Queer

Luca Guadagnino ostatnio pracuje jak szalony. Nie dość, że w planach ma aż sześć (!!!) produkcji, to w zeszłym roku pokazał aż dwa filmy. Skupiony wokół tenisa i trójkąta „Challengers” elektryzowało swoim klimatem oraz aktorstwem. Dopiero teraz do naszych kin trafia drugie dzieło Włocha, czyli mocno polaryzujący „Queer” oparty na powieści Williama H. Borroughsa (polski tytuł „Pedał”). Już podczas premiery na festiwalu w Wenecji mocno podzielił widzów oraz krytyków. Z czego to wynika i czy warto dać mu szansę?

Film skupia się na Williamie Lee (Daniel Craig) – pisarzu w średnim wieku, mieszkającym w Meksyku lat 50. A czym on się tam zajmuje? Czytaniem gazet, chodzeniem od baru do baru, piciem wszystkiego z procentami, ćpając i szukając młodych chłopaków. Po co? Bo jest gejem i podrywać ich, a na koniec zaciągnąć do łóżka w obskurnym pokoju hotelowym. Jednak gejowska społeczność jest bardzo skromna, co mocno ogranicza. Pojawia się jednak nadzieja w postaci młodego chłopaka, Eugene’a Allertona (Drew Starkey). Tylko czy on jest gejem, czy nie? Czy udaje się mu zbudować o wiele głebszą relację? Ale jest jeszcze jedna sprawa interesująca Lee – yage, substancja narkotyczna, mająca (rzekomo) wzmacniać zdolności telepatyczne. Znajduje się ona gdzieś w dżungli w Ameryce Południowej, ale jak ją znaleźć?

Sam film to dość specyficzne dzieło i zdecydowanie NIE dla każdego, tak jak dzieła Borroughsa. „Queer” toczy się powolnym tempem, gdzie w zasadzie niemal nic się nie dzieje. W zasadzie niemal całość wydaje się bardziej skupiona na budowaniu atmosfery i nastroju, gdzie wiele rzeczy pokazywanych jest w spojrzeniach, niewypowiedzianych słowach oraz gestach, które chce się wykonać, lecz się waha. Słowo nuda ciśnie się w usta tak intensywnie, że aż chce się ją wykrzyczeć. Guadagnino niemal testuje widza, a im dalej w las, cierpliwość znajduje się na skraju wytrzymałości.

Z drugiej strony trudno odmówić „Queer” wizualnych fajerwerków. Pięknie sfotografowany, z bardzo nasyconymi kolorami (żółty, niebieski, czerwony, zielony), bardzo oszczędną scenografią oraz nietypową mieszankę muzyki. Orkiestrowo-elektroniczny mix duetu Reznor/Ross tworzy bardzo atmosferyczną oprawę, miejscami bardziej skręcającą w kierunku dreszczowca. Mamy też tutaj piosenki z późniejszych czasów niż akcja filmu (Nirvana, Prince, Sinead O’Connor), co może wywołać poważny zgrzyt. Jednak najdziwniejsze rzeczy dzieją się w akcie trzecim, gdzie granica między rzeczywistością a halucynacjami zacierają się. I sam nie mam pojęcia, co się wyprawia, ale niektóre momenty (taniec!!!) zostaną ze mną na długo.

A to wszystko trzyma na barkach absolutnie kapitalny Daniel Craig w swojej najlepszej roli w karierze. Zaskakująco wyciszona i delikatna rola, pokazująca samotność jego bohatera i desperackie próby poszukiwania bliskości. Do tego stopnia, że potrafi być wręcz żałosny (sceny, gdy chce postawić drinki młodym chłopakom), czasem czarujący i uroczy, ale jednocześnie próbuje zgrywać twardziela (trzymany przy sobie pistolet). O wiele złożona postać niż się wydaje na pierwszy rzut oka. Po drugiej stronie jest Drew Starkey w roli Allertona, będący bardzo trudnym do rozgryzienia bohaterem. Wydaje się bardziej wyluzowany, opanowany i dojrzalszy, ale jego relacja z Lee jest bardzo niejednoznaczna. Czy jest tu coś więcej niż pożądanie czy fascynacja? A może znudzenie? Ma w sobie pociągającą tajemnicę, nie pozwalającą zapomnieć o nim. Za to na drugim wybijają się kompletnie nierozpoznawalni Jason Schwartzman (pechowy Joe Guidry, co przyciąga do siebie samych złodziei) oraz Lesley Manville (dr Cotter – badaczka yage).

„Queer” nie wywołał we mnie aż takiego zachwytu jak „Challengers” i im bliżej końca zaczyna się gubić w swojej narracji. Niemniej muszę wyznać, że nawet w słabszej formie Guadagnino potrafi stworzyć co najmniej intrygujący, nieprzewidywalny oraz audio-wizualnie czarujący. Nie wszystkim się spodoba, ale jest w nim coś dziwnie pociągającego, nawet jeśli nie wszystko stanie się jasne i klarowne.

7/10

Radosław Ostrowski

Challengers

Jaki tenis jest, każdy widzi. Dwie osoby (lub pary) odbijają piłkę tak, by ci po drugiej stronie nie mogli jej odbić. Przy okazji jest dużo biegania oraz różnej maści odgłosów, bardziej budzących skojarzenia z sytuacjami w sypialni. Szczególnie wśród pań, ale nie o tym dzisiaj. Wokół tej gry toczy się akcja nowego dzieła Luki Guadagnino.

challengers1

Akcja „Challengers” toczy się w roku 2019 podczas lokalnego turnieju tenisowego w New Rochelle. Tutaj gra w finale dwóch już niemłodych zawodników. Wielokrotnie utytułowany Art Donalsdson (Mike Feist) oraz ciągle próbujący się przebić Patrick Zweig (Josh O’Connor) – obaj kiedyś grali razem w deblu jako juniorzy. Byli więcej niż dobrzy w te klocki, a wtedy na ich drodze pojawiła się ona – Tashi Duncan (Zendaya). 13 lat temu obiecująca tenisistka, ale teraz trenerka i żona Arta. Oraz była dziewczyna Patricka.

