Rozstanie

Na pierwszy rzut oka „Rozstanie” wydaje się jeszcze bardziej oszczędnym i kameralnym filmem w dorobku Wojciecha Jerzego Hasa. Oraz dziwnie przypominającym „Pożegnania”, gdzie też mamy odchodzenie dawnego świata, chociaż nie do końca. Podtytuł „Komedia sentymentalna” wywołuje pewną konsternację.

Tym razem film oparty na opowiadaniu Jadwigi Żylińskiej toczy się w małym miasteczku, gdzie życie idzie swoim rytmem. Tutaj przecinają się losy dwojga ludzi: młodego chłopaka (Władysław Kowalski) oraz troszkę starszej aktorki, Magdaleny (Lidia Wysocka). On przyjechał na wakacje, ona na pogrzeb swojego dziadka – weterana I wojny światowej oraz bardzo szanowaną personę. Kobieta dziedziczy po nim dom, tylko co z nim zrobić? Znajomi i przyjaciele chcą, by się wprowadziła na stałe. Jednak z powodu swojego zawodu nie bardzo jest to możliwe.

Sam film jest zaskakująco krótki (niecałe 80 minut), zaś samej fabuły jest jeszcze mniej. Has bardziej się skupia na budowaniu atmosfery odchodzenia dawnego świata. Świata wysokich sfer, dawnych tradycji, dla których czas stanął w miejscu i nie są w stanie odnaleźć się w nowej rzeczywistości. Stąd to podobieństwo do „Pożegnań”, jednak wszystko rozgrywa się tu na przestrzeni paru dni niż lat. A zderzenie tradycji (pogrzeb z trumną w konnym orszaku, bardzo elegancka rezydencja) z nowoczesnością potrafi parę razy rozbawić. Jednak nie jest to komedia, tylko konfrontacja wspomnień z rzeczywistością. Nie brakuje tu typowych dla reżysera długich ujęć (scena w restauracji „Pod Różą”), scenografia jest imponująca, zaś w tle gra bardzo elegancka muzyka w tle.

Ale dla mnie najciekawsze były wspólne momenty między Magdaleną a młodym chłopakiem. Tutaj czuć sporo iskier, odrobinę lekkości oraz odrobina erotyzmu (szczególnie pod koniec, gdy młodzian zakrada się do domu niczym agent 007 – co tam się dzieje). To przede wszystkim zasługa naprawdę dobrze grających Lidii Wysockiej i (w szczególności) Władysława Kowalskiego, gdzie każda wymiana zdań, spojrzenie działały bardzo ożywiająco. Jeszcze mamy tu bardzo barwny drugi plan (najbardziej wybija się rozmarzony Gustaw Holoubek z wąsem, niezawodny Adam Pawlikowski czy energiczna Irena Netto w roli kucharki oraz zaskakujące cameo) oraz bardzo zgrabne dialogi.

„Rozstania” są uważane za jeden ze słabszych filmów w dorobku Hasa, ale dajcie mnie takich „słabizn” więcej. Delikatna, zaskakująco urocza i niepozbawiona sentymentalizmu (bez popadania w tandetę) opowiastka z przemijaniem w tle.

7/10

Radosław Ostrowski

Wielki Gatsby

Najsłynniejsza powieść Francisa Scotta Fitzgeralda nie ma zbyt wielkiego szczęścia do filmowych adaptacji. Widziałem tą bardzo efekciarską ekranizacje Baza Luhrmanna z boskim Leonardo DiCaprio, jednak dopiero teraz zmierzyłem się z poprzednią adaptacją. Stworzoną w roku 1974 przez reżysera Jacka Claytona i scenarzystę Francisa Forda Coppolę.

Sama historia jest znana, nawet jeśli się nie miało styczności z książkowym pierwowzorem. Wszystko opowiada młody makler giełdowy Nick Carraway (debiutujący Sam Waterston) z Wielkiego Miasta. Przybywa odwiedzić swoją kuzynkę, Daisy Buchanan (Mia Farrow) oraz jej męża (Bruce Dern) w ich posiadłości na prowincji. Pozornie para wydaje się szczęśliwa, jednak to wszystko fasada. Nick wynajmuje mały dom naprzeciwko wielkiej rezydencji, której właścicielem jest tajemniczy Jay Gatsby (Robert Redford). I zawsze w nocy trwają imprezy na ogromną skalę. Na jedną z takich imprez zostaje zaproszony Nick oraz poznaje osobiście samego Gatsby’ego. Następnego dnia zaprasza go na lunch, lecz pod tym wszystkim kryje się poważny plan.

