Dobry agent

Edward Wilson pozornie wygląda na zwykłego faceta w kapeluszu, garniturze i w okularach. Ale tak naprawdę jest agentem CIA i to na wysokim szczeblu. Poznajemy przebieg jego kariery od 1939 roku (członkostwo w bractwie i współpraca z wywiadem) aż do 1961 roku i nieudanej interwencji na Kubie oraz próbnie znalezienia kreta.

agent1

O tym człowieku opowiada film Roberta De Niro „Dobry agent”. Niewiele się w nim dzieje, jest strasznie długi (ponad dwie i pół godziny), a jednak okazuje się kawałkiem dobrego kina, choć bliżej mu do powieści Johna le Carre niż przygód agenta 007. Tutaj szpiedzy to przede wszystkim urzędnicy siedzący za biurkiem, analizujący dokumenty i praktycznie nie korzystający z broni, zaś ich akcja w terenie polega na rozmowach i zbieraniu informacji. Praca ta wymaga też całkowitego poświęcenia i braku zaufania wobec innych, bo każdy jest potencjalnym zdrajcą. Tu trzeba ciągle mieć się na baczności, bo każdy błąd może być wykorzystany przeciwko nam. Prawie jak w mafii – obowiązują pewne reguły (ścisła tajemnica), których łamanie może doprowadzić do poważnych konsekwencji. A wszystko to w imię dbania o bezpieczeństwo kraju. Jednocześnie poznajemy pokrótce historię powszechną XX wieku (II wojna światowa, zimna wojna, kryzys kubański), co jednak wymaga pewnej znajomości realiów, inaczej można się w tym pogubić.

agent2

Drugim dość mocnym wabikiem jest gwiazdorska obsada. Na drugim planie mamy tak uznanych aktorów jak William Hurt (Phillip Allen, późniejszy szef CIA), Michael Gambon (dr Fredericks), Billy’ego Crudupa (Arch Cummings), Alec Baldwin (Sam Murach, agent FBI) czy John Turturro (Ray Brocco, prawa ręka Wilsona). W epizodzie pojawia się też sam reżyser (generał Bill Sullivan) i Joe Pesci (gangster Joseph Palmi). Jednak największy ciężar na swoje barki wziął Matt Damon i dał radę, a jego Wilson mocno przykuwa uwagę. Jest bardzo oszczędny, opanowany i małomówny, jednak jego życie prywatne to porażka. Taka jest cena pracy w wywiadzie.

agent3

Dla wielu „Dobry agent” może być nudnym, ale jednak realistycznym portretem świata szpiegowskiego. Może i mało się dzieje, akcji praktycznie nie ma, a bardziej dynamiczne jest klejenie znaczków na kopertę, jednak pozostaje on dobrym filmem.

7/10

Radosław Ostrowski

Aviator

Biografie sławnych ludzi zawsze interesowały innych, także filmowców. Martin Scorsese nakręcił wiele biografii („Wściekły byk”, „Kundun”), ale najcięższym kalibrowo filmem w tej kwestii pozostaje „Aviator”. Jest to historia Howarda Hughesa – milionera, który zdecydował się zdominować rynek lotniczy.

aviator1

Reżyser skupił się na latach 1923-47, czyli czasów największej aktywności tego ekscentrycznego milionera (od realizacji „Aniołów piekieł” aż do lotu Herkulesa), tworząc prawie 3-godzinny fresk o geniuszu balansującym na granicy szaleństwa. Reżyser pokazuje i rozkłada na czynniki pierwsze osobowość Hughesa, którego nie było w stanie złamać nic i zawsze dostawał to, co chce. Nie ważne czy chodzi tu o realizację filmu, kobiety czy pieniądze. Całość robi epickie wrażenie, zaś sceny lotnicze (kręcenie „Aniołów piekieł”, lot samolotem szpiegowskim i katastrofa) robią ogromne wrażenie. Całość ogląda się znakomicie, choć pewne wątki są ledwo zasygnalizowane. Zdjęcia i montaż są rewelacyjne (m.in. sceny przesłuchań komisji Brewstera czy przybycie Hughesa na premierę), muzyka z epoki pasuje do realiów i dopełnia klimatu, a sama historia nie jest w żaden sposób schematyczna czy szablonowa. A obsesję bohatera są bardzo przekonująco pokazane.

