ZZ Ward – The Storm

The_Storm_ZZ_Ward_Album_Cover_2017

Jedyne skojarzenie jakie mam z ZZ w muzyce, to legendarny ZZ Top. Ale pojawił się ktoś, kto również ma ZZ w nazwie i chce dołączyć do grona wielkich świata nut. To amerykańska wokalistka bluesowa Zsuzsanna Eva Ward, bardziej znana jako ZZ Ward. Glośniej się o niej zrobiło, gdy nagrała piosenkę do trzeciej części “Aut”, ale czy cała “The Storm” jest równie interesująca?

Powiedzmy, że sklejka blues rocka (nawet łagodnego) z popem i rapem to rzadka mieszanka. Początek to skoczny “Ghost” z oszczędną aranżacją (gitary, “klaskana” perkusja, wokalizy w tle), któremu bliżej do popowych gwiazdek, ale słucha się tego bezboleśnie. Troszkę lepiej jest w “Cannonball” nie tylko za sprawą silniejszej obecności gitar oraz harmonijki (i tu czuć bluesa), a udział niejakiego Fantastic Negrito wnosi ten utwór na wyższy poziom, czego nie są w stanie zepsuć “bitowa” perkusja. Dalej jest różnie, choć bardziej lightowo: szybsza “Help Me Mama”, oparta na pianinie piosenka tytułowa, pstrykane “Domino” nasycone elektroniką, smyczkami I fortepianem, próbujący łączy gitary z tłustym bitem “Let It Burn” czy przemielone dźwięki w “She Ain’t Me”. Czyli wszystko to, czego się obawiałem najbardziej.

Najlepsze wrażenie zrobiły na mnie dwa utwory: delikatna balladka “If U Stayed” oraz troszkę mocniejszy i dynamiczny “Ride”, gdzie udzielił się także Gary Clark Jr. Nawet wokal samej Ward nie wybija się specjalnie ze stanów średnich, ale nie czuć różnicy między nią a choćby taką Keshą. “The Storm” to niestety stracony czas I typowa produkcja taśmowa.

5/10

Radosław Ostrowski

John Mayall – Talk About That

John-Mayall_Talk-About-That-1200x1067

Mimo ponad 80 lat na karku, ten weteran brytyjskiego bluesa nie odpuszcza. Po zaledwie dwóch latach przerwy wraca z nową płytą, dając fanom bluesa sporo frajdy, choć nikomu niczego nie musi udowadniać. Ale i tak pokazuje jak to się robi.

Na początek mamy bujający utwór tytułowy z mocno wybijającym się basem oraz klawiszami. A im dalej w las, tym równie przebojowo oraz dynamicznie. A to wskoczą dęciaki (“It’s Hard Going Up” czy strzelające “Gimme Some of That Gumbo”), a to na gitarze zagra Joe Walsh z The Eagles (fantastyczne “The Devil Must Be Laughing” czy zagrane na slide “Cards on The Table”), wskoczy harmonijka (“Goin’ Away Baby”) czy na pierwszy plan wskoczy fortepian (“Blue Midnight”) lub klawisze (“Blue Midnight”). I to wszystko brzmi po prostu znakomicie, bez przynudzania, ale z przytupem.

Ale Mayall zamiast zwolnił czy grać nieco łagodniej, nadal ma w sobie ogień, a gitarowe riffy nic nie tracą na sile. Równie silny pozostaje głos, który kompletnie nie zdradza (zbyt mocno) wieku. Pozazdrościć tylko energii I zaangażowania. Niby nic nowego, ale jak się tego słucha. I takiego bluesa chcę jak najwięcej – zrobionego z luzem oraz kopem.