challengers4

Ja wiem, że ten zamieszczony opis brzmi jak fabuła z jakieś tandetnej telenoweli (jakby jeszcze wpisali, że dziewczyna to nieznana siostra jednego z chłopaków – byłoby bardzo w stylów brazylijskiego tasiemca). Ale reżyser i scenarzysta są bardziej cwani niż się to wydaje na pierwszy rzut oka. Sama historia opowiedziana jest na dwóch linia czasowych: podczas finałowego pojedynku oraz w ciągu 13 lat. Reżysera interesuje dynamika między tą trójką, napędzana przez rywalizację, pożądanie i pasję do tenisa. Problem jednak w tym, iż nikt z tego trójkąta nie jest kimś, kogo można całkowicie polubić czy sympatyzować. Niby jest to tylko rozmowa czy mecz, jednak podskórnie czuć napięcie.

challengers3

Szczególnie jest to widoczne podczas scen tenisowych. Z jednej strony są kręcone na szerokich ujęciach, gdzie widać obie strony, z drugiej jest tu sporo zbliżeń na detale (ruchy nóg, twarze) i budowanie napięcia. Jak jeszcze dodamy do tego agresywną techno-elektroniczną muzykę duetu Reznor/Ross oraz kapitalny montaż, dostajemy wręcz pełne ekstazy doświadczenie. Ale nic nie jest w stanie przygotować na ostatnie 15-20 minut, czyli tie-beaku. Guadagnino wtedy dosłownie szaleje – jest slow-motion, ujęcia POV, kort pokazany od dołu jakby tam było szkło czy pokazana perspektywa… piłeczki.

challengers2

Sam film działa dzięki absolutnie rewelacyjnemu trio. Kompletnie zaskoczyła mnie Zendaya, choć wielu zarzuca jej granie jedną, ciągle nabzdyczoną miną. Ale nie tutaj, sprawdzając się jako zafiksowana na punkcie tenisa zawodniczka, później trenerka, niejako przenosząc to zaangażowanie także na życie prywatne. Przez co sprawia wrażenie wyrachowanej, zimnej suki i zirytuje was. Równie wyraziści są Mike Feist i Josh O’Connor jako duet przyjaciół/rywali – pierwszy wyciszony, bardziej wrażliwy oraz skupiony, lecz powoli tracący siły; drugi bardziej pewny siebie, przekonany o swojej wyższości, cały czas przekonany, iż jeszcze ma szansę coś osiągnąć. Kiedy na ekranie są razem ta synergia nabiera większej intensywności niż większość thrillerów.

Nie będzie zaskoczeniem, jeśli uznam „Challengers” za najlepszy film Guadagnino do tej pory stworzony. Bardzo działający na wszystkie zmysły, intensywny, lecz bardzo elegancki i pociągający. Jeszcze nigdy zawody tenisowe nie wyglądały tak zjawiskowo, ale o tym trzeba się samemu przekonać.

8,5/10 + znak jakości

Radosław Ostrowski

Zabójca

Killer – wiadomo, co oznacza ten termin. Wynajmowany przez pośredników za duże pieniądze w celu wyeliminowania jednego lub kilku ludzi. A jednocześnie nie może on się wyróżniać z tłumu, bo zostanie rozpoznany. Co oznacza wpadkę, śmierć lub aresztowanie. Było już wiele filmów o specjalistach od eliminowania ludzi spośród żywych jak „Samuraj” Melville’a czy „Leon zawodowiec”. Teraz swoją opowieść o cynglu do wynajęcia postanowił opowiedzieć sam David Fincher, zaś podstawą był francuski komiks.

Tytułowego bohatera, którego imienia i nazwiska nie poznamy nigdy gra Michael Fassbender. Jak go poznajemy jest w Berlinie naprzeciwko bardzo eleganckiego hotelu. Czeka, gimnastykuje się, składa broń i mierzy sobie ciśnienie. To już czwarty czy piąty dzień, a cel nadal się nie pojawia. Wyczekiwanie się dłuży i jest szansa, że zlecenie może w ogóle nie zostać wykonane. Ale w końcu się pojawia delikwent w pokoju, pojawia się kobieta… udzielająca się społecznie, snajperka jest gotowa. Niestety, nasz zabójca trafia prostytutkę i cały misterny plan poszedł w pizdu. Zabójcy udaje się uciec i robi coś, co raczej mało kto się spodziewał – wraca do domu na Dominikanie. A tam zostaje pobita jego kobieta i to bardzo, co dla naszego bohatera daje motywację oraz nowy cel – zemstę.

Sama fabuła jest prosta, wręcz standardowa, czyli klasyczne kino zemsty w wykonaniu zimnego profesjonalisty. A przynajmniej kogoś próbującego zachowywać się niczym bohater gier z cyklu Hitman. Nasz bohater w 95% wypowiada się tylko z offu i powtarza swoje credo jak mantrę, żeby działać w sposób wykalkulowany, zgodnie z planem oraz by mieć to wszystko w dupie. Jakby miał porównać nowy film Finchera, to jest to „Samuraj” Melville’a nakręcony przez… Paula Schradera. Nie brakuje tu pościgów, różnych lokacji czy zmian tożsamości i przygotowań, ALE to nie jest film akcji.

