Bardo, fałszywa kronika garści prawd

Siedem lat – tyle trzeba było czekać na nowy film meksykańskiego reżysera Alejandro Gonzaleza Inarritu. Po olśniewającej wizualnie (lecz nieporywająca fabularnie – przynajmniej mnie) „Zjawie”, filmowiec zrealizował dzieło dla Netflixa. Pokazywane na MFF w Wenecji 3-godzinne „Bardo” spolaryzowało wszystkich, jednak najczęściej przewijały opinie, że pretensjonalny kolos wielki niczym ego reżysera. Jednak na streamingu trafiła wersja o pół godziny krótsza, czyli przez to mniej pretensjonalnym popisem sodówy Meksykanina. Prawda?

Właściwie cała historia skupia się na dziennikarzu i dokumentaliście Silverio Gamie (Daniel Gimenez Cacho). Mieszka w Los Angeles, razem z żoną i dwójką dzieci – wychowywani już na nowej ziemi. Twórca po kilkunastu latach życia i pracy w Los Angeles wraca do ojczyzny, by otrzymać prestiżowej nagrody Stowarzyszenia Amerykańskich Dziennikarzy. Mężczyzna w zasadzie jest wewnętrznie rozdarty między swoim starym a nowym domem, próbując odnaleźć się w tej dziwnej sytuacji. A im dalej w las, teraźniejszość, przeszłość i sny mieszają się w dziwacznym, surrealistycznym odlocie.

Dawno nie miałem styczności z filmem, który wywołałby w mojej głowie taką dezorientację. „Bardo” jest szalonym strumieniem świadomości, gdzie dzieje się wszystko i nic. Już pierwsze paręnaście minut wywołuje dezorientację: OGROMNE skoki gościa na pustyni z jego perspektywy, poród dziecka, które… nie chcę przyjść na ten świat i wraca do macicy (WTF!!!), pociąg metra nagle zmieniające się w wielkiej jeziorko, by potem znaleźć się w… domu, a ten okazuje się ruinami na pustyni. Mózg wam przestaje nadążać za tym wszystkim? To jest dopiero początek, bo tutaj reżyser porusza WIELKIE i WAŻNE sprawy, ze wskazaniem na bardzo skomplikowane relacje między USA a Meksykiem, kryzys wieku średniego czy skomplikowane relacje rodzinne. Miejscami dialogi wydają się walące z liścia podniosłością i artyzmem, by nagle dotknąć kwestii o wiele bardziej przyziemnych: poczucia niespełnienia, sprzedania się, poszukiwania własnego miejsca na świecie. Cała ta surrealistyczna jazda (ożywiająca na oczach bohatera i amerykańskiego dyplomaty bitwa między żołnierzami USA a Meksykiem sprzed ponad 150 lat czy miasto, początkowo puste z czasem ożywa, by jego mieszkańcy… padli na ziemię) oszałamia swoją skalą oraz technicznym wykonaniem. Ale z drugiej strony potrafi mocno przytłoczyć i zmęczyć.

Niemniej Inarritu próbuje cały czas uatrakcyjnić „Bardo” i bawi się wielokrotnie formą. Absolutnie kapitalne są tutaj zdjęcia Dariusa Khondjiego, z ogromną ilością mastershotów oraz wizualnych fajerwerków, bez których ta wizja nie robiłaby takiego wrażenia. Jest masa niezapomnianych ujęć, które zostaną w pamięci na dłużej. Również reżyser wiele razy bawi się dźwiękiem, gdzie w wielu momentach zamiast dźwięku pojawia się… cisza, która oszałamia. Forma o wiele bardziej imponuje niż we wszystkich dotychczasowych dziełach Meksykanina.

Ale nie mogę oprzeć się wrażeniu, że ledwo liznąłem „Bardo”. To zdecydowanie najbardziej ambitny film Inarritu, który imponuje skalą i szaloną wyobraźnią. Niemniej jest to też bardzo hermetyczne, iberoamerykanocentryczne i pozbawione dyscypliny. Ile wyciągniecie zależy tylko od Was i nikogo więcej.