Reżyser bardzo powoli buduje całą narrację, pozwalając wejść w atmosferę epoki. Już czołówka, podczas której widzimy opustoszała siedzibę Gatsby’ego wygląda imponująco. Aż ciężko oderwać oczy od scenografii oraz kostiumów, pozwalającym wejść w klimat lat 20.. Czas dekadencji, oszałamiającego bogactwa, niemal nieskrępowanej rozpusty i niemal ciągłego rozluźnienia. Niby mamy tu historię miłosną, gdzie mamy zderzenie dawnych kochanków. On odrzucony z powodu statusu społecznego, ona zbyt przyzwyczajona do wygody i bogactwa. I to potrafi zaangażować, choć dla mnie problemem jest zbyt wolne tempo oraz pewien dystans.

To, co dla mnie działa to absolutnie fantastyczny Robert Redford w roli Gatsby’ego. Pełen uroku, optymizmu, ale jednocześnie bardzo skryty i próbujący niejako cofnąć czas. Magnetyzująca, pełna charyzmy postać, a równie zaskakująca jest tutaj Mia Farrow. Jej Daisy jest z jednej strony naładowana pasją, energiczną kobietą, ale z drugiej jest kompletnie pustą laleczką, nie będącą w stanie podejmować poważnej decyzji. Jakby chciała być w stanie ciągłej zabawy, unikając jasnych deklaracji. Reszta postaci wypada solidnie, choć najbardziej wybija się żywiołowa Karen Black jako Myrtle Wilson oraz Bruce Dern w roli lekko prostackiego Toma.

Czy jest to lepsza adaptacja od filmu Luhrmanna? Dla mnie jest mniej spektakularna, mająca o wiele więcej przestrzeni na oddech oraz zapoznanie się z postaciami. Przyznaję, że miewa momenty znużenia i nie zawsze angażuje, ale Clayton w większości czasu trzyma wszystko w sprawnych rękach. Nawet zakończenie jest zdumiewająco poruszające, co nie jest takie częste.

7/10

Radosław Ostrowski

Wspólny pokój

Kolejny poniedziałek i kolejny film Hasa obejrzany. Tym razem reżyser sięgnął po utwór przedwojenny, czyli „Wspólny pokój” Zbigniewa Uniłowskiego. Powieść będąca portretem ówczesnego środowiska studencko-literackiego w roku wydania została skonfiskowana oraz uznana za skandalizującą, ze względu na naturalizm opisu, przekleństwa oraz śmiałą erotykę (jak na tamte czasy).

Akcja toczy się głównie w pokoju jednej z kamienic we Warszawie. Tutaj trafia aspirujący młody literat, Lucjan Salis (Mieczysław Gajda). Wśród lokatorów tego lokum jest jego przyjaciel, Zygmunt Stukonis (Adam Pawlikowski), jego brat Mietek (Ryszard Pietruski), student prawa Bednarczyk (Zdzisław Maklakiewicz), Teodozja (Beata Tyszkiewicz) oraz jej brat, student medycyny (Krzysztof Litwin). Teraz jeszcze pojawia się pełniący rolę duszy towarzystwa „Dziadzia” (Gustaw Holoubek).

Sam film jest dość specyficzny. Reżyser do spółki z odpowiedzialnym za dialogi Stanisławem Dygatem skupiają się na tworzeniu psychologicznego portretu młodych inteligentów. Ci tylko gadają, chodzą po knajpach, piją, gadają oraz planują. Marzenia o osiągnięciu wielkości, sławy oraz sukcesach. Trudno tutaj mówić o jakiejkolwiek fabule, przez co film Hasa atmosferą przypominał mi „Wszystkie nieprzespane noce”. Bardziej liczy się atmosfera coraz bardziej uciekającego czasu i poczucia niespełnienia. A nawet w przypadku pozornie melancholijnego „Dziadzi” nawet mamy samooszukiwanie się, budowanie mitów oraz opowieści, które niekoniecznie mają jakiekolwiek pokrycie w rzeczywistości. A w środku tego wszystkiego jest potencjalnie uzdolniony, choć bardzo chorowity Salis. Wizualnie film jest mocno oszczędny w formie, całość jest mocno podparta dialogami (dobrymi nawet). Ale problemem były dla mnie postacie, bo a) jest ich za dużo i przez to b) są one ledwo zarysowane, a o niektórych kompletnie zapominamy.

Właściwie z całej obsady największe wrażenie zrobił na mnie Adam Pawlikowski oraz Gustaw Holoubek. Pierwszy wydaje się nadal wierzyć w swój talent, choć coraz bardziej traci nadzieję, z kolei drugi to mitoman, gawędziarz żyjący na koszt innych. Taka bardziej elokwentna i wygadana wersja pijawki. Reszta, choć grana przez młodych (wtedy) aktorów, którzy mieli stać się bardzo rozpoznawalni są zaledwie solidni.