Tu nie ma strzelanin, ciągle podkręcanej adrenaliny czy pędzącej na złamanie karku akcji. „Zabójca” więcej czasu spędza na… czekaniu, szukaniu informacji, przygotowania do roboty. Wszystko o wiele bardziej powolne, wręcz zimne w wykonaniu, bez żadnego dreszczyku adrenaliny. Jednocześnie Fincher potrafi wciągnąć w taką historię, mimo bardzo wycofanego bohatera, którego poznajemy tylko przy pomocy narracji z offu oraz w działaniu. W zasadzie tylko w jednej scenie poznajemy (na krótko) jego dziewczynę, ale ta relacja nie była na tyle mocno zbudowana, by mogła mocniej zadziałać. Nie mniej jednak wciągnąłem się w tą zemstę. Pozbawioną efekciarstwa, lecz nadal bardzo stylowa, ze świetnym montażem oraz pracą kamery. Jeszcze bardziej mnie zaskoczyła muzyka, jednak jest pewien dość zaskakujący szczegół z tym związany. Kiedy nasz bohater słucha muzyki na słuchawkach (i są to same kawałki The Smiths) brzmi wyraźnie tylko, gdy widzimy akcję z jego oczu. Gdy patrzymy na bohatera z boku, jest ona odpowiednio przytłumiona (bardziej lub mniej) w zależności od tego, gdzie na ekranie znajduje się źródło dźwięku. Niby detal, a mocno się wyróżnia. Tak jak nieoczywisty finał, który bardzo mnie zaskoczył czy zadziwiająco oszczędne dialogi.

I to wszystko trzyma na barkach Fassbender. Aktor ostatnio nie miał szczęścia do dobrych scenariuszy, przez co nie miał szans na wykazanie się. Tutaj jako zabójca prezentuje się bardzo dobrze, skupiając się przede wszystkim na mowie ciała oraz dobrych spojrzeniach. Jedynie narracja z offu pozwala go poznać jako doświadczonego zawodowca, niepozbawionego ironicznych złośliwości czy pragmatycznie (uśpienie psa mięsem z lekami nasennymi) podchodzącego do rozwiązywania problemów. Reszta postaci to w zasadzie epizody, które nadal są wyraziste jak Tildy Swinton (ekspertka), Charlesa Parnella (prawnik) czy Arlissa Howarda (klient) i tutaj nie ma słabego punktu.

Bez cienia wątpliwości „Zabójca” to obok „The Social Network” najbardziej rozrywkowy i stylowy film w dorobku Finchera. Pozornie idzie znajomymi ścieżkami, by za każdym razem pójść w innym kierunku, grając z naszymi oczekiwaniami oraz schematami związanymi z kinem zemsty. Bardzo zimny i wyrafinowany w formie, ale z bardzo fascynującym, nieoczywistym bohaterem, który zostanie ze mną na długo po seansie.

8/10

Radosław Ostrowski

Wojownicze Żółnie Ninja: Zmutowany chaos

Leonardo, Raphaelo, Donatello i Michelangelo – to imię najsłynniejszych i najwybitniejszych artystów epoki renesansu. Takie też imiona noszą słynne Wojownicze (Nastoletnie) Żólwie Ninja, czyli komiksowi bohaterowie stworzeni przez Kevina Eastmana oraz Petera Lairda. Marka ta mimo prawie 40 lat trzyma się dobrze z masą komiksów, seriali animowanych, gier komputerowych czy filmów. Teraz Nickelodeon przygotowało animację, przy której palce (jako producent i scenarzysta) maczał Seth Rogen z Evanem Goldbergiem.

„Zmutowany chaos” jest niejako origin story (w dość szybkim tempie) oraz pierwszą poważna akcją naszych bohaterów. Jak pamiętamy, nasze żółwiki jak były w wieku niemowlęcym zostały skażone śluzem. Ciecz ta została stworzona przez ekscentrycznego naukowca, Baxtera Stockmana, który zbiegł przed korporacją TCRI i wychowywał (jak dzieci) zwierzęta. Ale został namierzony przez dawnych szefów oraz zginął w potężnej eksplozji. 15 lat później nasze żółwie wychowywane przez szczura Splintera trzymają się z dala od ludzkich oczu w kanałach. Jednak nastoletnie żółwiki nie bardzo chcą spędzać czas tylko pod ziemią. Bo ciągle te same twarze, nuda oraz rutyna, więc w trakcie wypadów na zakupy pozwalają sobie na różne pierdoły. Podczas jednej z eskapad zostają zauważeni przez nastoletnią uczennicę, April O’Neil. Zdobywają jej sympatię po tym jak obijają oprychów kradnących jej skuter.

I żółwie razem z nią wpadają na prosty (wydawałoby się) plan na zdobycie uznania i akceptacji przez ludzi. Muszą dokonać bohaterskiego czynu i najlepiej by został przez kogoś nagrany, pokazany przez Internet albo inne media. W ten sposób ludzie przekonają się do mutantów, zdobywając respekt i szacun na dzielni. Nadarza się okazja przez działania tajemniczej SuperMuchy. Kradnie jakieś dziwne bajery, nikt nie wie jak wygląda, ani jak go znaleźć. Jednak nasi czterej skorupiaści jeźdźcy apokalipsy nie traktują tego jako problemu, lecz jako wyzwanie.

Musze się do czegoś przyznać: nigdy nie miałem styczności z Żółwiami Ninja. Ani z komiksami, filmowymi inkarnacjami, grami czy kreskówką z lat 80-tych (poza chwytliwym temat z czołówki, ale nie pamiętam okoliczności). Miałem świadomość, że istnieje coś takiego, kojarzyłem imiona, mistrza Splintera oraz Schreddera, ale to w zasadzie cała moja wiedza. Więc na „Zmutowany chaos” szedłem trochę w ciemno i… byłem bardzo pozytywnie zaskoczony.