6,5/10

Radosław Ostrowski

Babel

Czym była wieża Babel? Dawno, dawno temu (przynajmniej według Biblii, która nie jest tekstem naukowym) ludzie chcieli zbudować wieżę tak wielką, by mogliby zobaczyć Boga. Bogu się jednak wkurzył i postanowił rozwiązać problem. Ponieważ wtedy wszyscy ludzie mówili jednym językiem, to Bóg pomieszał im języki, by nie mogli się ze sobą porozumieć. I poniekąd o tym też opowiada nakręcony w 2006 roku film Alejandro Gonzaleza Inarritu.

Akcja tej mozaiki toczy się w Maroku, USA, Meksyku i Japonii, jest (jak we wczesnych filmach Meksykanina) poszatkowana w montażu, przeplatając się ze sobą. Czyli mamy kompletną mieszankę, mogącą zrobić w głowie mętlik. Spróbuję jednak opowiedzieć o co tu chodzi, więc UWAGA na spojlery. Japoński biznesmen podczas polowania w Maroku wręcza swojemu przewodnikowi w prezencie swój karabin. Mężczyzna wręcza go swojemu kuzynowi Abdullahowi, by móc bronić swoje kozy przed szakalami. Abdullah wyrusza do miasta, zostawiając stado pod opieką dwóch synów i córki. Synowie, jak na dzieci przystało, bardziej bawią się bronią. I to kończy się postrzeleniem jednej z pasażerek autobusu – Amerykanki Susan. Jej mąż Richard desperacko próbuje prosić o pomoc, jednak władze USA uważają postrzał za atak terrorystyczny i komplikuje to relacje z władzami Maroko.

Ich dzieci pozostały w domu z opiekunką z Meksyku. Kobieta ma jednak problem, bo wkrótce zbliża się ślub oraz wesele jej syna w ojczystym kraju. Najgorsze jest to, że nie ma z kim ich zostawić, więc… bierze je ze sobą. W czym pomaga jej siostrzeniec Santiago. Niejako poza tymi wydarzeniami znajduje się Chieko – nastoletnia, głuchoniema córka wspomnianego na początku biznesmena. Oboje się nie dogadują ze sobą i nie chodzi tylko o język.

„Babel” niejako idzie drogą, którą wyznaczali tacy reżyserzy jak Robert Altman, Quentin Tarantino czy Paul Thomas Anderson. Ale bardziej bawi się tu chronologią i montażem, co pokazało „21 gramów”. Niemniej w przeciwieństwie do tamtego filmu jest to dzieło o wiele mniej chaotyczne, bałaganiarskie i nieczytelne. Polifoniczna narracja prowadzona jest dużo pewniej (aczkolwiek nie brakuje tu dłużyzn), przejścia między postaciami płynniejsze, zaś dialogi wydają się mniej pretensjonalne i zaskakująco oszczędne. Zdjęcia niemal paradokumentalne w formie (sceny w Maroku i Meksyku) jeszcze bardziej budują bardzo nerwową atmosferę. Inarritu w paru momentach trzyma za gardło (kontrola graniczna, skorzystanie z usług lokalnego lekarza w celu zatrzymania rany postrzałowej czy pokazana z perspektywy Chieko wypad na dyskotekę), czego nie spodziewałem się.

Ale o dziwo bardziej niż historia małżeństwa (granego przez najbardziej znane gwiazdy, czyli Brada Pitta i Cate Blanchett) interesowały mnie opowieści dookoła. Czyli wątek meksykańskiej opiekunki oraz nastoletniej głuchoniemej dziewczyny. Pierwsza grana przez fantastyczną Adrianę Barrazę z jednej strony jest bardzo odpowiedzialna, z drugiej jednak podejmuje spore ryzyko ufając siostrzeńcowi (mocny Gael Garcia Bernal). Ten w decydującej sytuacji zawodzi, co doprowadza do dramatu. Chwila po przekroczeniu granicy jest poruszający. Ale dla mnie najlepiej wypadła Rinko Kikuchi, czyli głuchoniema Chieko. Skonfliktowana z ojcem, wkurzona na swoje ograniczenia i niejako obrażona na ten świat, reagująca agresją lub prowokacyjnym zachowaniem (m. in. wizyta u dentysty). Jednak w pewnym momencie „łamie się” przed obcą osobą, co nawet ją bardzo zaskakuje.

