Diabeł

Polscy filmowcy od kilku lat próbują stworzyć kino akcji z prawdziwego zdarzenia, ale efekty raczej są niezbyt wysokich lotów. Produkcje Daniela Markiewicza i Patryka Vegi pozostawiały najwyżej niesmak, zaś jeden Władysław Pasikowski to trochę za mało. Niemniej ciągle ktoś próbuje wbić się do tego gatunku jak Cyprian T. Olencki z „Furiosą”. Czy równie udany będzie przypadek debiutu Błażeja Jankowiaka?

Tytułowym Diabłem jest niejaki Max Achtelik (Eryk Lubos) – były żołnierz, wyszkolony komandos, obecnie przebywa z dala od wielkiego miasta oraz armii. Potem działał jako najemnik pod dowództwem pułkownik „Łabędź” (Aleksandra Popławska), jednak obecnie nie planuje wracać do akcji. Wraca do rodzinnego miasteczka na pogrzeb swojego ojca, z którym nie utrzymywał kontaktu od 20 lat. I już na miejscu ktoś próbuje się włamać do mieszkania nieboszczyka, ale Max załatwia sprawę twardymi pięściami. A to dopiero początek awantury, w którą zamieszany jest pewien lokalny gangster Kantor (Piotr Trojan) oraz przyjaciel jego ojca (Krzysztof Stroiński). Max jako wsparcie ma jedynie swoją dowódczynię, towarzyszącego psa i dawną dziewczynę (Paulina Gałązka).

Sam film trudno nazwać stricte filmem akcji, a reżyser nie do końca panuje nad materiałem. Historia jest oparta na masie klisz i schematów: od ostatniego sprawiedliwego niczym westernowego herosa, kilka tajemnic do ukrycia, tajemniczych zgonów, prób zabójstwa oraz krążących w okolicy najemników. Nie można nie wspomnieć o układzie, niczym z największych koszmarów polityków PiS. Historia toczy się dość powoli i spokojnie, zaś scen akcji jest tu o wiele mniej niż się można spodziewać. Nie są zbyt efektowne, wyglądają poprawnie, ale czasami bywa bardzo nieczytelnie. Do tego jeszcze czasem dialogi nie brzmią za dobrze, nadmiar pobocznych wątków potrafi przytłoczyć oraz zdezorientować, zaś zakończenie jest mało satysfakcjonujące (z otwartą furtką na ciąg dalszy oraz – kompletnie wziętą znikąd planszą o stanie polskich weteranów).

Sytuację częściowo ratuje obsada, ale nie jest ona w pełni wykorzystana. Eryk Lubos ma w sobie sporą charyzmę i w roli Maxa „Diabła” sprawdza się bardzo dobrze – opanowany, twardy wojownik, co potrafi wyjść z każdej opresji. Nie zawodzi też Stroiński, którego obecność zawsze jest przyjemnością, a także Karol Biernacki (najemnik „Zimny”), za to dość zbędna jest tutaj Paulina Gałązka (Kaja) – jej postać jako obiekt zainteresowania nie przekonuje, zaś jej działania na końcu czynią z niej idiotkę i drażniła mnie. W drobniejszych rolach przewijają się m. in. Andrzej Kłak (dziennikarz Ziemianek), Marek Dyjak („Buba”) czy Aleksandra Konieczna (Bernadetta Kloch), ale nie mają możliwości zabłyśnięcia.

Niby „Diabeł”, ale jakiś taki mało groźny i bez jakiegoś napięcia. Widać debiutancką rękę reżysera, miotającego się między akcją, kryminałem oraz thrillerem, nie mogąc się do końca zdecydować w jakim kierunku chce pójść. Niemniej ogląda się to bezboleśnie, Lubos przyciąga uwagę i klimat też jest niezły, lecz był potencjał na dużo więcej.

6/10

Radosław Ostrowski

Śubuk

Pamiętam jaki ogromny ferment oraz piorunujące wrażenie zrobił na mnie film „Chce się żyć”. Dzieło Macieja Pieprzycy otworzyło wrota dla innych twórców do opowiedzenia historii rodzin z niepełnosprawnymi intelektualnie dziećmi. W zeszłym roku pojawiły się dwa filmy o tej tematyce – „Sonata” oraz „Śubuk”. I z tej dwójki ciekawsze jest dzieło Jacka Lusińskiego, który ostatnio zrealizował fantastyczny serial „Minuta ciszy”.

Akcja zaczyna się gdzieś na przełomie ustrojowym w jakimś dużym mieście, ale nie w Warszawie. Tutaj mieszka Marysia (Małgorzata Gorol), która zaszła w ciążę z milicjantem Darkiem (Filip Pławiak). Problem w tym, że ona nie chce mieć dziecka, lecz ucieka przed rozpoczęciem zabiegu. Wskutek okoliczności, w czym spory wpływ ma starsza siostra Marta, rodzi chłopca. Trochę wbrew sobie, bo nie da sobie rady zająć się nim i jednocześnie studiować. Ale po nagłej śmierci Marty wszystko się komplikuje. Sąsiedzi też nie pomagają, jednak nie to jest najgorsze – w przedszkolu chłopiec (Kubuś), delikatnie mówiąc, się nie odnajduje. Jest bardzo wycofany, nierozmowny i… agresywny. A jedynym wypowiadanym przez niego słowem jest „Śubuk”. Desperacko szukając przyczyny tej sytuacji zapada brutalny wyrok: autyzm.

