
Kanadyjczycy jak zawsze kazali na siebie poczekać kilka lat (dokładnie cztery) i jak zawsze wywrócili cała muzykę do góry nogami. Tym razem wiele zmieniło się w warstwie producenckiej, gdzie poza zespołem swoje dorzucili m.in. Thomas Bangalter (Daft Punk) oraz basista Pulp Steve Mackey. Już to powinno mówić, że prawdopodobnie będzie tanecznie.
Otwierające całość krótkie intro w postaci „Everything Now (Continued)” (melodia ta też zamyka całość, pełna pulsującej perkusji oraz dziwacznego, przerobionego tła) oraz tytułowy utwór dają energetycznego kopa. Dostajemy mieszankę disco ze smyczkami, fortepianem, gitarą akustyczną, chwytliwym basem oraz… fletami. Nie brakuje także klaskania jak w zaczynającym się syrenami policyjnymi „Signs of Life” z zapętlonymi smyczkami oraz saksofonem. Piosenka swoim rytmem oraz tempem przypomina „Reflektor”, tylko bardziej podrasowany i pędzący bez hamulców. Jednak już „Creature Comfort” opiera się na szybkich, 8-bitowych syntezatorach polanych ambientowym sosem. Nadal jest tanecznie, ale i bardziej mrocznie (wręcz zakrzyczany, „mechaniczny” refren), ale konsternację wywołuje niby-reagge’owy (przemielona trąbka z dziwaczną perkusją) „Peter Pan” oraz jeszcze bardziej dziwaczne „Chemistry” z wybijającymi się saksofonami oraz agresywniejszą gitarą.
To początek dźwiękowego chaosu, jaki będzie nam towarzyszył. Punkowe, choć krótkie „Infinite Content” i wyciszone, niczym z lat 60. „Infinite_Content” (to jeden i ten sam utwór), pełen elektropopu imitującego „azjatyckość” „Electric Blue” opartym na piskliwym głosie Reginy Chassagne czy oszczędny, gitarowy „Damm God Man” wprawiły mnie w poczucie zagubienia. Wszystko jednak wróciło na właściwe tory, dzięki „Put Your Money on Me” oraz bardzo rozmarzony „We Don’t Deserve Love”.
Grupa jak zawsze zmieniła styl, coraz bardziej zaskakując. Tym razem miałem poczucie przesytu i zagubienia, a zarówno zgrabne wokale Butlera i Chassagne w połączeniu z niegłupimi tekstami nie były w stanie całkowicie usunąć tego wrażenia. „Everything Now” jest zaledwie przyzwoitym dziełem, które nie przebiło „Reflektora”, chociaż szło tym samym kierunkiem.
6,5/10
Radosław Ostrowski



Zanim powiem o samej muzyce, muszę wyjaśnić pewną nieścisłość. Album ten nie jest oficjalnym soundtrackiem do filmu, tylko promo dostępnym tylko przez Internet (można go namierzyć na YouTube) – kiedy zostanie oficjalnie wydany? Nie wiadomo. A kto napisał ta muzykę? W filmie napisali (napisy końcowe), że zespół Arcade Fire – jeden z najpopularniejszych zespołów indie rockowych. Jeśli tak, to czemu nominację do Oscara dostali tylko Win Butler (wokalista, kompozytor i multiinstrumentalista) oraz Owen Pallett (skrzypek)? Bo oni muzykę napisali, a zespół ją wykonał. Wybór tej grupy dla reżysera Spike’a Jonze’a nie był niczym zaskakującym, gdyż stale współpracuje z tym zespołem (ostatnio nakręcił teledysk do utworu „Afterlife” z ich ostatniej płyty i wykorzystuje ich piosenki w zwiastunach). Co z tego wyszło?
Muzyka pełna elektroniki i wykorzystująca pełne brzmienie zespołu. Dobrze współgrająca z obrazem i tworząca bardzo melancholijny klimat, który jest odczuwalny praktycznie do samego końca. A jednocześnie jest to bardzo delikatne, bardzo liryczne. Utworów jest 13 i mogę was zapewnić, że możecie zapomnieć o przebojowości czy dynamice. Słychać to już w „Sleepwalkerze” – monotonne uderzenie „mantrycznego” tła, wspierane przez gitarę akustyczną i bas, „budząc” nas ze snu. A dalej jest róznie: od bardziej „agresywnej” i nieprzyjemnej elektroniki („Milk & Honey”) przez delikatniejsze partie z fortepianem w tle („Divorce Papers” czy „Some Other Place”) lub skrzypcami („Loneliness #3”). Jedynym utworem z potencjałem przebojowości jest „Morning Talk/Supersymmetry”, który w połowie zaczyna brzmieć bardzo chwytliwie i ze złożoną elektroniką (to instrumentalna wersja piosenki z płyty „Reflektor”) czy bardzo szybko grany na fortepianie „Photograph”.