8/10

Radosław Ostrowski

Krystyna Prońko & Sławek Wierzcholski – Samotna kolacja

samotna-kolacja-b-iext47990815

Połączenie tak intrygujące, że nie można było tego przeoczyć. Ona – jedna z najbardziej cenionych „czarnych” głosów w Polsce, on – frontman legendarnego zespołu Nocna Zmiana Bluesa. Połączył ich piszący teksty Robert Obcowski i zaczęła się tworzyć bardzo intrygująca płyta. Dodatkowo parze towarzyszyła śmietanka doświadczonych muzyków w osobach m.in. Jerzego Styczyńskiego (gitarzysta Dżemu), Ryszarda Sygitowicza (ex-Perfect) czy perkusisty Pawła Dobrowolskiego. I tak narodziła się „Samotna kolacja” – bardzo intymna, refleksyjna muzyka.

A że taka będzie, to widać już po okładce. Jest to mieszanka gitary, jazzu i soulu, prowadzonego w formie dialogu między wokalistami. Czasami jest to bardzo spokojne i lekkie brzmienie („Nieokreślony” czy jazzujące „Małe podróże” z pięknym fortepianem), czasem mocniej dołoży harmonijka ustna („Moja ambicja”), gitarka popłynie i zabuja („Śmiesznie uparty”), doprowadzi do tańczenia („Jedynie przyjaźń”) lub wrzuci surowe riffy („Druga taka osoba”).

Płynie ten album niespiesznie, chociaż nie brakuje skocznych numerów. Jednak prawdziwą siłą są bardzo refleksyjne teksty: o przyjaźni, wierności swojej muzyce oraz swoim zasadom, niespełnionych ambicji, a jednocześnie o tęsknocie, samotności. Nie jest to całkowicie na serio, bo odrobina humoru potrafi być zbawienna. I jeśli do tego dodamy spokojnego Wierzcholskiego oraz bardziej ekspresyjną Prońko, to mamy prawdziwy koktajl. Nie zmieni to mocno świata, ale i tak zagwarantuje dobrze spędzony czas w miłym towarzystwie.

7,5/10

Radosław Ostrowski

Blues Pills – Golden Treasures

R-8808955-1469259282-2615.jpeg

O szwedzkiej formacji Blues Pills opowiadałem już nie raz, bo formacja grająca rocka w stylu lat 60. i 70. spod znaku psychodelii oraz cięższego grania zdobyła sobie sporą popularność na całym świecie. Do tej pory wydali dwie płyty, ale w zeszłym roku wyszła dość nietypowa kompilacja.

Na czym polega nietypowość? Jest dość krótka i zawiera tylko trzy studyjne kompozycje (wszystkie z ostatniej płyty „Lady in Gold”), ale nie tylko. Po przesłuchaniu mocnego „Lady in Gold”, przyspieszonego i psychodelicznego „Elements and Things” oraz bardziej gitarowego (w duchu Hendrixa) „Bliss” zaczyna się właściwa część, czyli zapis koncertu w ramach Rock Hard Festiwal z 2014 roku. Innymi słowy, są to wersje live utworów z debiutu. I wtedy słychać jaką moc posiada grupa. Fantastyczny „High Class Woman” (ta gitara i sekcja rytmiczna są zgrane jak nigdy), szybki niczym galopujące konie „Ain’t No Change”, wreszcie pozwalające na odpoczynek łagodne, pachnące Led Zeppelin „Dig In”, szalejące na początku „Black Smoke” idące w stronę wolnego bluesa oraz „Devil Man”.

Ktoś powie, że to nie wiele, ale ilość tym razem poszła w jakość. Trudno nie oderwać uszu od znakomitej gry gitary Doriana Sorrieaux, bardzo dobrze zgrana sekcja rytmiczna dająca sporo czadu, ale przede wszystkim wybija się śpiewająca Ellin Larsson, mającą takiego kopa w głosie, ze mogłaby pobudzić setki ludzi (słychać na szczęście widownię reagującą oklaskami na występ). Kompilacja tylko potwierdza talent i umiejętności muzyków, ale trudno pozbyć się wrażenia, iż jest to odgrzewany kotlet.I tak czekam na nową studyjną płytę.