Na pierwszy rzut oka ten film wydaje się prosty do zrobienia, wręcz samograj. No bo jest dramatyczna sytuacja, więc łatwiej sympatyzować z bohaterką (jeszcze łatwiej stosując emocjonalny szantaż), podkręcając kolejne wyboje na drodze i zderzenie z bezdusznym systemem. Dowalić śrubę beznadziei i dać promyk światła, z patosem i WIELKIMI słowami. No i zajebiście, nie? To by było jednak zbyt łatwe i zbyt proste podejście, czego reżyser wydaje się być świadomy. Dlatego idzie w stronę kina środka, czyli próbując zachować balans między powagą a humorem, bez popadania w stany mroczno-smutno-depresyjne i nie osłabiając emocjonalnego ładunku. Dzięki temu „Śubuk” tak angażuje, bez popadania w patos, moralizatorstwo czy skręcając w publicystykę.

Lusiński opowiada historię Marysi i jej syna od narodzin aż do matury, czyli bardzo spory kawałek. Czasem czuć skrótowość tej narracji, jednak relacja tej dwójki cały czas jest w centrum uwagi. Kolejne zderzenia z systemem, który jest kompletnie nieprzygotowany na takie sytuacje (szukanie przedszkola, interwencja policji czy stworzenie klasy integracyjnej). A mimo lat niewiele się zmieniło i jakoś się kurwa nie zanosi na poprawę. Szczególnie na polu edukacji społecznej czy podejścia urzędników i polityków. Chyba że samemu zdejmie się klapki z oczu, co najbardziej pokazuje przykład sąsiada (bardzo dobry Andrzej Seweryn). Początkowo pisze donosy i nie jest w stanie wytrzymać hałasów, jednak z czasem staje się silnym wsparciem dla dziewczyny.

To wszystko jednak by nie zadziałało, gdyby nie trzymająca na swoich barkach całość Małgorzata Gorol. Aktorka całkowicie zwraca uwagę, tworząc bardzo złożoną postać matki mimo woli. Widzimy jak zaczyna dojrzewać do roli opiekunki, pozostawiając za sobą swoje marzenia i ambicje: od poczucia przytłoczenia (mocna scena, gdy wykrzykuje pełnemu energii synowi, żeby przestał i próbuje go… udusić poduszką) oraz bezsilności aż po desperacki upór, niezłomność. Wszystko bez próby zdobycia na siłę sympatii widowni i pójścia na łatwiznę. Gorol wspierają w/w Seweryn, a także – wcielający się w synów – Wojciech Dolatowski i Wojciech Krupiński plus drobne epizody Aleksandry Koniecznej (dyrektor) oraz Marty Malikowskiej (Marta, siostra Marysi).

Są tu pewne drobne rysy (skokowa narracja, czasem powiedzenie pewnych rzeczy DUŻYMI LITERAMI czy finał z niby-dylematem), ale to w żaden sposób nie osłabia siły „Śubuka”. Reżyser Jacek Lusiński przyznał, że nakręcił ten film z gniewu i frustracji. To czuć od początku do końca, a jednocześnie jest on pełen empatii, wrażliwości oraz czułości. Tylko pozornie wydaje się to sprzeczne.

8/10

Radosław Ostrowski

Minuta ciszy

W małym miasteczku Boża Wola mieszka Mieczysław Zasada (Robert Więckiewicz) – świeżo emerytowany listonosz. To nie był taki gość, co tylko wręczał list, dawał do podpisu i cześć. Był serdeczny, lubiany i zawsze parę słów powiedział. Ale po 30 latach pracy wchodzi w nowy etap swojego życia. Że będzie spokojnie, cicho spędzany czas z żoną oraz przyjacielem, Cześkiem (Mirosław Zbrojewicz). Wesołe życie staruszka? Nic z tego, albowiem jego kumpel strzela sobie w łeb. Sprawa idzie do jedynego zakładu pogrzebowego, prowadzonego przez Jacka Wiecznego (Piotr Rogucki). Wszystko jest załatwione, prawda? Ch***a, bo ksiądz odmawia pogrzebu nieboszczyka i Wieczny zmuszony odkręcić ten pogrzeb. I co teraz? Powiem ci, co teraz. Mietek nie wytrzymuje, decydując się na desperacki krok: założenie własnego domu pogrzebowego „Pogrzeby z Zasadami”. Tylko na tą jedną sytuację, jednak nawet on nie spodziewa się konsekwencji tej decyzji.