Rozumiem, że „Wspólny pokój” miał był pokazaniem jałowej, nudnej egzystencji młodych dorosłych. Tylko dlaczego jest to opowiedziane w tak nudny, nieangażujący, pozbawiony emocji sposób? Doceniam techniczną sprawność, scenografię oraz solidne aktorstwo, jednak nie będę do tego filmu tak chętnie wracał jak do „Pętli” czy „Pożegnań”.

6/10

Radosław Ostrowski

Pożegnania

Kolejne spotkanie Hasa z literaturą, która stanowiła punkt wyjścia dla wielu filmowców. Po „Pętli” Marka Hłaski przyszła kolej na „Pożegnania” Stanisława Dygata napisane w 1948 roku. I ku mojemu zaskoczeniu to zupełnie inny ton oraz nastrój od debiutu, ale w żadnym wypadku nie należy tego traktować jako wady.

Akcja zaczyna się latem roku pamiętnego 1939, kiedy jeszcze mało kto wierzył w wybuch wojny. Wszystko widzimy z perspektywy Pawła (Tadeusz Janczar), młodego chłopaka z wyższych sfer. Nie jest on w stanie znaleźć swojego miejsca na ziemi, nie wie czego chce, a jego pozycja społeczna bardziej działa jak balast. Może z nudów, może z chęci wyrwania się stąd idzie na dancing. Tam poznaje Lidkę (debiutująca Maria Wachowiak) – fordancerkę. Czyli osobę między tancerką a prostytutką, bardzo zdystansowaną, lekko cyniczną. A jednak coś zaczyna między nimi iskrzyć. Oboje wyjeżdżają poza Warszawę do niejakiej Podkowy Leśnej, wynajmują pokój w tamtejszym pensjonacie. Ale konwenanse i różnice klasowe (a także przybywający ojciec chłopaka) przerywają jakiekolwiek szanse na coś poważniejszego. Wtedy wybucha wojna, brutalnie zrywając wszystko.

Jednak „Pożegnania” to tak naprawdę dwie opowieści, będące historią miłosną. Has z Dygatem (także współautor scenariusza) pokazują dość trudną drogę dwojga ludzi – początkowo młodych, bardzo zdystansowanych, a jednocześnie czuć bardzo silną chemię tej pary. Te momenty przypominały mi podobne sceny z… „Niewinnych czarodziei” Wajdy. A potem mamy cięcie, mija pięć lat, niby jeszcze trwa wojna i są Niemcy. Ale oni są gdzieś tam w tle, praktycznie nieobecni, niewidzialni. Zaś losy tej dwójki znowu się przecinają – on naznaczony walkami wojennymi oraz krótkim pobytem w obozie koncentracyjnym, ona jako żona siostrzeńca hrabiny (Gustaw Holoubek). I wtedy znowu coś zaczyna iskrzyć, choć oboje mocno w to sobie tłumią, prowadząc niby rozmowy o niczym.

A jednak reżyser w sposób zadziwiająco delikatny umieszcza naszych niespełnionych kochanków w świecie, który rozpada się. Stary porządek, warstwy społeczne ulegają korozji i zburzeniu, zaś nowe jeszcze nie nadchodzi. Najdobitniej widać to w pałacu hrabiny Róży, który staje się miejsce azylu dla osób pozbawionych własnego domu czy w pozornie nieistotnej postaci lokaja (cudny epizod Saturnina Żurawskiego), który staje się właścicielem lokalu oraz zatrudnia Pawła jako kelnera. I Has wszystko to pokazuje bardzo subtelnie, niespiesznie, ze świetnie napisanymi dialogami, stylowymi czarno-białymi zdjęciami oraz rzadko pojawiającą się muzyką. Ten film płynie z tak naturalnym tempem, że można się kompletnie w tym zanurzyć.

W tym zanurzeniu także pomaga bardzo elektryzujący duet pierwszoplanowy, czyli bardzo wycofany (może nawet za bardzo) Tadeusz Janczar oraz bijąca mocnym blaskiem Maria Wachowiak. On bardzo niepewny, nieufny, wręcz załamany przez wojenne doświadczenia, z kolei ona początkowo wydaje się nieobliczalnym, nieskrępowanym żywiołem, choć z czasem ten wulkan jest bardzo wygaszony. Pozornie nie ma szans na to, by dało się z tego zbudować coś trwalszego, lecz zakończenie daje pewną otwartą furtkę. Równie dobry jest tutaj Holoubek, choć pojawia się bardzo krótko jako niby elegancki, spokojny, lecz równie niedopasowany, pragnący uciec człowiek. Pojawia się także masa barwnych epizodów, gdzie można rozpoznać m. in. Zdzisława Mrożewskiego (ojciec Pawła), Jaremę Stępowskiego (kelner) czy choćby Bogumiła Kobielę (hrabia Tolo). Każdy zapada tu w pamięci i nie ma miejsca na słabszy występ.

