i skupiała swoja uwagę, ale też zawsze jest kimś innym, unika jakiegokolwiek zaszufladkowania. Czy to jako Elżbieta I, Galadriela, zimna Wiegler z „Hanny” czy będąca na skraju załamania nerwowego Jasmine – każda zachwycająca i pełnokrwista bohaterka. 

Aktor – Philip Seymour Hoffmann, już nieżyjący, ale piekielnie utalentowany i charyzmatyczny. Nie tylko jako Truman Capote, gdzie nie tylko precyzyjnie odtwarzał gesty, ale też wszedł w psychikę tej postaci. Takich zapadających w pamięć ról było kilka – radiowy DJ Hrabia, zakochany w uczennicy nauczyciel, ksiądz oskarżony o pedofilię czy doświadczony agent CIA. Za każdym razem skupiał uwagę, gasząc resztę obsady.

7. Jeśli miałbyś/ miałabyś zagrać w filmie biograficznym, to w jaką postać wcieliłbyś/wcieliłabyś się?
Trudno mi wyobrazić siebie, grającego jakąkolwiek historyczna postać. 

8. Najlepsza filmowa adaptacja powieści to według Ciebie?
„Nie opuszczaj mnie” według powiesci Kazuo Ishigoro. Książka mnie poraziła swoim melancholijnym klimatem oraz wizją świata (więcej nie zdradzę, bo może ktoś nie widział), a także refleksjami. Film nie tylko zachował wierność wobec wydarzeń, ale zachował ten klimat oraz siłę oddziaływania.

9. Ulubiona piosenka filmowa.
„Sweet Home Chicago” z nieśmiertelnego „Blues Brothers” – niby długi utwór, ale z tak dużym ładunkiem energii w tych instrumentach (świetne solówki każdego z instrumentów po dwóch minutach utworu), że nie można przejść obojętnie. I po tym utworze pokochałem jazz oraz bluesa.


10. Ulubiony film Hitchcocka i dlaczego.
Lubię bardzo Hitchcocka, ale nie będę oryginalny, jeśli powiem, że „Psychoza”. Dlaczego? Nie jestem fanem horrorów, a ten film chwycił mnie swoją niepokojącą atmosferą, klimatem oraz nieprzewidywalnością wydarzeń. Wszedłem w ten film totalnie i długo z niego nie wychodziłem.

11. Film jest dla mnie…
Nałogiem, który w sobie pielęgnuję od wielu lat, ze szkodą dla innych fajnych pasji, czyli muzyki i czytania książek (to ostatnie zastąpiły audiobooki). 

A oto blogi wyznaczone przeze mnie:

http://filmyicalareszta.blogspot.com/
ponapisach.pl
http://panorama-kina.blogspot.com/
http://toppsycrett.blogspot.com/
http://mechaniczna-kulturacja.blogspot.com/
http://czasnafilm.blogspot.com/
http://moje-recenzje-filmow.blog.onet.pl/
http://chodznafilm.blogspot.com/
http://klubfilmowy.com/
http://recenzent.com.pl/
http://miszmaszkulturalny.blogspot.com/

I moje pytania:

1. Czy jest dla Ciebie ważna muzyka w filmie?
2. Pierwsze wspomnienie filmowe.
3. Film, po którym wszyscy jadą, a Tobie się podoba.
4. Ulubiony kompozytor muzyki filmowej.
5. Jaką powieść przeniósłbyś na ekran i kogo byś umieścił w obsadzie?
6. Najdziwniejsza scena jaka zapadła ci w pamięć.
7. Co sądzisz o polskiej muzyce filmowej?
8. W jakiego filmowego bohatera chciałbyś/chciałabyś się wcielić?
9. Wolisz kino bardziej alternatywne czy gatunkowe?
10. Ulubiony bohater z serialu.
11. Za co kocham Davida Finchera? 

Kyle Eastwood – Timepieces

Timepieces

Znany jest nie tylko jako syn Clinta Eastwooda, ale jest też cenionym basistą i kontrabasistą jazzowym, odnoszącym spore sukcesy i nagrywający kolejne płyty. Po dwóch latach Kyle postanowił wrócić do swoich korzeni oraz inspiracji muzyką lat 50. oraz 60. w swoim najnowszym materiale „Timepieces”.