Imelda May – Life Love Flesh Blood (deluxe edition)

Imelda_May_-_Life_Love_Flesh_Blood

Ta pochodząca z Irlandii wokalistka kojarzyła się z graniem rockabilly i tym podobnych dźwięków. Ale w ciągu trzech lat od ostatniego wydania w życiu prywatnym doszło do poważnych roszad (rozwód z partnerem – także scenicznym, gitarzystą Darrelem Highamem), co musiało znaleźć swoje odbicie na nowym albumie. Tym razem za całość odpowiadał T-Bone Burnett, a wsparcie jako mentor udzielił sam Bono, co doprowadziło do kompletnej zmiany oblicza.

Owszem, czuć ducha starego rock’n’rolla, ale dominuje tutaj blues jak w delikatnym, wyciszonym openerze „Call Me” z akustycznymi gitarami (nawet elektryczna gra tak jakby była akustyczna). W podobnym tonie gra „Black Tears” (na gitarze bardzo ładnie, „hawajsko” gra Jeff Beck), jakbyśmy cofnęli się do lat 50., co nie jest dla mnie żadną wadą. Ale jak wiadomo, nie można grać na jedno kopyto, więc dochodzi do zmiany tempa w „Should’ve Been You” z dzwonami w tle i ciepłymi klawiszami (a jeszcze te chórki w refrenie) czy „Human” z intensywniejszymi gitarami. Mroczniej się robi w pozornie spokojnym „Sixth Sense”, gdzie pod koniec ociera się to o jazz (kontrabas), dochodzi nawet do odrobiny romantyzmu (początek „How Bad Can A Good Girl Be”), by za chwilę zmienić nastrój i pójść krok dalej (latynowski „Bad Habit” z ognistym finałem w postaci gitar i perkusji), a następnie wrócić do brzmień dawnych (lekko westernowe „Levitate” z ładnymi smyczkami w tle). Nawet bardziej jazzowy „When It’s My Time” (gościnnie na fortepianie Jools Holland) czy pobrudzony „Leave Me Lonely” (przester) nie wywołuje poczucia zgrzytu.

Sama Imelda jest tutaj bardziej wyciszona, mniej ekspresyjna, jakby stonowana i bardzo… rozmarzona. Jest to głos kobiety po przejściach, ale jak trzeba budzi w sobie ten pazur znany z poprzednich wydawnictw (już pod koniec płyty jak w „When It’s My Time” czy  „Leave Me Lonely”). Wynika to z zupełnie innego charakteru całości, co jest tutaj sporym plusem. Także wydanie deluxe zawiera jeszcze dodatkowe cztery kawałki i jeśli myślicie, że są to tylko zapychacze zrobione po to, by fani dopłacili za tą edycję, to jesteście w błędzie. Są na tym samym poziomie, co podstawka (posłuchajcie „Flesh and Blood” czy „Love and Fear”, by się o tym przekonać). Sam jestem bardzo zaskoczony tą płytą i mam nadzieję, że po niej o Imeldzie May będzie słyszał każdy.

8/10

Radosław Ostrowski

Grażyna Łobaszewska & Ajagore – Sklejam się

okl_okl_56456

Kooperacje czy różne nietypowe muzyczne konfiguracje to nie jest nic nowego. Tym razem doszło do niejakiej powtórki z rozrywki, gdyż to połączenie już zadziałało siedem lat temu. Grażyna Łobaszewska wsparta przez muzyczne trio Ajagore (basista i wokalista Sławomir Kornas, gitarzysta Maciej Kortas oraz perkusista Michał Szczeblewski) postanowiła przypomnieć o sobie z premierowym materiałem.