minuta ciszy1

Serial Jacka Lusińskiego dla Canal+ był reklamowany jako czarna komedia i jest to po części prawda. Bo tak naprawdę jest to komediodramat ze sporą dawką czarnego humoru. Czasami makabrycznie śmiesznego (pierwszy zgon przez… zaplątany krawat w samochodzie czy odebrane truposza z więzienia, który… budzi się w drodze), a czasami bardzo brutalnego, lecz nie pokazywanego z bliska (śmierć dziewczynki na polu kukurydzy). Ale przede wszystkim skupia się na samej branży pogrzebowej, która troszkę działa na granicy legalności. Kontakty w policji, domach spokojnej starości, urzędach, szpitalach, a jednocześnie zastraszanie konkurencji, sabotowanie pogrzebów i inne bandyckie metody. A także dobrze z lokalnym proboszczem też nie zaszkodzą. I jak w tym wszystkim odnaleźć się oraz zachować przyzwoitość? Oto jest zagwozdka, z którą nasz bohater będzie musiał się zmierzyć.

minuta ciszy2

Kwestię pochówków oraz przygotowań twórcy traktują z dużym wyczuciem, co wydaje się wręcz niezbędne. I nie chodzi chodzi o wybór trumny czy decyzję o ekshumacji. Najdobitniej pokazuje drugi odcinek, gdzie ginie córka bogatego rolnika. Przez utratę ręki ojciec chce dokonać kremacji, zaś matka (załamana psychicznie) woli trumnę. Jak tutaj znaleźć wyjście? Zdecydować się na decyzję ojca i wziąć szmal czy może jednak spróbować znaleźć inne rozwiązanie? Tak samo w sprawie zbiorowego pogrzebu po tragicznej śmierci na festynie. Jedna z rodzin chce pogrzeb świecki, a ciało skremowane. Lusiński ze współscenarzystą Szymonem Augustynakiem dają spory ciężar emocjonalny, przez co nie da się przejść obojętnie. Jednocześnie dodają dla kontrastu odrobinę humoru, nie doprowadzając do stanu depresyjnego. By jeszcze podkręcić atmosferę jeszcze wokół Zasady krąży pewna tajemnica z przeszłości. Ale więcej nie zdradzę, bo to trzeba obejrzeć na własne oczy.

minuta ciszy3

I jak to fantastycznie jest zagrane. Przede wszystkim błyszczy tu Robert Więckiewicz w roli Zawady, choć sam reżyser początkowo nie był przekonany do tego wyboru. Ale aktor znakomicie pokazuje tego skrytego, pełnego empatii człowieka, zderzonego z brutalnym światem biznesu pogrzebowego. Gdzie miesza się cierpliwość, desperacja, wściekłość i bezwzględność jakiej nikt się po nim nie spodziewa. Równie wyrazisty jest Piotr Rogucki jako Wieczny, tworząc prawdopodobnie najlepszą rolę w karierze. Niby elegancki i czarujący, lecz pod tą fasadą skrywa się mściwy, chciwy, bezwzględny sęp. Do pozbycia się konkurencji zdolny jest do wszystkiego, w czym wspiera go równie brutalny współpracownik Lutek (mocny Wojciech Skibiński) oraz troszkę ekscentryczny, ale sympatyczny „Nuta” (kradnący ekran Adam Bobik). Co się dzieje za to na drugim planie jest równie interesujące, co na pierwszym. Złego słowa nie mogę powiedzieć o Aleksandrze Koniecznej (poruszająca się na wózku żona Zasady), Mirosławie Zbrojewiczu (Czesław Major), Aleksandrze Popławskiej (wdowa po Majorze – to zła kobieta jest) czy świetnej Karolinie Bruchnickiej (twarda i nieustępliwa córka Majora o ksywie „Synek”).

minuta ciszy4

Niby jest to zamknięta historia, choć zakończenie zostawia pewną furtkę. Ale czy chciałbym mieć drugi sezon tego świetnego tytułu? Lusiński z tytułu na tytuł coraz lepiej rozwija swoje umiejętności reżyserskie, a „Minuta ciszy” to na razie jego najlepsze dzieło. Reżyser razem ze scenarzystą Augustyniakiem stworzyli „Śubuka”, który został bardzo dobrze odebrany przez krytykę i widownię. Można wywnioskować, że ta współpraca jest bardzo owocna.

8/10

Radosław Ostrowski

Żeby nie było śladów

Są takie filmy, po obejrzeniu których czuje się wściekłość, gniew oraz poczucie bezsilności. Myśli cały czas się kołatały i krążyły niczym planety po orbicie, próbując poskładać to w jakąś sensowną całość. Takie miałem odczucia po seansie filmu „Żeby nie było śladów”.