„Pożegnania” są dla kolejną niespodzianką, pokazującą nieoczywiste oblicze Hasa. Delikatnego, wrażliwego obserwatora, z czułością przyglądającemu zarówno parze młodych ludzi, będących w ciągłych etapach pożegnań. Ze złudzeniami, ideałami oraz dawnym światem, który może dać nadzieję na coś bardzo trwałego.

8/10

Radosław Ostrowski

Beavis i Butt-Head zaliczają Amerykę

Mike Judge obecnie znany jest jako twórca serialu „Dolina Krzemowa” o grupie nerdów i ich próbach stworzenia biznesu na technologii. Jednak parę dekad wcześniej stworzył duet niezbyt lotnych facetów, co spędzają więcej czasu przed telewizorem i myśląc tylko o jednym: bzykanku. Tak pojawili się Beavis i Butt-head, początkowo obecni w serialu MTV. Zaś ich pierwsze wejście na dużym ekranie pojawiło się 30 lat temu.

„Beavis i Butt-Head zaliczają Amerykę” jest ciągiem absurdalnych sytuacji z udziałem naszej dwójki leniwców kanapowych. Ale w końcu muszą ruszyć swoje tyłki, bo… nie ma telewizora. Chłopaki kompletnie nie widzą śladów butów oraz łomu, za to idą przez miasto. Ale zamiast znaleźć odbiornik (nawet próbując wykraść go ze szkoły), pakują się w grubą aferę. Przez pomyłkę zostają wynajęci jako płatni mordercy przez handlarza bronią (Bruce Willis), żeby zająć się jego żoną w Las Vegas. Za 10 tysięcy dolców. Tylko, że Beavis i Butt-Head myślą, że chodzi o bzyknięcie kobiety, a tak naprawdę chodzi o morderstwo.

„Beavis i Butt-Head…” to kompletna mieszanka sensacyjno-szpiegowskiej intrygi z satyrą na ludzką głupotę. Humor może na pierwszy rzut oka wydawać się prostacki i prymitywny, jednak reżyser ma parę sprytnych patentów, by nie nudzić. Czy to żarty oparte na słownych dwuznacznościach (nasza parka wszędzie widzi podtekst seksualny), pokazaniu mentalności chłopaków, gdzie my szybciej łączymy kropki niż bohaterowie (np. gdy na pustyni chłopaki poznają swoich ojców – wiadomo, po kim odziedziczyli inteligencję), gatunkowych kliszach czy lekko psychodelicznym odlocie po kaktusie. A jeszcze bardziej zdumiewające jest to, że mimo swojego intelektu, mają oni więcej szczęścia niż można było spodziewać. Choć sama kreska jest prosta, to jednak nie przeszkadza. A jeszcze bardziej zadziwiający jest finał, gdzie dzięki zbiegom okoliczności, nasz dziwny duet wychodzi z zadziwiającą lekkością.

Wszystko trzyma w ryzach świetny dubbing. Judge użycza głosu obydwu inteligentnym inaczej facetów i jest absolutnie niesamowity, tworząc unikatowe charaktery. Inny sposób mówienia, mamrotania, tembr głosu – nie byłem w stanie wychwycić, że to ten sam aktor. Do tego jeszcze mamy znienawidzone małżeństwo handlarzy broni, czyli duet Bruce Willis/Demi Moore (mam wrażenie, że ten casting nie był dziełem przypadku) czy Roberta Stacka jako agent AFT na tropie panów B.

Sam muszę przyznać, że po tych 30 latach pierwszy film o Beavisie i Butt-Headzie jest nadal rozbrajająco śmieszny. Judge znowu piętnuje i kpi z ludzkiej głupoty, ale jednocześnie czuć sporo sympatii do tych miłośników oglądania telewizji przed kanapą. Zadziwiające połączenie, które jeszcze długo będzie działać.

7,5/10

Radosław Ostrowski

Trick

Czym jest trick? Sztuczką, elementem mistyfikacji, który ma na cel wyprowadzić w pole, odwrócić uwagę. Taki właśnie numer postanowił w 2010 roku przygotować reżyser Jan Hryniak, lecz chyba nikt nie dał się nabrać. Z kolei marketing promował „Trick” jako komedię kryminalną w stylu „Vabank”, co było… sztuczką. Zacznijmy od początku.

