Gov’t Mule – Stoned Side of the Mule vol. 1

Stoned_Side_of_the_Mule

Ta amerykańska kapela bluesowa działa już 20 lat i na razie nie zamierza odpuścić. Ten nowy album zawiera zapis koncertu z Tower Theater w Filadelfii w 2009 roku, gdzie zespół zagrał własne wersje piosenek The Rolling Stones. Jak sobie z tym poradził Warren Haynes i spółka?

Zagrali je na swoją modłę, z mocniejsza gitara oraz wszelkimi ubarwiaczami jak cymbałki („Under My Thumb”), sitaru („Paint It Black”), saksofon („Ventilator Blues”, gdzie szaleje tez fortepian i harmonijka ustna) czy fortepian („Monkey Man” i „Angie”). Piosenek nie ma zbyt wiele, ale tutaj liczy się jakość niż ilość. Panowie znają się na rzeczy i grają naprawdę dobrze oraz ostro, jak zachodzi taka potrzeba, Haynes ma rasowy, bluesowy wokal, a na żywo tez daje sobie radę. Może sam zestaw jest dość oczywisty (jest parę znanych hitów, ale nie wszystkie), jednak jest to jedyna wada tej EP-ki. Wiec dajcie się ponieść i poczujcie bluesa. Album dostępny jest także na winylu.

Radosław Ostrowski

Joe Bonamassa – Different Shades of Blue

Different_Shades_of_Blue

Ten dość młody gitarzysta i wokalista już został obwołany nowym klasykiem bluesa. Potwierdził swoją wielką formę nagrywając dwa lata temu „Driving Towards the Daylight”. I teraz razem ze swoim producentem Kevinem Shirleyem postanowił o sobie się przypomnieć i wydać nowy album. Czy dorównuje poziomem poprzednikowi?

Chyba nie, bo takie płyty nagrywa się raz na całe życie. Co nie znaczy, że nowy Joe jest słaby i nudny. Stylistycznie nic się tu nie zmieniło – to nadal gitarowa płyta pachnąca starym, dobrym brzmieniem klasyków, ale na pewno jest bardziej przebojowa. Jednak jedna rzecz trochę mi przeszkadzała przy tym albumie – nadmiar dęciaków, ale to pewnie kwestia nie przyzwyczajenia się i pewnego konserwatywnego myślenia autora, bo co drugi utwór był z wplecionymi instrumentami jazzowymi. Poza tym mamy i wiecznie żywe Hammondy, obowiązkowy fortepian („Trouble Town” czy nastrojowe „So, What Would I Do”) oraz świetne riffy Bonamassy, o których opowiadać nie ma żadnego sensu. Czuć tu inspirację i Led Zeppelin („Oh Beautiful!” prawie jak z „Black Dog”), mocne riffy (ale bez przesady – to nie jest heavy metal) bez specjalnego popisywania, a sekcja rytmiczna mocno się rozkręca i nakręca („Love Ain’t a Love Song”).

Głos Joe jest świetny, a nawet sekcja dęta przestaje przeszkadzać, choć za pierwszym razem może wprawić ona w stan szoku. Poza tym? 11 świetnych piosenek na wysokim poziomie, bardzo fachowo zrealizowane i wyprodukowane z potężnym kopem energii. I znowu wszystko zostało pozamiatane.

8/10

Radosław Ostrowski

Eric Clapton & Friends – The Breeze: An Appreciation of JJ Cale

The_Breeze

Clapton to muzyk, który nikomu już nie musi niczego udowadniać, a płyty nagrywa dlatego, że chce. Tym razem postanowił oddać swojemu zmarłemu mentorowi, na którego utworach się wychowywał i coverował, czyli zmarłym w zeszłym roku JJ Cale’u. Pomógł mu w tym producent Simon Climie oraz zaproszeni goście.

Efekt? Jest to oldskulowy rock’n’roll z domieszką bluesa. Może i te piosenki są dość krótkie (rzadko które przekraczają 2-3 minuty), ale słucha się ich z niekłamaną frajdą. Czasami tempo nie jest zbyt zabójcze („Rock and Roll Records” czy „Someday” z nietypowo brzmiącą perkusją oraz Hammondami), ale nadrabiają to grą gitarową Claptona, dobrymi wokalami oraz niezłymi aranżacjami. Poza gitarą Claptona, wyróżniają się głównie organy Hammonda (żwawe „Cajun Moon”), ale nie brakuje tutaj utworów z pazurem i ikrą jak „I Got the Same Od Blues” czy „I’ll Be There (If You Ever Want Me)”. Ale w sporej części jest to bardzo spokojne, stonowanie granie, które dla wielu może wydać się monotonne. Mnie to jednak nie przeszkadza, a odsłuch jest naprawdę przyjemny.

Wspomniałem o gościach i Clapton nie pożałował, ściągając do współpracy swoich młodszych kolegów jak Mark Knopfler („Train to Nowhere”), Tom Petty („Rock and Roll Records”) czy John Mayer („Magnolia”). Trzeba przyznać, że panowie radzą sobie dzielnie i są po prostu świetni. Nawet Willie Nelson nie wywoływał irytacji.