aviator2

Jeśli zaś chodzi o aktorstwo, reżyser wybrał prawdziwą śmietankę. Hughesa świetnie zagrał Leonardo DiCaprio w pełni pokazując jego obsesje (mycie rąk), lęki i paranoje, a jednocześnie pewnego siebie marzyciela, który dokonywał rzeczy niemożliwych. Jest to prawdopodobnie najlepsza rola w dorobku tego aktora. Drugi plan też jest wręcz przebogaty, a znani aktorzy jak Willem Dafoe czy Jude Law pojawiają się w epizodach. Jednak na tym planie dominuje zjawiskowa i fantastyczna Cate Blanchett jako Katherine Hepburn – silna, pewna siebie i temperamentna. Poza nią warto też zwrócić uwagę na Alana Aldę (skorumpowany senator Brewster), Iana Holma (prof. Fitz), wracającego do formy Aleca Baldwina (Juan Tripp, szef Pan Am) i Johna C. Reilly’ego (księgowy Noah Dietrich).

Scorsese tym filmem mi naprawdę zaimponował i pokazał, że wrócił do formy, kręcąc jeden ze swoich najlepszych filmów. I nie ma w tym przesady.

8/10 + znak jakości

Radosław Ostrowski


Zakochani w Rzymie

Woody Allen to jeden z tych reżyserów, których lubię. Oglądanie jego filmów przypomina trochę odwiedzanie starego przyjaciela – niby wiemy, co powie, znamy jego dowcipy, ale potrafi czasem zaskoczyć i jest ciągle uroczy. Ale nawet i jemu zdarzają się potknięcia. Po świetnym „O północy w Paryżu”, jego wycieczka do Włoch jest po prostu nudna. O ile koncepcja pokazania 4 przeplatających się ze sobą opowieści jest naprawdę ciekawa, to sposób realizacji jest dość toporny. Ale po kolei.

zakochani w rzymie2

Wątki zaprezentowane przez Allena to: opowieść młodego małżeństwa, które przyjechało do Rzymu dla lepszej pracy, ale żona się gubi i mąż na skutek okoliczności spędza czas ze swoimi krewnymi w towarzystwie… prostytutki; przeciętny pracownik Leopoldo Pisanelli nagle staje się celebrytą; Amerykanka Hayley zakochała się we Włochu i dochodzi do poznania obojga teściów; związek Jacka i Sally jest udany, aż do pojawienia się Moniki. W każdym z tych wątków przewijają się poboczne postacie, co wywołuje różne komplikacje, ale najciekawszy jest ten ostatni, chociaż też nie do końca powala. Brakuje w tym filmie charakterystycznego dla Allena poczucia humoru, błysku w dialogach (zaledwie niezłych), choć Rzym wygląda pięknie (zdjęcia Dariusa Khondji), a muzyka wypada fajnie.

zakochani w rzymie1

Zaś aktorsko jest naprawdę nieźle. Należy koniecznie wspomnieć samego Allena, który wraca na ekran po 6 latach przerwy i jest w dobrej formie, razem z Judy Davis tworzy zgrabny duet. Najlepiej wypadł jednak Alec Baldwin w roli architekta towarzyszącemu Jackowi (średni Jesse Eisenberg) i próbujący mu doradzić w pełnych ironii słowach. Najsłabszy jest wątek młodego małżeństwa, bo i najbardziej przewidywalny i zrobiony chyba tylko po to, by mogła się pokazać Penelope Cruz, zaś przyzwoicie wypada Roberto Benigni jako celebryta-przeciętniak.

Allen nigdy nie był wybitnym reżyserem, choć zdarzyło się parę arcydzieł. Niestety, „Zakochani w Rzymie” są jednym z jego najsłabszych filmów. Szkoda, bo to facet umiejętnie budujący klimat, ciekawie opowiadający o życiu i całej reszcie. Oby to była tylko mała wpadka przed czymś lepszym.

5/10

Radosław Ostrowski