„Babel” powstał w czasach, kiedy Inarritu mógł być nazywany meksykańskim Kieślowskim. Może trochę na wyrost, ale w tym filmie to widzę najmocniej. Historia nie tylko o braku komunikacji z powodów kulturowych czy językowych, lecz także z powodów uprzedzeń, wrogości i podejrzliwości. Jak jedno drobne wydarzenie niczym kula śnieżna ogarnia coraz więcej osób, nawet niekoniecznie znających się ze sobą. Wszystko jest połączone.

7,5/10

Radosław Ostrowski

Zjawa

Początek XIX wieku, gdy Stany Zjednoczone zaczęło tworzyć swoją potęgę.  Naszego bohatera poznajemy podczas polowania – Hugh Glass to traper i przewodnik grupy kierowanej przez kapitana Henry’ego, której zadaniem jest upolowanie zwierzyny, by mieć z czego zrobić mięso i skóry. Niestety, wszystko nie idzie po myśli naszych dzielnych Jankesów, gdyż zostają zaatakowani przez Indian z plemienia Arikarów. Osłabieni, zdziesiątkowani i zmęczeni ludzie, próbują wrócić do obozu, zakopując po drodze część swojego łupu. I wtedy Glass zostaje zaatakowany przez niedźwiedzia, a bez niego grupka nie da rady przejść.

zjawa1

Alejandro Gonzaleza Inarritu pokochałem za rewelacyjnego „Birdmana”. Tym razem postawił za cel opowiedzenie czegoś, co nazwałbym artystycznym kinem zemsty. Cała ta opowieść zostaje rozbita na co najmniej dwa wątki. Pierwszy związany jest z Glassem, jego walką o życie. Drugi dotyczy niejakiego Fitzgeralda, który miał się zająć rannym przewodnikiem (za sowitą opłatą), ale zostawia go na pastwę losu, wsadzając do symbolicznego grobu. Są jeszcze przebijający się ludzie Henry’ego oraz polujący Arikarowie, którzy poszukują zaginionej córki wodza. Te wszystkie wątki Meksykanin próbuje scalić i stworzyć z tego epicki fresk o bezwzględności człowieka, jego mrocznej naturze oraz podłości, do jakich jest zdolny. Ale całościowo „Zjawa” bardziej rozczarowuje, co wynika z kilku czynników.

zjawa2

Po pierwsze, nadmiar tych wątków nie pozwala w pełni im się rozwinąć. Przeskakiwanie z postaci na postać wywołuje konsternację i rozbija – tak już nierówne – tempo. Po drugie, Inarritu pozwala sobie polać to wszystko sosem pełnym oniryzmu, co najbardziej przebija się w scenach „wizji” nawiedzających Glassa. Samo w sobie nie jest niczym złym, jednak tutaj te repetujące ujęcia oraz słowa wypowiadane przez zmarłą żonę, tylko drażnią i sprawiają wrażenie zbędnego balastu. Jednak jeśli coś wbija w fotel, to monumentalne zdjęcia Emmanuela Lubezkiego. Zarówno piękne ujęcia przyrody, jak i niemal filmowane w jednym ujęciu sceny akcji (pierwsza walka z Indianami, ucieczka Glassa na koniu zakończona skokiem w przepaść) zapadają mocno w pamięć, podobnie jak przypominająca sen – bardziej koszmar – muzyka.

zjawa3

Reżyseria chaotyczna, scenariusz nierówny, oprawa audio-wizualna kapitalna, to co w takim razie z obsadą? Jest, ale nie na tyle mocna, by powalczyć o najważniejsze nagrody. To, że Leonardo DiCaprio fantastycznym aktorem jest, wiem od kilku lat. Tutaj w roli Glassa radzi sobie dobrze i widać w jego oczach ból oraz żądzę zemsty. Czy to jednak rola warta Oscara, którego ten aktor powinien był dostać dawno temu? Moim zdaniem nie. Wystarczy zestawić rolę Glassa z Jordanem Belfortem („Wilk z Wall Street”), by zobaczyć różnicę. Znacznie ciekawszy jest Tom Hardy jako zdrajca Fitzgerald – pragmatyczny, myślący o własnym zysku, bez względu na cenę. Powinniśmy go znienawidzić, ale trudno nie przyznać mu racji. Intrygująca postać, która kradnie każdą scenę.