Refleksyjne teksty razem ze spokojniejszymi rytmami tworzą naprawdę ciekawą mieszankę, która budzi respekt. Nawet jeśli zachwyca pojedynczymi piosenkami, to reszta jest naprawdę solidna.

7/10

Radosław Ostrowski

Blues Pills – Blues Pills

Blues_Pills

Ta grupa to dziwna mieszanka narodowa. Jej założycielami są dwaj byli członkowie Radio Moscow – Zack Anderson i Cory Berry (Amerykanie), dołączyła do nich szwedzka wokalista Elin Larsson oraz francuski gitarzysta Dorian Sorriaux. I tak trzy lata temu powstał zespół Blues Pills. Do tej pory wydali dwie EP-ki, jedną płytę koncertową oraz vinyl. W końcu przyszła pora na debiutancki album wydany przez Nuclear Blast.

Jeśli chodzi o brzmienie, to czuć tutaj inspiracje rockiem z lat 60. spod znaku Cream czy Jimiego Hendrixa (widać to po okładce). Więc będzie trochę psychodelicznie, dziwacznie i tajemniczo. I ten klimat słychać już w otwierającym całość singlowym „High Class Woman” – prosta, lekko egzotyczna perkusja oraz surowa gitara z mocnym riffem pod koniec. Riffy są świetne, sekcja rytmiczna zgrana do perfekcji, a wszystko to jeszcze podszyte bluesowymi korzeniami (początek „Ain’t No Change”) oraz przyprawione odrobiną psychodelii („Jupiter” z mocnymi riffami i perkusja, która tworzy szalony trans). Może i zdarzają się momenty spokoju (delikatny początek „Black Smoke” zakończony mocniejszym wejściem gitary i basu, przyśpieszający tempo utworu i zmieniający kompletnie kierunek czy nastrojowe „No Hope Left for Me” z ładnie grająca gitarą), ale to tylko zasłona dymna i cisza przed burzą. Agresywne gitarowe riffy, które wydają się wypadkową Hendrixa oraz Claptona (naprawdę Sorriaux mając zaledwie 20 lat gra jak prawdziwy zawodowiec), początek jest mocno przebojowy (pod tym względem wyróżnia się dynamiczny „Devil Man”), z mocą wyróżniającą ją wśród innych kapel, a im dalej tym równie ciekawie (wystarczy wspomnieć choćby „kosmicznie” brzmiący „Astroplane”).

A to wszystko jest jeszcze fantastycznie zaśpiewane przez Szwedkę. Erin wpasowuje się do każdego utworu, pokazując się zarówno z delikatniejszej strony, jak i tej bardziej agresywnej. Hipiska z krwi i kości, która dopełnia całości.

Wytwórnia Nuclear Blast po raz kolejny (po debiucie Scorpion Child) staje się nowym dostawcą brzmień żywcem przeniesionych z lat 60. oraz 70., czyli chyba najlepszego okresu w historii rocka. Pytanie czym jeszcze błyśnie Blues Pills, bo od teraz zacznę uważnie obserwować tą kapelę. Gdyby Hendrix żył, byłby z nich dumny. I nie tylko on.

8,5/10 + znak jakości

The Kenny Wayne Shepherd Band – Goin’ Home

Goin_Home

Kenny Wayne Shepherd jest doświadczonym gitarzysta bluesowym, który do tej pory wydał sześc albumów. Po czterech latach przerwy powrócił z nowym albumem, będącym hołdem złożonym mistrzom jak Muddy Waters i Willie Dixon.

Za produkcję „Goin’ Home” odpowiada perkusista Brady Blade i jest to mieszanka surowego brzmienia gitarowego z bogatymi aranżacjami. Bo i nie zabrakło dęciaków („Palace of the King”), szybkiego rock’n’rolla (chwytliwy „The house is Rocking” z fortepianem szalejącym na pierwszym planie), skrętki w country (harmonijka ustna w potężnym „I Love The Life I Live”), obowiązkowe organy Hammonda („Breaking Up Somebody’s Home”) czy jazzowe wstawki (spokojne „You Done Lost Your Good Thing Now”, gdzie znów pianista tnie, choć pod koniec dominuje Kenny). Kenny na gitarze elektrycznej naprawdę popisuje się, riffy są bardzo szybkie i dynamiczne, a słuchanie ich jest czystą frajdą. Tak jak zresztą cała płyta, jest dynamiczna i różnorodna, a głos surowy, mocarny. I te piętnaście numerów jest naprawdę bardzo dobre. Takiego albumu nie powstydziłby się sam Eric Clapton za czasów swojej świetności.

Nie jest to nic nowego w świecie bluesa, ale jak to wspaniale brzmi. Zabawa jest przednia, muzycy nie zawodzą i dają z siebie wszystko, Shephard na gitarze szaleje niczym tornado, a oldskulowy szlif dodaje błysku tej pozycji. Świetna robota.