Film Jana Matuszyńskiego jest opartą na reportażu Cezarego Łazarewicza zapisem wydarzeń, które zaczęły się późną wiosną 1983 roku. Wtedy w Warszawie został zatrzymany Grzegorz Przemyk – młody chłopak, świeżo po zdaniu pisemnych egzaminów maturalnych. Dlaczego? Bo nie chciał pokazać dokumentów, a razem z nim zabrano kolegę, Jerzego Popiela. Trwa jeszcze stan wojenny (choć oficjalnie jest zawieszony), więc obaj zostają szybko zabrani na posterunek. Oraz obaj dostają łomot od milicjantów za pomocą pałek, pięści oraz butów. Ciężko sprany młodzian trafia do szpitala, gdzie umiera od zadanych ran. W zasadzie wydaje się, że sprawa zostanie załatwiona przez władze w prosty sposób: weźmie się paru brutalnych milicjantów oraz posiedzą na parę lat, zaś wszystko ucichnie.

zeby nie bylo sladow1

Co może pójść nie tak? Strach i poczucie zagrożenia mogą stanowić niebezpieczną mieszankę, a wszystko przez mszę prowadzoną przez księdza Popiełuszkę. Zebrany tam tłum wywołał przerażenie u generała Kiszczaka, czyli szefa MSW. Razem z całą ówczesną władzą decyduje się „sterować” śledztwem i podrzucać dowody oczyszczające milicjantów. Do czego się posuną? W końcu to oni są panami życia i śmierci, mają pełną kontrolę nad aparatem porządkowym, wymiarem sprawiedliwości oraz mediami. I w tym momencie zaczyna się jazda.

zeby nie bylo sladow3

Reżyser prowadzi narrację na kilku torach i różnych wątkach, przez co może się czasami wydawać chaotyczny oraz pozbawiony tempa. Nie będę się skupiał się faktografii, bo prawda już dawno się zatarła, została zmanipulowana i szansa na dotarcie do niej jest praktycznie niemożliwa. Sam początek to spokojna sielanka, brutalnie przerwana przez przypadek, agresję i głupotę. Scena bicia na komisariacie, choć nie pokazuje samego aktu, trzyma za gardło niczym ręka podczas duszenia. Potem sprawa coraz bardziej zaczyna się nawarstwiać, a do gry wchodzi aparat władzy i (nie)sprawiedliwości. Cel jest jeden: zwalić winę na sanitariuszy pogotowania, milicja ma pozostać czysta, a na wszelki wypadek zdyskredytować jedynego świadka.

zeby nie bylo sladow2

Jak? Szukaniem jakiekolwiek haka na niego samego oraz jego najbliższych, zastraszać, szantażować i złamać. Za wszelką cenę. Dlatego esbecja sięga po wszystkie dostępne metody: inwigilacja, obserwacja, rewizja, szukanie brudów, propaganda. Jak bardzo łatwo można było złamać każdego, bo każdy miał tu coś (lub kogoś) do stracenia. To ostatnie najmocniej wybrzmiewa w przypadku sanitariuszy pogotowania, którzy byli „uczeni” przez SB jak mieli bić Przemyka. To może wydawać się groteskowe, że nikt nie da się na to nabrać. Chyba, że sprawę będą prowadzić osoby wypełniające polecenia partyjnej jak prokurator Wiesława Bardon (Aleksandra Konieczna na granicy przerysowania). W wielu krajach takie praktyki są na porządku dziennym i ten film bardzo brutalnie o tym przypomina.

zeby nie bylo sladow4

Realizacyjnie film Matuszyńskiego wygląda wręcz monumentalnie. W końca trwa on nieco ponad dwie i pół godziny, z niesamowitym skupieniem się na detalach, scenografii oraz rekwizytach. Świetne są zdjęcia Kacpra Fertacza, nakręcone na 16 mm taśmie, przez co wizualnie przypomina filmy z lat 70., zaś bardzo gorzki finał trafia na podatny grunt. A wszystko rewelacyjnie zagrane, z masą cudownych epizodów. Niemniej jest jeden mocny zgrzyt dla mnie, czyli Sandra Korzeniak w roli Barbary Sadowskiej. Aktorka ma bardzo specyficzny sposób mówienia, który zawsze mnie irytuje i sprawia wrażenie wypranego z emocji. Z tego powodu nigdy nie byłem w stanie wejść oraz zrozumieć tej postaci (oraz poprzednich ról Korzeniak). Sama epizodyczna struktura też może wydawać się problematyczna z powodu różnego tempa orz natłoku postaci.

Dla mnie jednak „Żeby nie było śladów” to potwierdzenie wielkiego talentu Matuszyńskiego jako reżysera, który z uwagą oraz dokładnością odtwarza działanie brutalnych mechanizmów sterowania, manipulowania oraz kontrolowania ludzi. Bezwzględnie, potrafiące uderzyć z całą mocą kino.

8,5/10 + znak jakości

Radosław Ostrowski

Sweat

O tym kim jest influencer chyba nie trzeba mówić. Używa social mediów, by dotrzeć do jak najszerszego grona odbiorców na temat stylu życia. Zazwyczaj domyślamy się jak to niby-życie takich osób wygląda, ale ktoś postanowił to pokazać. Razem z reżyserem Magnusem van Hornem obserwujemy taką osóbkę.