zjawa4

„Zjawa” wydawała się być szansą na otrzymanie epickiego filmu z krwawą wendettą w tle. Zamiast magnetyzować, porywa tylko momentami. Ma kilka świetnych ujęć i scen, ale jako całość nie porywa. Może z innym reżyserem na pokładzie. Może.

6/10

Radosław Ostrowski

Biutiful

Hiszpania wydaje się być pięknym krajem, ale ulice i slumsy wszędzie wyglądają tak samo. Na jednym z takich ulic mieszka Uxbal – samotny ojciec, który mieszka z dwójką dzieci. Z czego się utrzymuje? Zarabia na imigrantach, którym stara się zapewnić pracę. I sam przy okazji troszkę zarabia, starając się zapewnić byt. Jednak jego dość stabilne życie zmienia się z powodu jednej diagnozy – nowotwór. I jak tu pomoc przetrwać dalszą walkę o byt?

biutiful1

O Alejandro Gonzalesie Inarritu mówiłem już przy okazji „Birdmana”, a „Biutiful” to jego wcześniejszy film sprzed 5 lat. Historia w zasadzie wydaje się prosta i widzimy bohatera, który powoli odchodzi ze świata. Otoczenie jest bardzo brudne, szare i parszywe – praktycznie pozbawione jakiejkolwiek nadziei, jak i jakiejkolwiek jasnych kolorów. Widać to zarówno w paradokumentalnej formie (ujęcia głównie w ręki, brak mocnych kolorów), jak i dość powolnym tempie. Jest codzienna walka o byt, toczona zarówno przez imigrantów (głównie z Chin i Afryki), jak i naszego bohatera. Problem jednak w tym, ze Inarritu troszkę skręca w stronę moralizatorstwa (etyczne rozterki) oraz pretensjonalności (zakończenie), jednak miejscami tworzony jest oniryczny klimat (wizyta w dyskotece z pulsującym montażem), ale zdarzają się pewne dłużyzny jak relacja z była żoną chorującą na dwubiegunowość czy szef chińskich imigrantów, ale klimat beznadziei oraz depresji potrafi mocno się udzielić.

biutiful2

Ale tak naprawdę ten film jest popisem jednego człowieka – Javiera Bardema. Uxbal przez niego grany to człowiek dźwigający na sobie sporo nieszczęść i cierpień, mocno ukrywający swoją chorobę. Ale jest to też facet wywołujący empatie oraz naprawdę chcący pomóc innym ludziom, co widać w rozmowach z szefami imigrantów jak i żona jednego z aresztowanych. Pozornie zmęczona i zgaszona twarz potrafi pokazać wiele emocji – nic dziwnego, że aktor otrzymał nominację do Oscara.

biutiful3

Piękno w „Biutiful” jest ulotne, zgaszona i pełne brzydoty. Inarritu jest brutalny i bezwzględny wobec otaczającego go świata. Dla tej wizji oraz znakomitego Bardema absolutnie warto.

7/10

Radosław Ostrowski

Birdman

Riggan Johnson kiedyś to był aktorem, którego wszyscy znali. Jeszcze dwadzieścia parę lat temu był bardzo popularnym aktorem, dzięki roli niejakiego Birdmana – człowieka-ptaka. Ale to przeszłość. dwadzieścia parę lat, jeden rozwód i kilka milionów dolarów później facet jest nikim – duchem przeszłości, który marzy o coś więcej. Dlatego postanawia sam wystawić, zagrać i wyreżyserować sztukę Raymonda Carvera – wydaje się to takie proste, prawda?