„Sklejam się” to mieszanka popu z domieszką bluesa, co daje już otwierające całość nagranie tytułowe. Można stwierdzić bluesowe naleciałości w postaci elektrycznej gitary, lekko podniosłego fortepianu w refrenie i bujających klawiszy w drugiej zwrotce. Równie intrygujący jest organowy „Filozof”, gdzie dalej wspiera go surowa gitara (tylko na początku), ale też nie brakuje nawet skrętów w reggae (gitara i perkusja w pianistycznym „Pomoście”, gdzie w połowie cudnie gra wszystko) czy bardziej refleksyjnych popisów gitarowych (melancholijna „Anglia wita”). Gdy zachodzi potrzeba, następuje przyspieszenie („Para-Finał” z lekkimi śladami elektroniki w refrenie i energetyczna, niemal słoneczna „Pełnia szczęść”) przeplatające się zmrokiem („Rzym płonie”) oraz bujającym jazzem („Kurkuma”) czy łagodnymi dźwiękami akustycznej gitary („Ole Gondola”).

Sama Łobaszewska jest w świetnej dyspozycji, a słuchanie jej to przykład wykonywania utworów z klasą, jakiej ostatnio nie ma zbyt wiele. Dodatkowo wszystko okraszone niegłupi tekstami o emigracji, jakim energetykiem jest kawa, miłości czy zwykłej zabawie słowem („Kurkuma”). Czuć nie tylko szczerość oraz wiarę w inteligencję odbiorcy, ale też prawdziwą frajdę z realizacji płyty. A ktoś mówił, że utwory o życiu muszą być smętne i smutne. 😉 Ja też powoli zaczynam się sklejać z tym bogatym brzmieniowo albumem.

7,5/10

Radosław Ostrowski

Me and That Man – Songs of Love and Death

songs of love and death

Wydawało mi się, ze termin supergrupa jest nadużywany, zwłaszcza w naszym kraju. Ale jak inaczej nazwać sytuację, gdy osoby z tak różnych stron muzycznego świata decydują się połączyć siły i stworzyć kompletnie nowe przedsięwzięcie. Tak jest w przypadku składu Me and That Man, ale to nie są w żadnym wypadku leszcze. Przyjrzyjmy im się bliżej.

Na wokalach oraz gitarach udzielają się Adam „Nergal” Darski (Behemoth) i John Porter, bas obsługuje znany jazzman Wojtek Mazolewski, z kolei perkusją dowodzi metalowiec Łukasz Kumański. Wydaje się to kompletnie absurdalnym połączeniem? Tylko pozornie, gdyż w tej mieszance bluesa, rocka i folku wszystko działa na swoim miejscu, stawiając na energię oraz naturalność. Czuć to od otwierającego całość „My Church is Black” (kończy też to wydawnictwo w polskojęzycznej wersji jako „Cyrulik Jack”): nakręcające się obydwie gitary, westernowa harmonijka ustna i od razu czuć jakbyśmy pojawili się w jakiej spelunie czy saloonie. Nie zabrakło też szybkiego, skocznego numeru w postaci „Nightride” (brzmi ta melodia dziwnie znajomo) czy „On the Road”.

Dominuje gitarowy przester, gdzie nie liczy się popisówka technicznymi umiejętnościami, ale surowy styl oraz klimat pełen brudu, piachu zmieszanego z mrokiem. Na szczęście muzycy próbują całość ubarwić, więc mamy tutaj klaskanie („On the Road”), obecność… dziecięcego chórku (szorstki niczym struna „Cross My Heart and Hope to Die”, zawierające w sobie sporą obecność ducha Nicka Cave’a), solówki smyczków („Better The Devil I Know” z psychodelicznymi organami pod koniec) czy podśpiewywania reszty muzyków zespołu (prawie cały czas). Do tego jeszcze pojawia się odrobina akustycznego spokoju (troszkę meksykańska w formie „Of Sirens, Vampires and Lovers” oraz niemal folkowe „One Day”) czy agresywniejsza „Magdalena” i galopujące „Love & Death”. To jednak tylko rozgrzewka przed najmocniejszym „Voodoo Queen (nuta zapożyczona od „Runaway” Del Shannona) oraz „Ain’t Much Loving” (gdyby Nick Cave grał rocka, to tak by brzmiał), które dosłownie wgniatają w fotel.