Poznajcie Sylwię Zając – jest influencerką fitness. Kiedy ją poznajemy realizuje ćwiczenia dla swoich fanów w centrum handlowym. Ma wkrótce wystąpić w programie Dzień dobry TVN, jednak sprawy się komplikują. W między czasie jeszcze szykuje się na urodziny matki, przygotowuje filmiki dla swoich fanów i wydaje jej się, że ma stalkera. Innymi słowy, dzieje się i to sporo. A żeby zwrócić uwagę swoich followersów (ponad 600 tysięcy !!!!) trzeba się napocić. Zwłaszcza, że o dziewczynie zrobiło się głośno, gdy parę dni temu nagrała filmik, w którym pokazuje się ze słabszej strony. Czyli jest rozpłakana, mówiąca o swojej samotności i potrzebie spotkania bliskiej osoby.

sweat1

Już pierwsze sceny sugerują, że von Horn zamierza podejść do sprawy sławy oraz uzależnienia od niej z bardziej ludzkiej perspektywy. Kamera niemal cały czas jest bardzo blisko Sylwii. Już podczas sceny ćwiczeń podążą za nią, jej ruchami ciała, co tylko podkreśla poczucie intymności. Obserwujemy ją niemal jak owada pod mikroskopem – nie tylko podczas prowadzenia relacji na Instagramie, ale też przy zwykłych chwilach dnia codziennego. Schodzenie po schodach z prezentami, ćwiczenia na siłowni, spotkanie z matką w dniu jej urodzin czy przypadkowe spotkanie z dawną niewidzianą koleżanką. Ta bliskość wywoływała we mnie poczucie podglądactwa, zaś kilka wątków poszło w zupełnie innym kierunku jak w przypadku stalkera.

sweat2

To wszystko, by nie miało znaczenia, gdyby nie absolutnie rewelacyjna Magdalena Koleśnik w roli Sylwii. Bezbłędnie pokazuje sprzeczności swojego charakteru: od nabuzowanej energią podczas ćwiczeń czy na początku w galerii handlowej po chwile wyciszenia, z bardzo tłumionymi emocjami. Czasami ciężko wyczytać z jej twarzy myśli, można odnieść wrażenie – być może mylne – że potrzebuje atencji. A tak naprawdę chodzi o… akceptację. Tylko i aż tyle, co dobitnie pokazuje scena obiadu na urodzinach matki (cudowna Aleksandra Konieczna). Ale może się mylę? Reżyser jej nie osądza, tylko obserwuje, zaś wnioski daje samemu do wyciągnięcia.

sweat3

Jedynym poważniejszym zgrzytem jaki mam wobec „Sweat” są drobne dźwiękowe problemy na początku. Dialogi w scenie toczącej się w centrum handlowym są zagłuszane przez muzykę. Oprócz tego van Horn kolejny raz potwierdza, że warto go uważnie obserwować. Jego spojrzenie na social media pełne delikatności i bez komentarza jest bardzo odświeżające. Szczere, dynamicznie zrobione kino z lekko społecznym zacięciem.

7,5/10

Radosław Ostrowski

Boże Ciało

Wszystko zaczyna się w zakładzie poprawczym. Tam przebywa Daniel – młody chłopak z przeszłością. Ale to właśnie tam poznaje kogoś, kto staje się dla niego wzorcem, czyli księdza Tomka. Nawet sam chciałby wstąpić do seminarium, ale z wyrokiem nie przyjmują. Ale dzięki duchownemu chłopak dostaje pracę gdzieś na drugim końcu Polski. Jako stolarz, tylko że na miejscu zmienia zdanie. A że akurat ze sobą wozi sutannę, reszty można się domyślić.

boze cialo1

Jan Komasa po pokazaniu swojej wizji Powstania Warszawskiego, skupia się na współczesności. „Boże Ciało” po takim wprowadzeniu może pójść w różne kierunki. Czy to jako komedia, gdzie podszywający się za księdza chłopak popełnia gafy, dramat człowieka szukającego swojego powołania, a może dreszczowiec z osobą ukrywającą się przed dawnymi wrogami. Tylko, że reżyser idzie w troszkę inną stronę, skupiając się na małej miejscowości. Doszło rok temu do tragedii, gdzie rany się nie zagoiły. Śmierć młodych ludzi, sprawca wypadku niepochowany, ksiądz proboszcz lekko choruje, a kościelna wydaje się trzymać mieszkańców w ryzach, zaś wójt niejako ma większą władzę od proboszcza. Jednak reżyser nie osądza mieszkańców, nie pokazuje nikogo palcami, tylko próbuje zrozumieć ludzi. Tak samo robi Daniel, choć początkowo można odnieść wrażenie, że nie pasuje. Zarówno jego msze (kazania pełne wręcz prostego języka, z „no”, „nie” oraz tym swoim flow – scena chrztu), spowiedzi (formułka sprawdzana w Google’u) bardzo nie pasują do typowego wizerunku duchownego. I nikt się nie zorientował, że coś jest nie tak. jednak jego proste słowa oraz postawa zaczynają docierać do innych.