Sama historia może jest oparta na znajomych elementach oraz schematach, czyli grupa outsiderów ratuje świat. Niemniej jest ona pełna uroku, nawet jeśli skręca w oczywiste i obowiązkowe elementy w rodzaju finałowej konfrontacji z rozpierduchą w mieście, złej korporacji mającej za cel stworzenie superżołnierzy z mutantów czy drodze naszej czwórki do działania jako drużyna. Dla mnie najmocniejszym punktem fabularnym była relacja między naszymi ninja a „ojcem”, bo tak można nazwać Splintera oraz z April – pierwszym człowiekiem, który ich nie atakuje ani reaguje agresją. Pierwszy jak wspomniałem jest kimś na kształt ojca, co kocha swoje dzieci i obroni przed niebezpieczeństwem, ale chce je chronić przez izolację od świata zewnętrznego. Nie jest to paranoja czy próba kontrolowania, lecz bardzo nieprzyjemne doświadczenia z przeszłości. Dla April początkowo nowi znajomi są tylko interesującym newsem oraz szansą na karierę dziennikarką, która nie radzi sobie z tremą ani występami przed kamerą. Z czasem staje się sojusznikiem naszych chłopaków i pomaga wydostać się z tarapatów.

To, co najbardziej wyróżnia „Zmutowany chaos” z grona innych animacji to styl wizualny. I nawet nie chodzi o podobieństwo do „Spider-Manów” od Sony, ale nietypową kreskę. Bardzo przypominającą rysunki nastolatka z jego zeszytu, zrobione ołówkiem i potem pomalowane farbą. Niby dość oszczędne, z drobnymi efektami świetlnymi, nawet można odnieść wrażenie jakby to była animacja poklatkowa z użyciem plasteliny. Nie wiem jak to oni zrobili, ale wygląda to absolutnie unikatowo. Szczególnie kapitalnie zmontowana scena akcji, gdy żółwie walczą z szefami czterech gangów (przejścia tak płynne jakby to była jedna walka) czy finałowa konfrontacja z SuperMuchą. Tak samo jak świetnie dobra muzyka, głównie klasyczny rap, ale tak bardzo eksperymentalne wariactwo duetu Trent Reznor/Atticus Ross. Całkiem dobrze się na ekranie sprawdza ten miks.

Na koniec zostawiłem jedną kwestię: w naszym kraju film jest pokazywany TYLKO z polskim dubbingiem. Ja w przypadku animacji jestem bardziej tolerancyjny w przypadku jeśli chodzi o dubbing. I tutaj wyszło naprawdę nieźle, co jest zasługą przyzwoitego tłumaczenia Zuzanny Chojeckiej oraz solidnej reżyserii Katarzyny Ciecierskiej. Same żółwie brzmią naprawdę dobrze i czuć, że są grani przez młodych aktorów (Mateusz Ceran, Kosma Press, Filip Rogowski oraz Jan Szydłowski), wypadają bardzo naturalnie, wierzyłem w ich więź oraz interakcję. Także Julia Chatys, czyli April O’Neil wypada solidnie. Ale najjaśniejszym punktem byli dla mnie świetni Ryszard Olesiński w roli Splintera oraz Marcin Przybylski jako Supermucha. Ten pierwszy jest odpowiednio ciepły, opiekuńczy do przesady, ale jak trzeba skopać zad to skopie; ten drugi potrafi bardzo łatwo przejść z wyluzowanego spoko gościa po groźną bestię.

„Wojownicze Żółwie Ninja: Zmutowany chaos” jest dla mnie kolejną niespodzianką tego letniego sezonu. Unikatowa kreska, dużo dobrego humoru, świetnie zrobiona akcja oraz przesympatyczni protagoniści – to najmocniejsze karty w talii. Do tego krótki czas trwania (ponad 90 minut) nie pozwala na nudę, a dla mnie – osoby nie znającej i nie będącej fanem marki – to może być początek nowej znajomości. Może nawet zapoznam się z poprzednimi adaptacjami, kto wie.

8/10

Radosław Ostrowski

Do ostatniej kości

Kino inicjacyjne i Luca Guadagnino – takie połączenie samo w sobie jest elektryzujące, co pokazały „Tamte dni, tamte noce”. Włoski reżyser wraca do tej konwencji, ale przyprawia ją w mroczniejsze tony. „Do ostatniej kości” jest pierwszą produkcją kręconą w USA, jednak nadal czuć rękę twórcy.

do ostatniej kosci1

Bohaterką jest Maren (Taylor Russell) – młoda dziewczyna mieszkająca z ojcem gdzieś w małym miasteczku. Jesteśmy w latach 80., jednak to mało istotny detal. O matce nic nie wie i nie ma kontaktu. Pewnego wieczora wymyka się z domu, by nocować u koleżanki. W trakcie dochodzi do poważnego incydentu, co zmusza Maren i jej ojca do ucieczki. Dlaczego? Dziewczyna okazuje się być kanibalem. Być może to powoduje, że pewnego dnia w nowym domu Maren odkrywa, że… została sama. Ojciec wyparował, zostawiając po sobie taśmę, pieniądze oraz… akt urodzenia. W końcu decyduje się odnaleźć swoją matkę, by poznać ją wreszcie. Po drodze trafi na innych swojego rodzaju zwanych tu Zjadaczami – zarówno tych bardziej niepokojących jak Sully (Mark Rylance) oraz troszkę starszego od niej Lee (Timothee Chalamet).

do ostatniej kosci2

Kanibalizm, dojrzewanie oraz miłość – coś tu nie pasuje, prawda? Jeśli spodziewacie się makabreski nie dostaniecie jej zbyt wiele. Jasne, jest krwawo oraz scen zjadania ludzkich ciał nie brakuje, jednak więcej jest tu opisywanych sytuacji albo unika się pokazywania tego wprost. Ale dla wielu nawet sama sugestia może być bardzo szokująca i wywołująca dyskomfort. Ale reżyser pokazuje naszą parkę jako zagubionych, samotnych, naznaczonych niewygodną przeszłością. Ona pierwszy raz jest zdana na siebie i powoli odkrywa kim jest. Przypomina sobie pewne fakty, nawiedzają ją koszmary oraz zaczyna wyostrzać swój węch. Ale czy miłość będzie w stanie przezwyciężyć wpisane w ich naturę ludożerstwo? Jak pozostać sobą? A poznani Zjadacze są różni – od niepokojącego Sully’ego (niezapomniany Mark Rylance jako bardzo stary i bardzo samotny osobnik) po pokręcony duet kanibala i „zwykłego” człowieka (mroczny Michael Stuhlberg wspierany przez Davida Gordona Greena).