Panowie Nergal z Porterem wpadli na pomysł, by piosenki śpiewać na przemian. I ta konwencja sprawdza się dobrze – surowy Porter uzupełnia się z „cave’owym”, czystym głosem Nergala (przecież ten facet tylko bezsensownie drze japę, jakby nic innego nie umiał), jakiego po nim nikt się nie spodziewał. Obydwa głosy współtworzą klimat tego wydawnictwa, co jest dla mnie ogromnym zaskoczeniem. I mam nadzieję, ze na tym jednym albumie to się wszystko nie zakończy.

8,5/10

Radosław Ostrowski

The Rolling Stones – Blue & Lonesome

blue & lonesome

Czy ktoś z fanów muzyki rockowej nie zna tych dinozaurów? Stonesi po 10 latach wracają z nowym materiałem. Używam słowa nowy, gdyż nie ma tu żadnej własnej kompozycji. Jagger i spółka wpadli na pomysł, by wrócić do bluesowych korzeni z początku działalności. Wsparci przez producenta Dona Wasa, zamknęli się w studiu Marka Knopflera na trzy dni, a wyszło „Blue & Lonesome”.

Brzmi to tak, jakby ktoś wykopał niepublikowane nagrania z lat 60., jest sporo brudu i „postarzenia” dźwięku. To czuć od samego początku, czyli „Just Your Fool”, a duch klasycznego bluesa jest obecny do samego finału. Mick szaleje na harmonijce, Richards na gitarze nie zawsze czysto gra, a sekcja rytmiczna płynie po muzyce. Czasami odezwie się jeszcze fortepian i klawisze, dodając odrobiny smaczku. Tempo jest raczej dość średnie, ale nawet wtedy potrafią zaszaleć. Tak jest w zadziornym „Commit z Crime”, spokojnym, ale pełnym soczystych riffów utworze tytułowym czy „All of Your Love”, gdzie szaleje fortepian. Czadu nie zabrakło w szybkim „I Gotta Go” czy spokojniejszym „Everybody Knows About My Good Thing”, gdzie na jednej z gitar gra sam Eric Clapton, brzmiący jak z czasów swojej świetności (muzyk pojawia się jeszcze w finałowym „I Can’t Quit You Baby”), by potem znowu zaszaleć w „Ride’ Em On High” oraz „Hate To See You Go”.

I nie mogę wyjść ze zdumienia, że panowie nadal mają w sobie tą energię z początków drogi. Wszystko tu pasuje do siebie i – co w przypadku albumów z coverami nie jest takie oczywiste – nie ma tutaj poczucia skoku na kasę, odcinania kuponów. Jagger nadal ma głos jak dzwon, a na harmonijce gra jak mistrz. Czuć tutaj autentyzm, chociaż wszystko zrobione jest po bożemu. Co Stonesi wymyślą następnym razem? Aż boję się pomyśleć.

7,5/10

Radosław Ostrowski

John Lee Hooker – Urban Blues (remastered)

John_Lee_Hooker_-_Urban_Blues_album_cover

Nie wiadomo dlaczego, ale od paru lat przyjęło się, że jesień to czas remasteringów i wznowień płyt wielu wykonawców tych znanych i tych mniej. Zdecydowanie do tego pierwszego gronia zalicza się John Lee Hooker – amerykański, czarnoskóry gitarzysta bluesowy, którego najlepszy okres przypadł na lata 60. i 70. Wznowiony album „Urban Blues” pochodzi z 1967 roku i nagrano go w składzie: John Lee Hooker (gitara, wokal), Eddie Taylor (gitara), Phil Upchurch (gitara basowa) i Al Duncan (perkusja).

Z dzisiejszej perspektywy „Urban Blues” to klasyczny, gitarowy blues z czasów dominacji rock’n’rolla, gdzie utwory rzadko przekraczają 3 minuty. Pozornie wydają się spokojnymi smętami jak „Cry Before I Go”, jednak gitara nie snuje się, lecz ubarwia całość brzmienia, a gdy trzeba to potrafi dać czadu jak w nieśmiertelnym przeboju „Boom Boom”. Nawet te spokojniejsze numery są odpowiednio ubarwiane czy to obecnością harmonijki („Backbiters and Syndicaters”, „My Own Blues”), zadziorniejszymi riffami („Mr. Lucky”, „Think Twice Before You Go”). Krótki czas trwania utworów jest sporym plusem, gdyż nie ma poczucia znużenia czy monotonii jak w zbudowanych na kontraście dwóch częściach „Hot Spread Water” oraz finałowym „The Motor City is Burning”.