Bohaterem jest niejaki Marek Kowalewski (Piotr Adamczyk) – znakomity fałszerz pieniędzy, specjalizujący się w 100-dolarowych banknotach. Podczas jednego ze zleceń zostaje schwytany i trafia do więzienia. Tam zaprzyjaźnia się z niejakim „Profesorem” (Marian Dziędziel), co trafił za kratki przez swojego wspólnika. Panowie planują ucieczkę z więzienia, jednak ich plan może wziąć w łeb. Wszystko z powodu pewnej propozycji od majora Bukowskiego (Andrzej Chyra) z ABW. Otóż w Afganistanie został porwany pewien poseł (Henryk Talar) przez talibów. Rząd oficjalnie ściąga do kraju talibów negocjatora, ale wiceminister spraw wewnętrznych Bąk (Jerzy Trela) ma inny plan. Chodzi o zapłacenie okupu (6 milionów dolarów) za pomocą… fałszywej kasy, którą ma zrobić Kowalewski. W zamian ma dostać skrócenie wyroku.

Reżyser chce tutaj zaserwować sensacyjną opowiastkę, która coraz bardziej zaczyna się komplikować, gmatwać i mącić. Widzimy masę postaci oraz wydarzeń, co wywołuje początkowo konsternację. Bo jeszcze mamy tutaj jeszcze dziennikarkę (Agnieszka Warchulska), odwiedzającą „Profesora” i prowadzącą własne śledztwo, jest jeszcze dziewczyna Marka (Karolina Gruszka), wspólnika Marka obsługującego maszyny do drukowania (Łukasz Simlat), jeszcze inny agent wywiadu (Robert Więckiewicz) węszący wokół Bukowskiego. O dwóch kolegach Marka i Profesora z celi – jeden z nich to osiłek o aparycji Eryka Lubosa, drugi to uzdolniony iluzjonista (Bartłomiej Topa). Innymi słowy, jest strasznie ciasno, chaotycznie i niełatwo połapać się w plątaninie układów, planów, kombinacji. Kto tu kogo chce oszukać, wykiwać – nie idzie nadążyć. Zaś niezbyt dobrze udźwiękowione dialogi nie pomagają w śledzeniu tej plątaniny.

Nie wiem, czy Hryniak chciał zrobić kino, będące jednocześnie zrobione na bogato i w stylu Davida Mameta. Bo akcja raczej dzieje się w różnych gabinetach, celach (innymi słowy bardzo ograniczonej przestrzeni), a jednocześnie wszystko ma być pełne twistów oraz niespodzianek. Tylko, że przez tą gmatwaninę nie byłem w stanie się zaangażować emocjonalnie. Dopiero w ostatnich 30 minutach wszystko zaczęło się krystalizować, jednak nawet tu jest zwyczajnie za późno. Nawet wygląda to bardzo przyzwoicie, czuć piniądz, efekty specjalnie nie kłują w oczy, zaś obsada wyciska ile się da. Ale tak przekombinowanego scenariusza nie dało się uratować. Szkoda, bo był potencjał na naprawdę fajną rozrywkę i zwyczajnie spudłowano.

5/10

Radosław Ostrowski

Stacja

Ciągle są jakieś filmy – głównie z naszego podwórka – które porównuje się do innych tytułów, by nadać im „lepszego” statusu. Tak działają głównie krytycy albo specjaliści od marketingu. Tak było z „Domem złym” Smarzowskiego, gdzie wskazywano podobieństwa do Tarantino czy braci Coen. O wiele bliżej pasowałoby to (choć też na siłę) do powstałej w 2001 roku „Stacji”.

Film Piotra Wereśniaka dzieje się w jakimś małym miasteczku gdzieś w górach. Tam znajduje się z dala od zgiełku stacja paliw, prowadzony przez niejakiego Dymeckiego (Zbigniew Zamachowski). Mężczyźnie pomaga młody student zwany Bananem (Bartosz Obuchowicz). Ruch jest niewielki, więcej czasu trzeba na zbicie nudy oraz rozmowach o pierdołach. Ale wtedy pojawia się Audi, prowadzone przez niezbyt młodego gościa (Bogusław Linda). Chcąc się załatwić za krzakami, bo toalety nie ma, traci przytomność. Panowie chcą wezwać pogotowie i policję, jednak nieznajomy wyciąga pistolet. To oznacza jedno: albo będą wykonywać polecenia gangstera (zamiast lekarza z NFZ – prywatna wizyta za sporą kasą) i przy okazji dostaną niezły hajs albo pójdą do piachu. Takiego dnia nie da się zapomnieć.