Najbardziej zaskoczyło mnie to, że to wszystko wydaje się takie bardzo przyziemne, wręcz naturalne. Nawet dialogi brzmią wiarygodnie, bez nadmiernego korzystania z bluzgów. Ale jednocześnie Komasa pokazuje jak wielką siła może być Kościół. Pod warunkiem, że nie będzie skupiał się na ideologicznej wojnie, władzy czy zamiataniu brudów pod dywan. Ale i sami mieszkańcy, którzy są bardzo zagubieni, zaślepieni bólem oraz żałobą (tragedia) próbując odnaleźć się w tym wszystkim. I każdy z nich szuka sposobu na odnalezienie spokoju, odkupienia, choć to droga wyboista.

boze cialo2

Komasa opowiada tą opowieść w bardzo prosty sposób, bez jakichś wizualnych fajerwerków, do czego nas przyzwyczaił. Żadnego dubstepu oraz spowolnień kamery, ostrej muzyki w tle – dużo jest skupienia na twarze, kolory stonowane, niemal dokumentalne. I to zaskakująco pomaga tej historii. Jedynym problemem dla wielu może być otwarte zakończenie, jednak wszystko tutaj jest wygrane za pomocą scenariusza, montażu, bardzo oszczędnej muzyki oraz szczerości.

To wszystko by nie podziałało, gdyby nie absolutnie wybitny Bartosz Bielenia. Ten młody chłopak jako fałszywy ksiądz ma niesamowitą charyzmę, niejako improwizując każde swoje kazanie, mszę i wydaje się dość ekscentryczny. Ale w tym wszystkim jest niesamowita pasja, energia, a jednocześnie jest uważnym obserwatorem, podejmując się roli mediatora. Skupia swoją uwagę do samego końca, a w jego oczach maluje się wszystko. Nie oznacza to jednak, że drugi plan nie ma tu do roboty. Film kradnie samą obecnością Aleksandra Konieczna w roli kościelnej, gdzie wszelkie emocje pokazane są bardzo drobnymi, wręcz niezauważalnymi spojrzeniami. Bardzo mocna postać, którą dość łatwo można osądzić, ale jest bardziej złożona niż się wydaje. Tak samo cudowna jest Eliza Rycembel (Eliza), której relacja z księdzem nabiera dynamiki. Nie można też zapomnieć drobnych ról Leszka Lichoty (wójt) oraz Łukasza Simlata (ksiądz Tomek).

boze cialo3

Film widziałem wczoraj, a do tej pory jestem oszołomiony tym, co obejrzałem. Komasa w „Bożym Ciele” zaskakuje dojrzałością, zdyscyplinowaniem oraz subtelnością. Aż boję się myśleć, co reżyser zaserwuje następnym razem, bo warto będzie czekać.

8,5/10 + znak jakości

Radosław Ostrowski

Ciemno, prawie noc

Wałbrzych. Miast pełen brudu, kopalni oraz szarzyzny. I to właśnie tutaj przybywa dziennikarka Alicja Tabor, która kiedyś tu mieszkała. Próbuje napisać o sprawie zaginięcia trójki dzieci, mimo starań policji. Ale kobieta jeszcze próbuje rozgryźć pewną tajemnicę z przeszłości, co może mieć istotny wpływ.

ciemno prawie noc1

Borys Lankosz po latach przerwy wraca z kolejną adaptacją literacką. Tym razem wziął na warsztat powieść Joanny Bator, której – niestety, albo na szczęście nie czytałem. Niby mamy tutaj coś w rodzaju dochodzenia, gdzie nasza bohaterka prowadzi rozmowy. Czy to z matką jednej z zaginionych dzieci, ciotką drugiego czy dyrektorem z domu dziecka „Aniołek”. I do tego jeszcze mamy przebitki z przeszłości, odkrywania tajemnic z życia samej Alicji (a dokładniej zniknięcia jej siostry) oraz wiele innych zagadek. I muszę przyznać, że atmosfera oraz klimat tajemnicy naprawdę wciąga. Poczucie obcości potęgują znakomite zdjęcia Marcina Koszałki (zarówno te nocne, jak i przyrody) oraz świdrująca uszy muzyka. Ale dla mnie największym problemem jest tutaj scenariusz, który całe to śledztwo spycha absolutnie na daleki, BARDZO daleki plan. Twórcy przypominają sobie o tym w ostatnich 30 minutach, gdzie znikąd pojawia się pewien trop. Do tego jeszcze przeskakujemy z postaci na postać, z wątku na wątek, już do niego nie wracając.