birdman1

Alejandro Gonzales Inarritu jeszcze parę lat temu można było porównać do Krzysztofa Kieślowskiego. W końcu dostał propozycję zrobienia filmu w kraju zwanym Hollywoodem – miejscu, gdzie można zrobić karierę, pod warunkiem pójścia na ustępstwa. Chyba że jest się kompletnym świrem i wariatem. Niby temat niespełnienia artystycznego, walki ze swoim wizerunkiem oraz próbą udowodnienia, że jest się kimś innym – to wszystko już było, ale jeszcze nie w takim wydaniu. Jest to totalnie surrealistyczna i bardzo pokręcona tragikomedia, gdzie czasami dzieją się rzeczy nie do końca zgodnie z rzeczywistością (lot Riggana na miasto, który tak naprawdę był… kursem taksówką), ale dając też wiele do myślenia nad mechanizmami szołbiznesu. Szokuje tutaj precyzyjna realizacja – Inarritu wspólnie z operatorem Emmanuelem Lubezkim oraz montażystami (Stephen Mirrione oraz Douglas Crise) wykonują nieprawdopodobną robotę, jakbym mieli wrażenie „płynności” całej fabuły, kręconej niby jednym ciągłym ujęciem (oraz obowiązkową zielenią). Jednak ta operatorska sztuczka połączona z perkusyjną muzyka potęguje tylko dziwaczny klimat, w którym próbujemy wejść w psychikę głównego bohatera, gdzie fikcja z rzeczywistością tworzą tutaj nierozerwalną całość.

birdman2

Kim jest Riggan? W interpretacji Michaela Keatona jest postacią żyjącą na krawędzi niemal psychicznego wyniszczenia oraz wypalenia. Sprawia tylko wrażenie człowieka przekonanego o swojej ścieżce, którą teraz kieruje. Ale tak naprawdę to maska, zresztą jedna z wielu. Ambitnego twórcy, niespełnionego aktora próbującego „wyrwać” się z dawno określonego wizerunku superherosa (wyznaczającego współczesne trendy, lecz niedocenionego), ale nie potrafiącego odnaleźć się w świecie współczesnych mediów (rozmowa z krytykiem teatralnym Tabithą czy dyskusje, gdzie przewija się Twitter i Facebook), korci go, by jeszcze raz nałożyć strój Birdmana (aluzje z Batmanem chyba nie są przypadkowe, a może są – sam nie wiem) oraz małostkowego skurwiela, dbającego bardziej o swoją reputację i nieudolnie próbującego nawiązać relacje ze swoją rozbitą rodziną. Keaton bywa tutaj i poważny, i śmieszny, i żałosny, ale do samego końca pozostaje człowiekiem. Choć zawłaszcza ekran całym sobą (kwestie ze sztuki, które wypowiada Riggan na scenie nie wydają mi się zbiegiem okoliczności), to ma paru godnych sekundantów.

birdman3

Kimś takim jest wracający po pewnej przerwie (ale zawsze będący w formie) Edward Norton. Jego Mike bywa kapryśny i lepiej się odnajduje w obecnej rzeczywistości, jednak jak sam mówi: „Tylko na scenie jestem autentyczny” i gra to niemal z poświęceniem, czasem wręcz przesadnym. Nie można też nie wspomnieć o Emmie Stone, która chyba zagrała najciekawsza kreację w swojej karierze. Wracająca z odwyku córka Riggana Sam, wymagająca opieki, krucha i pogubiona dziewczyna zapadła mi mocno w pamięć (nie tylko przez swoje duże oczy), podobnie jak bardziej poważny Zach Galifianakis (nieunikający manipulacji producent Jake) oraz Naomi Watts pokazująca niepewność swojej postaci – aktorki Lesley.

birdman4

„Birdman” chyba wydaje się być czymś więcej niż tylko próbą rozliczenia Michaela Keatona z samym sobą oraz próbą powrotu do glorii i chwały. To także tour de force Inarritu pokazujące nieobliczalność Meksykanina, będące trafna satyrą na szołbiznes i sztukę w ogóle. Zgniecie was albo odrzuci – innego wyjścia nie ma. Zgadnijcie, po czyjej stronie jestem ja?

9/10 + znak jakości

Radosław Ostrowski