Reżyser i scenarzysta we własnej osobie próbuje zrobić swoją wariację „Fargo”. Zimowa sceneria, torba z pieniędzmi, policjanci, a nawet pewien moralny dylemat (choć mi skojarzył się z „Prostym planem” Raimiego) – tak, są pewne wspólne elementy. Jakby cała ta historia skupiła się wokół trójki, mógłby to być ciekawy thriller. Problem w tym, że Wereśniak dorzuca do tego wątku jeszcze masę pobocznych postaci. Jakby rozumiem, że trzeba dodać odrobinę kolorytu i osadzić całość w szerszej perspektywie. Tylko tych postaci jest zwyczajnie za dużo: lekarz (Sławomir Orzechowski) mający problemy z żoną oraz dorosłym synem, co podkradł auto; dwójka ochroniarzy zabitego biznesmena; komendant policji na chorobowym z grypą (Olaf Lubaszenko). Te poboczne opowieści z jednej strony potrafią dodać odrobiny humoru (nawet jeśli opartego na rzucaniu przekleństwami), ale z drugiej mocno zaburzają tempo oraz atmosferę. Czuć tu całkiem niezłe ucho do dialogów, poczucie izolacji oraz miejscami zaskakujące zbiegi okoliczności. Jednak to wszystko się nie spina ze sobą, pozostawiając pewne wątki bez jakiegoś rozwiązania. Najgorsze jednak jest kompletnie niesatysfakcjonujące zakończenie, sprawiające wrażenie nagle urwanego.

„Stacja” jest porządnie sfotografowana, ma dość dziwną muzykę, jakby nie do końca pasującą tonalnie i potrafi zamulić swoim tempem. Nawet bardzo rozpoznawalne twarze nie są w pełni wykorzystane (szczególnie Katarzyna Figura, Sławomir Orzechowski czy znowu będący twardym – choć umierającym – cynglem Boguś Linda). Największym paliwem napędowym jest duet Obuchowicz/Zamachowski, gdzie ten pierwszy jest młodym, naiwnym chłopakiem z zasadami, drugi stanowi mieszankę prostactwa (klnie jak szewc), prostolinijności oraz szansy na łatwy zarobek. Przynajmniej na początku, gdyż z kolejnymi minutami zaczyna się zmieniać.

Dziwaczne, pomieszane, chaotyczne kino, które wymaga sporej cierpliwości i uwagi. Niemniej nie mogę pozbyć się wrażenia, że Wereśniak bardziej sprawdza się jako scenarzysta niż reżyser. Bo „Stacja” sprawia wrażenie niewykorzystanego potencjału, który w rękach pewniejszego reżysera dałby o wiele mocniejsze, intensywniejsza albo ostrzejsze kino.

6,5/10

Radosław Ostrowski

Pętla

Jaka jest pętla każdy widzi. Łatwa jest do zrobienia, narysowania, wykonania. I równie łatwa jest do nałożenia sobie na szyję, nawet nie zawsze zdając sobie z tego sprawę. Taką sytuację pokazuje Wojciech Jerzy Has w swoim pełnometrażowym debiucie z 1958 roku.

„Pętla” jest zapisem jednego dnia Kuby Kowalskiego (Gustaw Holoubek). Ten facet kiedyś miał przed sobą wszystko: karierę, młodość, szczęście. Jest z nim kobieta Krystyna (Aleksandra Śląska) i ma więcej cierpliwości niż zasługuje. Ale jest jeszcze trzecia osoba w tym trójkącie, towarzysząca zbyt długo, trzymająca naszego bohatera zbyt mocno w pysk: alkohol. Jednak ma on zniknąć z życia mężczyzny, bo tego dnia o 18 ma pójść do przychodni, wziąć pastylki i zakończyć dotychczasowy żywot pijusa. Tylko, że jest ósma rano i do tej 18 jest jeszcze tyle godzin. Czy będzie on w stanie tyle wytrzymać? W końcu po którymś telefonie decyduje się wyjść na zewnątrz.

Reżyser opiera się tutaj na opowiadaniu Marka Hłaski, odpowiedzialnego także za dialogi i to jest jeden z mroczniejszych filmów lat 50. I nie chodzi tylko o wizualną inspirację kinem noir czy niemieckim ekspresjonizmem. Dominuje tutaj czerń tak lepka, że wręcz można jej dotknąć. Samo mieszkanie Kuby wydaje się dziwnie puste, jakby przez nikogo nie zamieszkiwane. Nawet wychodząc na zewnątrz świat wydaje się nieprzyjemny, zimny, z obdartymi kamienicami. A czas płynie tak powoli, niczym rozciągnięty w nieskończoność. Wszystko widzimy z perspektywy człowieka, mierzącego się z alkoholizmem, co jeszcze bardziej podkręca koszmar takiego życia.

Zaś każde spotkanie Kuby z innymi ludźmi pozwala dawkować pewne drobne informacje na jego temat. Jednak nie liczcie, że poznacie przyczynę tego stanu. Każdy z tych dialogów i monologów brzmi i jest zagrany świetnie, bez żadnego poczucia sztuczności czy fałszu. Ale każda rozmowa zaczyna coraz bardziej odzierać Kubę z nadziei. Nadziei, że da się wyrwać z kręgu uzależnienia, że można zacząć nowe, „czystsze” życie. I wrócić do czasów sprzed znajomości z butelką procentów. Tą atmosferę podbijają też bardzo rzadkie wejścia muzyki z nasilającym się fortepianem.