do ostatniej kosci4

Ale to wszystko może wydawać się mocnym impulsem, że swojej natury nie da się oszukać. Można się łudzić, że jeszcze ma się to pod kontrolą, ale to jest jak narkotyk – raz zaczniesz i już nie zerwiesz. Guadagnino skupia się na naszej młodej parce, gdzie on początkowo staje się jej przewodnikiem po tym świecie. Ona zaczyna się otwierać, poznawać i iskrzy między nimi. Reżyser pewnie, z dużym wyczuciem buduje atmosferę, bardzo płynnie zmieniając go niczym w kalejdoskopie: od lirycznych momentów płynnie przechodzi w horror (scena odwiedzin matki – bardzo mocna). Wszystko przepięknie sfotografowane z szerokimi krajobrazami (z szybkimi cięciami połączonymi ze zbliżeniami, pokazującymi sposób działania „węchu”) i choć bywa czasem przestylizowany, nigdy nie staje się tapetą. Poczucie lęku jeszcze podkreśla mieszająca elektronikę z akustyczną gitarą muzyka duetu Reznor/Ross.

do ostatniej kosci3

To wszystko działa dzięki duetowi Russell/Chalamet. Oboje razem są magnetyzujący – ona niepewna, pierwszy raz poznająca świat, on bardzo pewny siebie, ale skrywający pewną tajemnicę. Czuć tą chemię między nimi, powolne odkrywanie się, ale też ich lęki, obawy, niepokoje. Byłem w stanie się z nimi identyfikować, wierzyłem im do ostatniej sceny. Całość kradnie rzadko się pojawiający Mark Rylance – jego Sully wzbudza lęk i wywołuje dyskomfort, choć jego słowa nie są takie. Ale pod tą maską skrywa się osoba szukająca towarzystwa, zrozumienia, jednak bywa w tym dość nieprzyjemny. Jakby od zbyt długiej samotności „zdziczał”. Równie mroczny jest Michael Stuhlbarg opowiadający o punkcie, po którym już jest się kanibalem na zawsze czy w drobnym epizodzie Chloe Sevigny.

„Do ostatniej kości” to – jak na razie – najlepszy film Guadagnino jaki widziałem. Bardzo nastrojowy, tajemniczy, czuły i szokujący. Mieszający nastrój niczym u wytrawnego iluzjonisty, który prostą sztuczkę czyni niezwykłym wydarzeniem. Niezapomniane dzieło i jedna z największych niespodzianek tego roku.

8/10

Radosław Ostrowski

Co w duszy gra

Dwa filmy Pixara w jeden rok? Takie prezenty kinomani lubią najbardziej, a przynajmniej taką szansę mieli obejrzeć widzowie tylko z USA. Więcej oczekiwano bardziej po „Soul”, czyli po naszemu „Co w duszy gra”. Za kamerą stanął weteran studia Pete Docter, który odpowiadał m.in. za „Potwory i spółkę” czy „W głowie się nie mieści”. A i sam zwiastun budził skojarzenia z ostatnim wymienionym tytułem, choć nie jest aż tak udany.

Bohaterem tego dzieła jest Joe Gardner – nauczyciel muzyki, którego największą pasją jest muzyka jazzowa. Ale nie dziwi to, bo jego ojciec też był jazzmanem z krwi i kości. Pracuje na pół etatu, a marzy o karierze muzycznej. W końcu dostaje szansę na koncert w zespole świetnej saksofonistki, Dorothy Williams. Jednak w drodze nie patrzy pod stopy i… wpada do kanału. Zgon na miejscu, jego dusza trafia w zaświaty. Nie gotowy na śmierć Joe ucieka, jakiś cudem wypada z drogi do Wielkiej Otchłani, trafiając do miejsca, gdzie dusze mają wejść do ciał ludzi. Przedtem muszą dzięki pomocy mentorów znaleźć życiową „iskrę”, by zapełnić miejsca w przepustce oraz trafić na Ziemię. Joe widzi w tym szansę na powrót do swojego ciała, podszywając się za mentora. Zaś jego podopieczną jest dusza numer 22, która za nic nie chce dojść do ludzkiego ciała.

Brzmi znajomo? „Co w duszy gra” jest w zasadzie tym, co najlepsze w Pixarze: mieszanką kina drogi, okraszoną odrobiną humoru, ale też zachowującą powagę historią z morałem. A jednocześnie sama wizja życia po śmierci potrafi oszołomić. Sama Wielka Otchłań nie jest robiona komputerową animacją, bardziej przypominając jakieś abstrakcyjne malowidła, tak jak postaci doradców o imieniu Jerry. Dziwacznie prosta kreska pasuje, a reszta to dalej trójwymiarowa animacja – piękna jak zawsze, stylowa jak nigdy. Nowy Jork jak i zaświaty wyglądają pięknie, szczególnie ten drugi świat. Miejsce z zagubionymi duszami wyglądający niczym zombie czy specjalnie tworzone muzeum z wycinków życia mentora – to kolejny przykład popisu kreatywności studia z Emeryville.

Historia wydaje się brzmieć znajomo, ale Docterowi znowu udaje się wyczarować ten świat. Działa to także dzięki naszemu duetowi bohaterów. Joe (rewelacyjny Jamie Foxx) marzy o karierze muzycznej, wierząc, że to jest cały sens jego życia. Ale ta pasja wydaje się być wręcz obsesją, jakby nic innego poza jazzem nie było wartościowe. Tylko czy ta pogoń za marzeniem nie doprowadzi do tego, że jego życie będzie tak naprawdę puste i ubogie? Ze to jest zbyt egoistyczne? Takie poszlaki pojawiają się w drugim akcie filmu, gdzie nasza parka trafia na Ziemię. Tylko, że dusza Joe nie jest w jego ciele, co pozwala mu z pewnym dystansem spojrzeć na swoje życie. Także zblazowana 22 (cudowna Tina Fey) odkrywa, że nie wszystko jest takie złe w tym naszym świecie. Ale trzeba się przełamać, w czym pomaga – choć nie do końca świadomie – Joe. Ta dynamiczna relacja zmuszony do współpracy dwójki bohaterów potrafi zaangażować emocjonalnie, a jednocześnie przy okazji stawia jedno pytanie. Jest ono banalne, ale nie jest zadane wprost: co to znaczy żyć? I czy warto zawsze gonić za marzeniami? Czy może zacząć dostrzegać coś więcej niż swój czubek nosa?

