Alicia Keys – Here

Alicia_Keys_-_Here_Album_Cover

Był taki czas, że Alicia Keys była jedną z najpopularniejszych czarnoskórych wokalistek w nurcie soul i r’n’b na przełomie wieków. Ale to było tak dawno, że kolejne płyty spotykały się z coraz mniejszym zainteresowaniem odbiorców. Ale czy ostatnie wydawnictwo, czyli „Here” mogło zmienić ten stan rzeczy?

Pierwsze, co rzuca się w oczy to okładka – bardzo w stylu lat 70., z naturalnym wyglądem oraz obłędnie wyglądającymi włosami. Otoczona sztabem producentów (w tym swoim partnerem, Swizz Beatsem), niejako znowu tworzy intymny, kobiecy portret. Otwierający całość „The Beginning (Interlude)”, mimo obecności fortepianu jest bardziej epicki niż się to wydaje. W tle dochodzą smyczki i dęciaki, a sama Alicia melorecytuje o swoim miejscu na scenie.

Brzmieniowo to soul zmieszany z r’n’b, gdzie niezawodny fortepian, z którym artystka jest kojarzona od początku, zostaje wrzucony w niemal hip-hopowo brzmiącą perkusję (tu akurat swoje robi Pharell Williams), nawet jeśli pojawia się zapętlenie („Pawn It All”), to nie jest irytujące. Dodatkowo we wszystko wplecione zostały krótkie przerywniki, podbudowujące album w spójną opowieść, a przed każdym utworem jest drobny dodatek. Nie brakuje tutaj kompletnie nieoczywistych sytuacji jak akustyczne „Kill Your Mama” (grana tylko na gitarze), gospelowe chórki („The Gospel”) oraz bardzo delikatne klawisze („She Don’t Really Care/1 Luv” z samplami od Nasa), które potrafią szarpnąć („Illusion of Bliss”) swoim depresyjnym klimatem. Takiej ciężkiej emocjonalnie płyty się nie spodziewałem.

Równie mocne jest pozornie delikatne „Blended Family” (gościnnie udziela się sam A$AP Rocky), a także zawierające kotły w tle oraz cykacze („Work On It”), a w błogi nastrój wprawi niemal karaibskie (te perkusjonalia robią cuda) „Girl Can’t Be Herself” oraz bardzo przyjemne, pełne ciepłych dźwięków „More Than We Know”. W ogóle zakończenie brzmi bardziej pogodne, niemal dając pewne światło w tym brudnym świecie.

Za to wiele dzieje się na polu tekstowym: nie brakuje rozliczenia z przeszłością – biedą i walką o przetrwanie, uzależnienia, samotności, niedostosowaniu. Artystka nie boi się nawet rapować, a nie tylko śpiewać czy mruczeć do ucha („Where Do We Begin Now”). A jednocześnie wszystko jest tutaj skupione na detalach, które tworzą niesamowitą mozaikę dźwiękową, zachwycając i wciągając aż do samego końca. I nie zawaham się stwierdzić, że takiej poruszającej muzyki nie słyszałem od dawna.

8,5/10

Radosław Ostrowski

Various Artists – 12 Years a Slave

12_Years_a_Slave

Ten album to coś, co fachowo nazywa się składanką typu „music from and inspired by”, czyli są to utwory bazujące na treści filmu. A że tematyka jest niewolnictwo, to pieśni typu gospel i opowiadające o ciężkiej doli niewolnika. Za produkcje tego albumu odpowiada Hans Zimmer razem z Johnem Legendem – znanym wokalistą soulowym.

Efekt jest całkiem przyzwoity. Jednak nie wszystko tutaj zagrało jak trzeba. Po pierwsze, piosenki są przeplatana skrzypcowymi utworami Tima Faina (bardzo krótkimi i szybkimi, poza „Yarney’s Waltz”). Same piosenki opowiadają o ciężkim losie niewolników, ubranych w formie modlitwy. Jednak gatunkowo jest spory rozrzut i misz-masz, od śpiewanych a capella (‘Roll Jordan Roll” Johna Legenda oraz jego filmowa wersja czy „My Lord Sunshine” Davida Hugheya i Roosevelt Credit) przez jazz („Driva Man” Alabama Shaks i „Little Blue Girl” Laury Mvali), bluesa („Freight Train” Gary’ego Clarka Jr.) do r’n’b (najlepsza w zestawie „Queen of the Field” Alicii Keys) oraz rocka („Misery Chain” Chrisa Cornella). Rozrzut wywołuje lekki chaos, zaś ostatnia piosenka Cody’ego ChesnuTTa brzmi najpogodniej i trochę nie pasuje do całej reszty.

Do tego jeszcze wydawcy płyty przypomnieli sobie, że muzykę (tą instrumentalną) napisał Hans Zimmer. I jest on tutaj reprezentowany przez dwa utwory. Krótki „Waszyngton” to smyczkowy walc przypominający trochę kompozycje z „Sherlocka Holmesa”, ale „Salomon” (temat naszego bohatera) to już inna para. Jest bardziej melancholijny, z długimi pociągnięciami smyczków – tylko czemu brzmi to jak „Time” z „Incepcji”? Nie mam pojęcia, ale Zimmer powoli staje się drugim autoplagiatorem jak Horner, co zaczyna stawać się irytujące. Słaba reprezentacja, choć dobrze sprawdza się na ekranie.

Mówiąc krótko, „12 Years a Slave” to kolejna muzyczna kompilacja jakich wiele się wydaje. Posłuchać można, ale czy warto?

6/10

Radosław Ostrowski


Alicia Keys – Girl on Fire

Girl_on_Fire_400x400

Choć ma 31 lat, nagrała cztery płyty, jedną koncertową i zagrała w paru filmach. Uznawana za jedną z najlepszych wokalistek r’n’b początku wieku. Mowa o Alicii Keys. Od ostatniej płyty minęły trzy lata i stwierdziła, że najwyższa pora pokazać coś świeżego. I wreszcie dnia 27 listopada 2012 pojawił się nowy album „Girl on Fire”. Jak to brzmi?

Stylistycznie nie ma jakiś zmian, to nadal r’n’b zmieszane z soulem. Ma być nastrojowo, podkład ma wpadać w ucho, zaś bity i sample mają przyciągnąć uwagę. I tak jest. Nie brakuje ballad z fortepianem w tle (singlowe „Brand New Me” czy „Not Even the King”), ale co najważniejsze nie ma  tutaj monotonii, zaś producenci (w tym sama artystka jako producent wykonawczy, ale też m.in. Swizz Beatz, Babyface czy Dr. Dre) postarali się, by było zróżnicowanie dźwięków oraz zdynamizowania poszczególnych utworów („When It’s All Over”, „New Day” czy bujające „Fire Me Wake” z gitarowymi solówkami Gary’ego Clarka Jra na końcu) czy zmieniając tempo w trakcie („Tears Always Win”).

Za brzmieniem i muzyką idzie ręka w rękę wokali Alicii, a ona choć śpiewa dość delikatnie a jednocześnie bardzo intymnie i zmysłowo. Tego po prostu chce się słuchać. Choć tekstowo jest dość średnio. Wiadomo, jak jest r’n’b to wiadomo, że będzie o miłości i całej reszcie. Słowa wpadają w ucho i zwyczajnie nie gryzą. Jest przyzwoicie i tyle.

Mimo tego „Girl on Fire” ma to, czego się spodziewać należy: świetną produkcję i wokal oraz klimat, który w tego typu muzyce jest najistotniejszy. Dla fanów zarówno Alicii jak i dobrej muzyki po prostu.

8/10

Radosław Ostrowski