Do tego miksu jeszcze dochodzi bardzo powolna, lecz wnikliwa reżyseria oraz fantastyczne aktorstwo. W samym centrum znajduje się Gustaw Holoubek, tworzący bardzo mocną kreację pijaka, znajdującego się na skraju wytrzymałości. Wszystko to pokazuje samymi oczami (parę razy są wręcz wytrzeszczone), bardzo sztywną mową ciała oraz rzadkimi momentami wybuchu. Nawet nie wypowiadając słowa, przykuwa uwagę, co nie jest takie łatwe. Poza nim jest tutaj masa wyrazistych epizodów: od rewelacyjnego Tadeusza Fijewskiego (były saksofonista Władek – jego monolog o tym, że picie to „bal bez mety” – majstersztyk) przez bardzo dobrą Teresę Szmigielównę (dawna dziewczyna Kuby) aż po niezapomniany epizod Stanisława Milskiego (Rybicki) i Ignacego Machowskiego (sierżant milicji, co widział zbyt wiele).

„Pętla” po ponad 65 latach pozostaje bardzo przerażającym studium nieskończonego koszmaru nałogu. Życie pijaka Has pokazuje niczym zapętlony w nieskończoność dzień, który będzie cały czas się powtarzać i powtarzać, zaś wyrwać się można tylko w jeden, ostateczny sposób. Szarpiące, gorzkie kino.

8,5/10 + znak jakości

Radosław Ostrowski

Młode lwy

Oparte na powieści Irwina Shawa „Młode lwy” są troszkę innym filmem drugowojennym niż można się było spodziewać po filmie z lat 50. Szczególnie w przypadku kina z dużego studia, gwiazdorską obsadą, do tego jeszcze w czasach, kiedy II wojnę światową pokazywano w prosty, czarno-biały sposób. Tutaj większy nacisk położono nie na sceny batalistyczne i przepych, lecz na portrety psychologiczne.

Historia skupia się na trójce młodych ludzi, którzy niedługo ruszą do boju: Christiana Diestla (Marlon Brando) – instruktora narciarstwa, pełnego entuzjazmu wobec Hitlera; Michaela Whiteacre’a (Dean Martin) – aktora, migającego się przed powołaniem oraz Noah Ackermana (Montgomery Cliff) – niepewnego siebie, prostego Żyda. Wszystko zaczyna się jeszcze w Sylwestra 1938, jeszcze zanim wybucha wojna. Każdy z tej trójki prowadzi w miarę spokojne, stabilne życie. Ale nie spodziewają się, że kiedyś ich losy się przetną.

Reżyser Edward Dmytryk ze scenarzystą Edwardem Anhaltem przeskakują z postaci na postać, tworząc skomplikowaną mozaikę. Cała trójka zostanie zderzona z polem bitwy, co może mocno odbić się na nich i zmienić ich. Może poza Ackermanem, który konfrontuje się z antysemityzmem i uprzedzeniami wśród swoich kolegów. Ta walka o zasady ma troszkę inny ciężar, jeszcze zanim ruszy do walki. Whiteacre unikający zaangażowania, próbujący za wszelką cenę uniknąć pola bitwy (włącznie z pisaniem zażalenia). Jednak najcięższe i najciekawsze rzeczy dzieją się w przypadku Diestla. Ten Niemiec początkowo jest fanem (choć nie wielbicielem) Hitlera, bo ten dawał mu nadzieję bycia dumy w swoim kraju. Jednak im dłużej trwa wojna, tym większą zaczyna czuć do siebie odrazę. Widzi zarówno okrucieństwo podczas pola bitwy (atak na pustyni afrykańskiej, gdzie WSZYSTKICH trzeba wyeliminować), fanatyzm i bezsens niektórych działań jak ściganie 16-latka wymigującego się od pracy czy – najbardziej wstrząsający – moment, gdy trafia do obozu koncentracyjnego. Zbyt późno zaczyna się orientować, że wybrał niewłaściwą drogę, lecz poczucie obowiązku nie pozwala mu się wycofać. To te sceny najmocniej wybrzmiały w całym filmie, choć niektórzy mogliby oskarżyć o próbę wybielenie nazistów.

Nie do końca zgadzam się z tym zarzutem, bo tutaj reżyser na przykładzie tego człowieka pokazuje coraz większe zwątpienie oraz pozbawienie złudzeń wobec nazistowskiej ideologii. Niemniej muszę powiedzieć, że całość jest dość poszatkowana narracyjnie i może wywoływać pewną dezorientację. Również fakt, że w scenach batalistycznych podczas eksplozji kamera trzęsie się wielu może odstraszyć. A jednak „Młode lwy” mają parę mocnych momentów, odrobinę napięcia oraz zadziwiającą mieszankę epickiej skali z bardziej kameralnymi momentami (spotkanie Diestla z kolegą w Paryżu oraz dwóch kobiet czy wszystkie sceny w koszarach).