Odpowiedzi pewnie można się domyślić, ale jest to bardzo dobrze pokazane i opowiedziane. Może nie jest aż tak kreatywne jak „W głowie się nie mieści”, ale nadal jest to bardzo wysoka półka Pixara. Czarujący, zabawny, mądry, intrygujący używający pozornie ogranej koncepcji. Takie rzeczy tylko ekipa z Emeryville potrafi.

8/10

Radosław Ostrowski

Mank

Dzisiaj sobie odświeżyłem sobie „Obywatela Kane’a” i nie była to kwestia przypadku. Podjąłem się tego, kiedy pojawiła się informacja od Netflixa. Mianowicie, że David Fincher – jeden z moich ulubionych reżyserów – podpisał 4-letnią umowę na wyłączność dla streamingowego giganta. Jednym z dzieł tej umowy jest „Mank”, czyli o pracy nad scenariuszem reżyserskiego debiutu. Film, gdzie Welles miał pełną kontrolę nad swoim dziełem, bez ingerencji studia i nakręcić na dowolny temat. Kwestia autorstwa zaś pozostaje dyskusyjna, choć w czołówce wymienieni są Orson Welles oraz Herman J. Mankiewicz – producent, dziennikarz oraz doświadczony scenarzysta.

Scenariusz do „Manka” powstał ponad 30 lat temu przez ojca Davida Finchera, Jacka (zmarł w 2003 roku), film zaś miał powstał po „Grze”, a główne role mieli zagrać Kevin Spacey i Jodie Foster. Lata mijały i dopiero dzięki Netflixowi sprawa ruszyła z kopyta. Jaki jest efekt? Cóż, może powiem po kolei.

Sama historia skupia się na Hermanie Mankiewiczu, który po wypadku samochodowym, gdzie złamał nogę, dostaje propozycję. W szpitalu od młodego filmowca, Orsona Wellesa. Ma dla niego napisać scenariusz w dwa miesiące na ranczu z dala od cywilizacji, alkoholu i hazardu. Za to z pielęgniarką oraz sekretarką przepisującą pomysły Manka. Wskutek umowy nasz bohater ma nie być wymieniony w czołówce jako scenarzysta.

Cały film pokazuje pracę Manka nad tekstem (to akurat nie zajmuje nawet 1/3 całego filmu), reakcji ludzi z najbliższego otoczenia oraz retrospekcjami z lat 30., czyli okresu aktywnej pracy scenarzysty. Praca nad „Obywatelem Kane’m” dla Manka staje się pretekstem do pewnego rodzaju rozliczenia i świadomym gwoździem do trumny wobec swojej kariery. A wszystko to w czasach moralnej degrengolady Hollywoodu – na zewnątrz Krainy Snów, gdzie wierzy się, że King Kong jest wysoki na 10 piętek, a 40-letnia aktorka jest dziewicą. Bo to leży w kwestii producentów, zaś praca przy filmie to gra zespołowa, gdzie nie ma miejsca na indywidualizm. I jeszcze jedna kwestia, czyli zbliżenia kina z polityką oraz wykorzystywanie jej do politycznych celów jak kampania wyborcza na urząd gubernatora. Oraz jaka jest cena sprzedania się do tych celów. To wszystko brzmi fascynująco, a kilka scen pozostaje mocno w głowie.

Są jednak dwie istotne sprawy, o których musicie wiedzieć przed obejrzeniem „Manka”. Po pierwsze, musicie znać „Obywatela Kane’a”, bo Fincher mocno się do niego odwołuje. I nie chodzi tu tylko o czarno-białe zdjęcia (fantastyczna robota Erica Messerschmitta – solidna, niemiecka marka 😉) czy utrzymaną w jazzowym tonie, inspirowaną Bernardem Herrmannem muzyką. Ale też chodzi o skupienie na detale, konstrukcję scenariusza (praca Manka przeplatana jest retrospekcjami) oraz wiele podobnych – nie identycznych – scen. No i druga sprawa: bez znajomości historii, zwłaszcza historii kina lat 30. nawet nie podchodźcie. Bo Fincher nie będzie niczego tłumaczył, prowadząc za rączkę, tylko rzuci na głęboką wodę. Pojawia się masa nazwisk i postaci – Mayer, Thalberg, Hearst, Joseph Mankiewicz, Upton Sinclair – oraz odniesień do epoki, literatury, kultury, że bez tej wiedzy nie odnajdziecie się. To najbardziej hermetyczny i niewygodny dla widza film. Być może też dlatego miałem takie wrażenie, jakby oglądał film przez szybę.

Trudno mi się realizacyjnie do czegokolwiek przyczepić – ten film wygląda i brzmi zachwycająco. Nawet dźwięk brzmi jak z kina lat 40. Takiej imitacji nie widziałem od czasu „Artysty” oraz „Dobrego Niemca”. Zagrane jest to pierwszorzędnie – Gary Oldman to klasa sama w sobie, zaskakuje bardzo pozytywnie Amanda Seyfried jako dziewczyna/żona Hearsta, a przebogaty drugi plan prowadzony przez Charlesa Dance’a (Hearst) bywa wręcz oślepiający.