ciemno prawie noc2

Bo im dalej w las, tym więcej patologii, brudu i degrengolady zobaczycie. Gwałty, zabijanie zwierząt, pedofilia, pornografia dziecięca, handel dziećmi, kazirodztwo, Kotojady, morderstwo – chyba niczego więcej nie pominąłem. Problem jednak w tym, że im bardziej oddalamy się od śledztwa oraz niby bliżej poznajemy tło, tym bardziej miałem to kompletnie w dupie. Nawet w najbardziej dramatycznych momentach, co jest kompletnie zaskakujące. Samo szokowanie brutalnością, podłością i okrucieństwem świata, gdzie słońce już dawno opuściło to miejsce jest bardzo nieskuteczną strategią. Zamiast współczucia jest nuda, śmiech, obojętność (niepotrzebne skreślić).

ciemno prawie noc3

Reżyser jest jednak na tyle sprytny, że zaprosił iście gwiazdorską obsadę i częściowo próbuje ratować ten bajzel. Ale te duże nazwiska w większości pojawiają się na kilka, kilkanaście minut. Podobać może się wycofana Magdalena Cielecka w roli Alicji Tabor, tylko że nie bardzo byłem w stanie wejść w jej skórę. Niewiele się o niej dowiadujemy, albo inaczej: ta historia jest strasznie poszatkowana. Poza nią najbardziej wybija się z tego grona Piotr Fronczewski (dyrektor domu dziecka) oraz bardzo pogubiona Roma Gąsiorowska (Mizera).

Oglądając „Ciemno, prawie noc” cały czas miałem skojarzenia z „Ostrymi przedmiotami”, tylko że Lankoszowi ktoś bardzo stępił pazury. Zamiast emocji oraz tajemnicy, pojawia się przerost formy nad treścią, a kolejne dokręcanie patologicznej śruby po prostu irytuje. Nie spodziewałem się takiego rozczarowania.

4/10

Radosław Ostrowski

Jak pies z kotem

Filmy oparte na faktach zawsze są trudne do oceny. Zwłaszcza, jeśli dotyka wydarzeń z życia reżysera opowiadającego swoją historię. Taka sprawa dotyczy najnowszego filmu Janusza Kondratiuka „Jak pies z kotem”, gdzie mamy trudną relację między braćmi, którzy nie utrzymują ze sobą kontaktu. Wszystko się zmienia, gdy starszy brat (Andrzej) dostaje udaru – prawa półkula mózgu jest martwa, jest sparaliżowany. Wtedy Janusz, wskutek pewnych okoliczności, bierze sprawy w swoje ręce, ściąga brata do domu i próbuje się nim zająć.

jak_pies_z_kotem3

Takie filmy są dość niełatwe w ocenie, bo pokazywane są dość intymne wydarzenia, o jakich wiedzieli nieliczni. Dodatkowo mamy temat choroby, która doprowadza do wielkiego mętliku w głowie, co może dać w zasadzie duże pole do popisu. Reżyser skupia się tutaj przede wszystkim na tej szorstkiej, trudnej miłości braterskiej. O tyle trudniej, że więzi między nimi były bardzo luźne, ale też z powodu dość sporej różnicy charakterów: Andrzej jest dość impulsywny, wręcz cholerykiem skupionym na sobie, zaś Janusz wydaje się być wyciszonym, skupionym stoikiem. Doprowadza to do ciężkiej konfrontacji, gdzie nie brakuje cierpkich, miejscami ostrych słów. Jednak mimo pewnego dość przewidywalnego kierunku, sam film jest szczery, bez stosowania emocjonalnego szantażu, co nie jest wcale takie proste. Niemniej to wszystko działa i trzyma się w ryzach aż do końca.

jak_pies_z_kotem1

Realizacyjnie film bardziej wygląda jak skromna produkcja skierowana dla telewizji. Nie ma tu żadnych wodotrysków, zabawy kolorami czy eksperymentów. Chociaż jest pewien wyjątek od tej reguły, czyli momenty wariackich wizji Andrzeja (psy chodzące po ścianach, widok przepaści nad tarasem), gdzie widzimy jego perspektywę. Pozornie mogą się wydawać zabawne, ale czasami tutaj śmiech tkwi w gardle. I to właśnie zderzenie pokręconej wyobraźni Andrzej z bardziej trzymającym się ziemi Januszem jest największą esencją, choć pozornie rola opiekuna może wydać się drogą przez mękę, prowadzące do zwątpienia, wręcz rozszarpania nerwów. Niemal dla wszystkich.

jak_pies_z_kotem2

Jeśli coś wyróżnia ten film od reszty to fantastyczne trio aktorskie. Po pierwsze, świetny Robert Więckiewicz. Przez większość czasu wydaje się opanowany, wręcz spokojny, ale jak wybucha, poraża, choć nie łatwo go sprowokować. I pozwala sobie na troszkę humoru, co pomaga w zachowaniu równowagi. Jeszcze lepszy jest Olgierd Łukaszewicz jako Andrzej – mimo dość zwichrowanej perspektywy, nadal chcący czerpać z życia garściami, ale też będący niejako więźniem swojego działa i umysłu. Te krótkie momenty świadomości, przeplatane z różnymi odlotami, tworzą prawdziwą petardę. Na tym samym poziomie wchodzi Aleksandra Konieczna jako Iga Cembrzyńska, niemal imitując jeden do jednego pierwowzór. Na początku może wydawać się dość antypatyczna, jednak z każdą sceną zaczyna pokazywać troszkę inne oblicze, co zmusza do weryfikacji naszych przekonań.