Wydawca na sam koniec dodał jeszcze trzy utwory, które były już dostępne na kompakcie w 1992 roku i one też zostały odnowione. Wyróżnia je… czas trwania, bo każdy z nich ma minimum 3 minuty. „i Gotta Go to Vietnam” jest najdynamiczniejszy z tego zestawu. Drugi jest instrumentalny „Messin’ Round with the Blues”, gdzie w połowie Hooker bardziej krzyczy niż śpiewa. I ostatni z tego zestawu – wsparty na fortepianie „Hold On Baby”.

Sam Hooker na gitarze jest naprawdę dobry i gdy trzeba swoim głosem też daje z siebie wszystko. Można się przyczepić, ze wiele utworów brzmi troszkę jakby na jedno kopyto było pisane, ale dla miłośników klasycznego bluesa to pozycja obowiązkowa, godnie wytrzymująca próbę czasu. 

7,5/10

Radosław Ostrowski

Beth Hart – Fire on the Floor

Beth-Hart-Fire-On-The-Floor-cover-696x696

To jedna z najbardziej rozpoznawalnych gwiazd współczesnego bluesa, wspierana przez Jeffa Becka oraz Joe Bonamassę. Zawsze nie schodziła poniżej swojego wysokiego poziomu, o czym świadczy ten 13. już album, zrealizowany zaledwie rok po „Better Than Home”.

Na poprzedniku było bardziej melancholijnie, ze sporą ilością dęciaków. Tutaj jest bardziej różnorodnie, a zaczyna się od „Jazz Man” – knajpiarski blues z domieszką jazzu (dęciaki i fortepian na pierwszym planie), który brzmi bardzo przyzwoicie. Szlak ten kontynuuje „Love Gangster” z płynącą gitarą elektryczną oraz niezawodnymi Hammondami (refren brzmi wybornie) oraz lekka „Coca Cola” pozwalająca sobie na mocniejsze wejścia gitary. Odrobinka funku wchodzi przy bujającym „Let’s Get Together”, co może na początku wywołać konsternację.

I kiedy wydaje się, że dalej będzie podobnie, wchodzi „Love is a Lie”, a wtedy robi się ciężej. Gitary siarczą, klawisze z fortepianem tworzą solidne tło, a Beth swoim głosem mogłaby wysadzić budynki (ale tak robi w każdym utworze). „Fat Man” jest bardzo southern rockowy, z surowymi riffami oraz kolejnym pokazem talentu pianistycznego. A tytułowy utwór to już klasyczne bluesisko z krwi i kości, gdzie symbioza gitary z dęciakami oraz fortepianem jest bardzo silna. Po tym utworze następuje wyciszenie, odzywa się fortepian (nic nowego) i wiolonczela (tego się nie spodziewałem) w jesiennej balladzie „Woman You’ve Been Dreaming Of”, która urzeka swoim klimatem. To jednak krótka przerwa przed przyspieszeniem w postaci skocznego „Baby Shot Me Down” z mocnym refrenem oraz trzymającym za gardło „Good Day To Cry”.

Sama Hart jest w wysokiej formie, a głos ma bardzo potężny – gdy trzeba jest bardzo delikatny, wyciszony, ale jak ryknie, to nie ma przebacz. Jest wtedy ogień, jakiego dawno nie było słychać, a same kompozycje robią bardzo dobre wrażenie. Różne oblicza bluesa od tego bardzo ostrego i gitarowego, po stonowany, knajpiarsko-pianistyczny, refleksyjny. Mi ta różnorodność bardzo odpowiada i jest ogromnym plusem.

8/10

Radosław Ostrowski