Niemniej „Mank” nie jest filmem, w którym zakochacie się od razu. Jestem więcej niż pewny, że z kolejnymi seansami ten film będzie rósł w moich oczach. Ale na chwilę obecną to „tylko” bardzo dobre kino, pokazujące skupioną na detalach pracę Finchera. Szanuję, podziwiam, lecz „jeszcze” nie wielbię, a ocena końca jest naciągana. Troszkę.

8/10

Radosław Ostrowski

Nie otwieraj oczu

Ileż było wizji zagłady świata na ekranie – tego nie jest w stanie nikt wymienić. Ostatnim takim postapokaliptycznym doświadczeniem było „Ciche miejsce” niejakiego Johna Krasińskiego. Ale Netflix postanowił, że gorszy nie będzie i zrealizuje film w podobnym tonie. Tak powstało „Nie otwieraj oczu” w reżyserii Suzanne Bier. Punkt wyjścia jest bardzo prosty: Majorie jest kobietą samotnie wychowująca dwójkę dzieci i decyduje się wyruszyć się przez rzekę. Od razu ostrzega swoje, żeby nie zdejmowały opasek na oczy podczas całej eskapady, bo inaczej umrą. A następnie cofamy się 5 lat wstecz, kiedy nasza kobieta jest blisko porodu i dochodzi do epidemii. Ludzie nagle zaczynają popełniać samobójstwo po spojrzeniu na tajemnicze coś.

bird_box1

Ta chronologiczna przeplatanka między „teraz” a „kiedyś” to jedna z tych rzeczy, które wyróżniają ten film z grona produkcji o tematyce post-apo. Na pierwszy rzut oka jest sztampowo, bo w przeszłości trafiamy do domu, gdzie przebywa nieliczna grupka ocalałych: starsza pani, weteran wojenny, narwaniec, maniak na punkcie teorii spiskowych, młoda policjantka, diler i Azjata. Potem dochodzą jeszcze dwie osoby, ale tak naprawdę interakcje między nimi przez sporą część filmu i to potrafi miejscami zaangażować. Tak samo jak momenty, gdy bohaterowie włamują się do marketu, co potrafi nawet utrzymać w napięciu. Chociaż logika czasem mocno siada (czemu bezpiecznie jest nie na zewnątrz, ale już w zamkniętych przestrzeniach typu dom, market już tak), a mechanizmy funkcjonowania tej dziwnej epidemii pozostają dość niejasne. Choć koncepcja z nakładaniem opasek na oczy, by nie widzieć zagrożenia może wydawać się początkowo zabawna, wręcz głupawa, potrafi utrzymać w napięciu. Chociaż nie zawsze, co jest dość mocno odczuwalne bliżej finału czy punktu kulminacyjnego związanego z niejakim Garym.

bird_box2

Samo wykonanie też prezentuje się solidnie. Trudno mi się przyczepić do zdjęć (zwłaszcza z oczu, gdy nosi się opaskę) czy efektów specjalnych, ale najbardziej zaskoczyła mnie muzyka, której… niemal nie było słychać. Czasami ten scenariusz nie zawsze satysfakcjonuje (zwłaszcza sceny w lesie, mocno budzące skojarzenie ze „Zdarzeniem”), tajemnica wydaje się niejasna (choć nie pokazanie tych istot jest jednak zaletą), a finał wprawia w zakłopotanie.

bird_box3

Całkiem nieźle się prezentuje aktorstwo z dobrze sobie radzącą Sandrą Bullock w roli naszej protagonistki. Jej przemiana z dość niezdecydowanej do macierzyństwa w matkę, która zrobi wszystko dla przetrwania swojej rodziny jest pokazana bez cienia fałszu. Z nią też najłatwiej można się identyfikować. Na ekranie zobaczyć też solidnego Johna Malkovicha (narwany Douglas), niezłą Jackie Weaver (Cheryl) czy coraz bardziej przebijającą się Danielle Macdonald (Olympia). Dla mnie jednak największe wrażenie zrobił Trevante Rhodes w roli empatycznego, zaradnego Toma oraz dość mroczny epizod Toma Hollandera jako Gary’ego.

Chciałbym powiedzieć, że Netflix potrafi ogarniać kino gatunkowe, lecz efekt jest znowu średni. Mocno schematyczne, choć miejscami niepozbawione emocji kino, gdzie dość istotna jest kwestia macierzyństwa w nieludzkim świecie. Nie do końca potrafi wykorzystać swój potencjał.

6/10 

Radosław Ostrowski

Notatnik śmierci

Light to młody, zahukany, ale inteligentny licealista, zakochany w cheerleaderce (jak to każdy amerykański nastolatek). Wychowuje go ojciec, matka zginęła w wypadku. I wtedy dostaje prezent z nieba. Dosłownie. Jest to Notatnik Śmierci – nałożony czarną obwolutą księga, której mechanizm działania jest bardzo prosty. Wpisujesz imię i nazwisko oraz sposób spotkania ze Stwórcą. W pakiecie dostajesz jeszcze pewną mendę zwaną Ryuk – paskudnego boga śmierci. Wiecie jakie to daje możliwości? Light korzysta z tego tworząc mitycznego Kirę – tajemniczego zabijakę, dzięki któremu postanawia wyplenić zło. To jednak przykuwa uwagę detektywa L.

notatnik_smierci1

Kiedy pojawiły się wieści, że Amerykanie przeniosą na ekran japońską mangę, zawrzało. Fani „Notatnika” byli absolutnie wkurzeni, że zostanie to wszystko przemielone na jakiegoś hamburgera, wykładając wszystko wprost za pomocą łopaty. I że to będzie kompletna szmira, absolutnie nie warta uwagi. Do gry włączył się jednak Netflix oraz reżyser Adam Wingard. Co z tego wyszło? Ponieważ nie znam pierwowzoru, stwierdzam, że punkt wyjścia jest mocno odjechany i oryginalny. Taka moc jest bardzo ogromna, ale i niebezpieczna, przykuwająca uwagę. Walka z przestępczością nagle staje się łatwiejsza, policja ma mniej do roboty i jest porządek. Problem w tym, że tytułowy notatnik posiada pewne reguły, a sam Ryuk nie jest istotą posłuszną komukolwiek. Później cała intryga skupia się na śledztwie L, próbującego za wszelką cenę schwytać Kirę. A wtedy między nasza parką zaczyna zgrzytać i wtedy film nabiera rozpędu.