A wszystko trzyma w ryzach fantastyczna obsada. Stonowany Montgomery Clift, zaskakujący Dean Martin i magnetyzujący Marlon Brando przykuwają uwagę do samego końca. Warto jeszcze wspomnieć o świetnym Maximilianie Schellu w roli kapitana Hardenberga, próbującego być przyjacielem Diestla oraz jednocześnie oddanego ideologii, bez popadania w karykaturę czy parodię, a także trójce wyrazistych kobiet: Hope Lange (urocza Hope Plowman – scena spaceru i odprowadzenia do domu w towarzystwie Noaha jest czarująca), Barbarze Rush (twardo stąpająca Margaret Freemantle) oraz May Britt (uwodzicielska Gretchen Herdenberg).

Aż nie chce się uwierzyć, że pochodzące z 1958 roku „Młode lwy” nadal mają mocne pazury. Dmytryk mimo pewnej chaotyczności oraz stosowania syntezy, tworzy jeden z ciekawszych filmów antywojennych. Niepozbawiony skali, świetnej obsady, cholernie dobrych dialogów oraz jednowymiarowego podziału na dobrych i złych. Co jak na czas produkcji mogło być szokującym przeżyciem.

7,5/10

Radosław Ostrowski

Ocean’s Eleven

Nazwisko Danny’ego Oceana wielu kinomanom kojarzy się natychmiastowo z twarzą George’a Clooneya oraz filmową trylogią Stevena Soderbergha. Jednak mało kto pamięta (w tym piszący te słowa), że produkcja z 2001 roku była… remakiem filmu z 1960 roku. Też miał imponującą obsadę, też był filmem o skoku na kasyno. Ale czemu popadł w zapomnienie?

„Ocean’s Eleven” nakręcił Lewis Milestone – weteran kina, najbardziej znany z pierwszej ekranizacji „Na Zachodzie bez zmian” z 1930 roku. Sama historia skupia się na byłych żołnierzach z jednostki spadochroniarskiej pod wodzą sierżanta Danny’ego Oceana (Frank Sinatra). Grupa planuje w Nowy Rok zaatakować jednocześnie pięć kasyn, zdobywając milion dolców. Na głowę. By dokonać tego skoku, trzeba doprowadzić do wyłączenia prądu, by móc otworzyć skarbce. Dlatego Danny zbiera dawny kumpli z oddziału oraz Spyrosa (Akim Tamiroff), pełniącego rolę mózgowca i zleceniodawcy tego skoku. Co może pójść nie tak?

Pierwsze, co mnie uderzyło w przypadku „oryginalnego” Oceana jest zadziwiająco powolne tempo. Samo zawiązanie i poznanie grupy trwa prawie połowę filmu. Co gorsza, jest ono bardzo niefektywne, bo postacie w większości się zlewają ze sobą i nie zapadają w pamięci. Poza Oceanem i jego kumplem Samem Harmonem (najbardziej wyluzowany z paczki Dean Martin) wyróżnia się kierowca Josh Howard (Sammy Davis Jr. ze świetnym numerem śpiewanym) oraz bardzo cwanego Jimmy’ego Fostera (Peter Lawford). Niby to jest komedia, jednak humoru albo nie wychwyciłem, albo zbyt często sięgano po jeden żart (ciągła frustracja Spyrosa wobec grupy Danny’ego). Jeszcze mamy jakieś poboczne, ledwo zarysowane wątki jak kwestia pani Ocean (zmarnowana Angie Dickinson) czy matka Fostera biorąca ślub ze śliskim typem, niejakim Duke’m Santosem (Cesar Romero) – ten akurat wybrzmiewa najlepiej. Cierpi na tym rytm oraz niemal brak energii.

Dopiero gdzieś w połowie zaczyna się coś krystalizować, jednak nawet tutaj Milestone’owi nie udaje za bardzo zaangażować w tą historię. Nawet sam skok nie robi wrażenia, wydaje się być mechaniczny. Jedyną niespodzianką jest finałowy twist związany ze śmiercią jednego z członków oraz łupem, który mnie nawet rozbawił. I aktorzy całkiem nieźle się odnajdują, jest odrobina chemii, całkiem przyjemny jazz gra w tle. Jednak nawet to – nie wspominając o solidnej scenografii – nie jest w stanie dać mocniejszego kopa adrenaliny, nie ma tego uroku i elegancji, którą miał remake Soderbergha. Przynajmniej z tego, co pamiętam – może pora sobie odświeżyć.

5,5/10

Radosław Ostrowski