„Jak pies z kotem” może nie jest zaskakującym, ale pozostaje emocjonalnym doświadczeniem, skupionym na trudnej relacji rodzeństwa. Trudno wyczuć fałsz, a ręka Kondratiuka do prowadzenia aktorów powoduje, że ten komediodramat zostaje na dłużej.

7/10 

Radosław Ostrowski

Ostatnia rodzina

Nazwisko Beksiński w naszym kraju jest jednym z bardziej rozpoznawalnych w świecie kultury. Zdzisław był malarzem, pokazującym dość mroczne wizje świata z trupami, apokalipsą, końcem świata. Tomasz z kolei to dziennikarz radiowej Trójki, autor tłumaczeń list dialogowych do filmów (m.in. Monty Python, seria o agencie 007 czy „Czas Apokalipsy”), felietonista i koneser muzyki. Dziwić może fakt, że dopiero niedawno postanowiono opowiedzieć o tych barwnych bohaterach. Podjął się tego debiutant Jan P. Matuszyński.

ostatnia_rodzina1

Cała historia zaczyna się w roku 1977, kiedy rodzina Beksińskich przenosi się z Sanoka do Warszawy. Zdzisław z żoną, matką i teściową w jednym domu, Tomek w mieszkaniu naprzeciwko bloku. Powoli zaczynamy obserwować jak poszczególni członkowie rodziny zaczynają odchodzić z tego świata. Śmierć niejako tańczy nad całą rodziną i powoli zaczynamy obserwować kolejne zdarzenia. Próby samobójcze Tomka, jego praca w radiu, relacje z kobietami, z drugiej malowanie Zdzisława, kontakty z marszandem Piotrem Dmochowskim. Spory kawałek czasu, ale to wszystko tak naprawdę skupia się na dniu powszechnym tej nietypowej familii. Reżyser niczym dokumentalista, odtwarza kolejne fakty (katastrofa lotnicza, którą przeżył Tomek – świetnie zrealizowana, „Wywiad z wampirem”, fragment wywiadu Zdzisława dla „Pegaza”), tylko nie mogłem pozbyć się wrażenia pokazania tej historii po łebkach. Bo jak w dwie godziny upchnąć ponad 25 lat z życia Beksińskich? Wszystko rozgrywa się w dość ograniczonej przestrzeni, wiernie zrekonstruowanym (scenografia i kostiumy robią gigantyczne wrażenie).

ostatnia_rodzina2

Najbardziej na tym wszystkim cierpi postać Tomka – mocno przerysowana, nadekspresyjna. O jego pracy mają mówić krótkie scenki (fragmenty audycji, wejście jako DJ na imprezie, tłumaczenie i lektor na żywo), ale tak naprawdę nie wiemy zbyt wiele. Tutaj przedstawiony jest jako nerwowy, impulsywny człowiek, który nie potrafił się odnaleźć w życiu (fantastyczna scena rozmowy z matką, która próbuje być terapeutą). Także jego relacje z kobietami są bardzo, bardzo płytkie, jakby wciśnięte na siłę. Za mało widać tej pasji dla muzyki i kina, czegoś tutaj zabrakło, chociaż Dawid Ogrodnik stara się jak może, wiernie oddaje gesty, sposób poruszania się czy mówienia. Ale wyszła tutaj (przynajmniej dla mnie) karykatura.

ostatnia_rodzina3

Za to jestem pod ogromnym wrażeniem kreacji Andrzeja Seweryna i Aleksandry Koniecznej. Pierwszy, jest wręcz wycofany, niemal pozbawiony emocji, bardzo wycofany. Zawsze z aparatem i kamerą pod ręką, przez co trudno polubić tą postać od razu. Z kolei Konieczna jako Zofia jest tutaj jedyną „normalną” postacią w tym całym świecie. Ona jako jedyna trzyma tych dwóch bohaterów przy sobie, chociaż bywa czasami bezradna wobec tych dwóch skrajności (mocna scena „rozpierdolenia kuchni”, którą Zdzisław tylko filmuje, a Zofia próbuje to ogarnąć). Z nią jestem w stanie się identyfikować.

ostatnia_rodzina4

„Ostatnia rodzina” dla mnie jest filmem, który będzie początkiem do bliższego poznania rodziny Beksińskich. Wiele rzeczy zostaje przemilczanych, zagadkowych (taśma Tomka, która potem zostaje zniszczona przez Zdzisława), a postacie mogą wydawać się niekompletne. Troszkę zabrakło mi rzetelności w faktografii, co jest winą szczątkowego scenariusza. Niemniej debiut Matuszyńskiego intryguje i potrafi sprowokować.

7,5/10

Radosław Ostrowski