notatnik_smierci2

Wingard polewa wszystko w swoim charakterystycznym stylu, czerpiąc garściami z estetyki lat 80. Słychać to głównie w synthpopowej, klimatycznej muzyce, świetnym początku z rytmicznym montażem, obowiązkowym slow motion czy czasami kiczowatą kolorystyką (bal zimowy). Jednocześnie jest mrocznie i bardzo brutalnie, reżyser nie oszczędza pokazywania krwi oraz dosadnej przemocy. Podświadomie, chociaż to pewnie nieliczni wychwycą, „Notatnik śmierci” mocno pokazuje jak wielka władza działa bardzo destrukcyjnie, jest w stanie zniszczyć każde uczucie. I ta pycha, władza nad życiem oraz śmiercią jest bardziej przerażająca niż jakieś wampiry, zombie czy inne stwory nie z tego świata.

notatnik_smierci3

Czasami film spowalnia, a finał wielu może rozczarować (że pozostaje taki otwarty), skupiając się bardziej na psychice Lighta (świetny Nat Wolff) oraz pokazujące coraz bardziej bezwzględne oblicze Mii (nieoczywista Margaret Qualley), obnażając jej socjopatyczny charakter. Ale film kradną demoniczny Ryuk (fantastyczny Willem Dafoe swoim głosem robi robotę) oraz genialny detektyw L (kapitalny Lakeith Stanfield) – neurotyczny, dziwny, troszkę arogancki, ale inteligentny i pewny siebie. Rzadko zdarza się taka kombinacja, która nie idzie w strony parodii, lecz czyni antagonistę (chyba) ciekawym i ludzkim.

notatnik_smierci4

Dla osób nieznających pierwowzoru „Notatnik śmierci” może być początkiem z tą serią oraz jej innymi wersjami (anime, gry video, film aktorski z Japonii). Może nie zawsze skupia swoją uwagę, ale jest intrygujący, miejscami piękny wizualnie i bardzo w stylu Wingarda. Oby powstał sequel.

7/10

Radosław Ostrowski

Dzień patriotów

15 kwietnia 2013 roku w Bostonie miał być świętem dla miasta, Dniem Patriotów. Podczas tego dnia wydarzeniem jest odbywający się od ponad stu lat maraton. Wielu zawodników, bieg – brzmi to jak świetna zabawa, prawda? Tylko, że w trakcie tego biegu dochodzi do eksplozji – jedna po drugiej. Słychać krzyki, ból, jest mnóstwo rannych, a policja i federalni zaczynają prowadzić śledztwo. Kto to zrobił? Terroryści? Szaleniec? A może było ich kilku?

dzien_patriotow1

Wydawałoby się, że z tej historii, o której każdy słyszał i tak świeżej nie da się zrobić dobrego filmu. Ale Peter Berg dokonuje tutaj prawdziwego cudu. Choć sam początek i ekspozycja postaci jest prowadzona bardzo spokojnie, a nadmiar bohaterów może wywołać dezorientację. Ale wszystko się zmienia w momencie scen zamachu. Wtedy bardzo sugestywnie pokazany jest chaos, zamieszanie, wszędzie lejącą się krew, rozrywaną skórę i poczucie bezsilności. Te momenty chwytały za serce i od tego momentu zmieniło się tempo. Akcja niejako prowadzona jest dwutorowo: z perspektywy braci Carnajew oraz tropiących go gliniarzy, ze szczególnym wskazaniem na sierżanta Saundersa.

dzien_patriotow2

Nie mogę nie powiedzieć, że jest to film zrobiony z patosem (amerykańskie flagi, te piękne mundury i ten widoki na Boston), jednak nie jest to ciężkostrawna dawka a’la Michael Bay. To jest hołd złożony przede wszystkim dla miasta, które nie daje się łatwo zastraszyć i złamać. Niemal paradokumentalna realizacja tylko podkręca klimat. Wrażenie robią sceny rekonstrukcji szlaku za pomocą zapisów kamer oraz dwie rewelacyjne sceny. Pierwsza to przesłuchanie żony jednego z podejrzanych, gdzie każde słowo ma dużą siłę rażenia, a druga to strzelanina terrorystów z policją, zrealizowana tak, jakby to zrobił sam Michael Mann. Dużo strzałów, wybuchów i nerwów – i to lubię. Całość ogląda się znakomicie, a finałowe sceny, gdzie mamy materiały z prawdziwymi uczestnikami tych dni robią mocne wrażenie.

dzien_patriotow3

Także trzeba pochwalić aktorów, którzy zrobili wiele, by dać charakter swoim postaciom, o których można powiedzieć jedno: to profesjonaliści, znający się na swoim fachu. Może nie są to bardzo rozbudowane i głębokie postacie, jednak zapadają w pamięć. Zarówno John Goodman, Kevin Bacon czy J.K. Simmons prezentują bardzo solidny poziom. Zaskoczył mnie za to Mark Wahlberg (sierżant Saunders), którego poznajemy troszkę bliżej, a aktor idealnie pasuje do ról everymanów.

dzien_patriotow4

Ktoś powie, że Peter Berg nie jest wielkim reżyserem. Może i tak, ale takie historie są dla niego idealne. Proste opowieści o ludziach w ekstremalnych sytuacjach, zrobione po amerykańsku (czyli świetnie technicznie i odpowiednio dawkowanym patosem), potrafiąc poruszyć oraz trzymać w napięciu. To najlepszy film Berga i teraz będę czekał na kolejne dokonania.

dzien_patriotow5

8/10

Radosław Ostrowski