Kyle razem ze sprawdzonym składem (saksofonista Brandon Allen, trębacz Quentin Collins, pianista Andrew McCormack i perkusista Ernesto Simpson) tym razem z zmierzyli się z dziełami Herbiego Hancocka i Horace’a Silvera, naznaczając je swoim własnym piętnem. Lekko jest w otwierającej całość „Caiprihnie”, gdzie trąbka z saksofonem prowadzą zgrabną „rozmowę”, grając bardzo zgranie, a sam Kyle na basie elektrycznym płynnie faluje i nie czuć znużenia (choć utwór trwa 7 minut). Przyśpieszenie następuje w  „Blowin’ The Blues Away”, gdzie każdy z instrumentów ma swoje przysłowiowe pięć minut. Powrót do spowolnienia oraz bardziej chilloutowego klimatu jest w „Dolphin Dance”, gdzie znów muzycy robią swoje, od basisty przez dęciaki do fortepianu. Szybka gra dęciaków pojawia się także w „Processo Smile”, fortepian nadaje ton melancholijnej „Vista”, a przebojowy „Peace of Silver” w połowie zmienia tempo oraz klimat (fortepian), by pod koniec powrócić do początku.

Jednak im dalej, tym jest coraz lepiej, barwniej i interesująco. Filmowy temat z „Listów z Iwo Jimy” (wyciszona, niemal elegijna wersja grana tylko przez fortepian i bas), gitarowe „Nostalgique”, klasyczne w formie „Bullet Train” (szybkie tempo, popisówka trąbki i saksofonu). Fani jeszcze w wersji deluxe dostają dwa dodatkowe kawałki.

Co by było, gdyby Brudny Harry z aktorstwa przesiadłby się na jazz? Prawdopodobnie nagrywałby takie płyty jak Kyle – elegancki i staroświecki jazz przeniesiony w XXI wiek. Alleluja i do przodu. Czekam na następne płyty, Mr. Eastwood.

8/10

Radosław Ostrowski

Bernardo Bertolucci – challenge accepted

Skończyło się jedno wyzwanie, pojawiło się następne. Clint Eastwood to była prościzna – bardzo znany, popularny i łatwo dostępny reżyser, którego filmy cieszą się raczej sympatią widowni. Jednak blog Po napisach – rzucił kolejne wyzwanie, które tylko teoretycznie wydaje się łatwe. Celem jest włoski reżyser kojarzony z kinem bardziej ambitnym i artystycznym – urodzony 16 marca 1940 roku Bernardo Bertolucci. Wyzwanie pozornie łatwe, bo filmów jest tylko 16. Jednak jest pewien haczyk, a właściwie dwa. Po pierwsze – dostępność nie jest tak łatwa jak w przypadku Eastwooda (jednym z wyjątków są te najgłośniejsze tytuły jak „Ostatnie tango w Paryżu” czy „Ostatni cesarz”). Po drugie – bariera językowa, gdyż spora część film jest w języku włoskim. A że z tego języka znam tylko takie słowa jak: si, amore, czy burdello, wiec nie wystarczy to, by zrozumieć gros tych filmów. Jednak nie zamierzam się poddać i znajdę na haczyki sposób.

Oto filmy, które stoją przede mną do obejrzenia:

Io e te – Ja i ty (2012)
The Dreamers – Marzyciele (2003)
L’assedio – Rzymska opowieść (1998)
Stealing Beauty – Ukryte pragnienia (1996)
Little Buddha – Mały Budda (1993)
The Sheltering Sky – Pod osłoną nieba (1990)
The Last Emperor – Ostatni cesarz (1987)
La tragedia di un uomo ridicolo – Tragedia śmiesznego człowieka (1981)
La luna – Księżyc (1979)
Novecento – Wiek XX (1976)
Ultimo tango a Parig – Ostatnie tango w Paryżu (1972)
Strategia del ragno – Strategia pająka (1970)
Il conformista – Konformista (1970)
Partner (1968)
Prima della rivoluzione – Przed rewolucją (1964)
La commare secca – Kostucha (1962)

nadrabiam_Bertolucciego

Czasu jest sporo, ale zobaczymy jak to wyjdzie. Życzcie mi szczęścia i zachęcam kolejnych blogerów (i nie tylko ich) do podjęcia wyzwania.