8/10

Radosław Ostrowski

Led Zeppelin – Led Zeppelin I (Deluxe Edition)

Led_Zeppelin_I

O takich płytach opowiada się najtrudniej. Bo to już klasyka gatunku, rzecz zmieniająca historię rockowego grania. Każdemu fanowi tej muzyki nazwa Led Zeppelin mówi wiele, nawet bardzo wiele. Robert Plant, Jimmy Page, John Bonham i John Paul Jones – ci panowie odnieśli wielki sukces artystyczny, a ich płyty nadal świetnie się sprzedają. W tym roku Page obiecał, że pierwsze trzy płyty zostają zremasterowane. To zobaczmy, co z tego wyszło.

Dźwięk rzeczywiście brzmi świetnie i przestrzennie. Gitara nadal szaleje (page jest po prostu fenomenalny) i mimo lat, ta muzyka zwyczajnie zestarzeć się nie chce.  Ciężkie granie miesza się tutaj z bluesem, a jednocześnie jest to bardzo melodyjne i chwytliwe jak w otwierającym całość „Good Days Bad Days” czy mieszając klimat w „Babe I’m Gonna Leave You” (dominuje gitara akustyczna). Swoje robią też bluesowe „You Shock me” z brudną gitarą, harmonijką ustną oraz fantastycznym Hammondowym środkiem i utrzymany w podobnym tempie „Dazed and Confused” z mocarnym finałem. Właściwie w każdym utworze jest coś wartego wyróżnienia: organowy wstęp („Your Time is Gonna Gone”), instrumentalny „Black Mountain Side” idący w stronę Orientu, szybki rytm w „Communication Breakdown” czy jazzująca perkusja na początku epickiego „How Many More Times”. Robert Plant na wokalu też wyczynia cuda wianki i robi to znakomicie, dopełniając całośc tego albumu.

Poza odświeżonym i zremasterowanym albumem jest jeszcze druga płyta będąca zapisem koncertu zespołu z paryskiej Olympii z lipca 1969. I na żywo to dopiero brzmi. I co najważniejsze, nie jest to do końca kalka płyty w skali jeden do jednego (znacznie wydłużone „Dazed and Confused”) i jest jeszcze większa energia.

10/10 + znak jakości

Radosław Ostrowski

John Mayall – A Special Life

A_Special_Life

Jeden z najważniejszych twórców brytyjskiej sceny bluesowej. 80-letni gitarzysta z okazji swoich urodzin postanowił wyruszyć w trasę koncertową i nagrał swój pierwszy album od pięciu lat. Wpływ Mayalla na bluesa jest bezdyskusyjny – twórca kapeli Blues Breakers, która była kuźnią talentów (grali m.in. Eric Clapton, Mick Fleetwood, Jack Bruce czy John McVie), tworząc blues rocka.

Musze przyznać, że „A Special Life” brzmi bardzo klasycznie, poza gitara elektryczną swoje robi tutaj  akordeon („Why Did You Go Last Night”), fortepian i klawisze, a zróżnicowanie brzmienia mocno ubarwia ten bardzo interesujący album. Nie brakuje tutaj ostrości („Speak of the Devil” czy „Big Town Playboy” zdominowanym przez harmonijkę i fortepian), skrętu w country („That’s All Right” z szybką harmonijką), odrobiny spokoju („Floodin’ In California” czy w utworze tytułowym zdominowanym przez harmonijkę i fortepian), a wszystko podrasowane dynamiczną grą gitary elektrycznej i naprawdę mocnym wokalem Mayalla. Nie czuć, że ten facet skończył 80-tkę, taką ma energię i zwyczajnie nie odpuszcza. Ostatnim takim muzykiem z takim powerem był Buddy Guy.

Niby nie jest to nic zaskakującego, ale to kawał porządnego i oldskulowego bluesa. Nie oznacza to w żadnym przypadku archaicznego i nudnego. Energia jest, gitara gra jak powinna i lekko podniszczony wokal – widzicie przed oczami jakąś spelunę, w której można to grać? Bo ja tak.

7,5/10

Radosław Ostrowski


Robin McKelle & The Flytones – Heart Of Memphis

Heart_of_Memphis

Ten zespół pod wodzą pochodzącej z Memphis Robin McKelle gra stare utwory, utrzymując je w stylistyce rhythm’n’bluesa i jazzu. Nie inaczej jest w przypadku „Heart of Memphis”.

Więc nie zabrakło tutaj dęciaków, gitary i Hammonda. Jeśli chodzi o energię i instrumentarium skojarzyło mi się to z Blues Brothers jak i z ostatnią płyta Natu (Natalii Przybysz) – jest szybko i dynamicznie („Don’t Let Me Be Misunderstood” ze świetnymi klawiszami), ale i nawet w spokojniejszych momentach czuć sznyt i luz jak w „Control Yourself” ze smyczkami w tle czy pachnącym lekko country „Forgetting You”. Feeling jest mocno wyczuwalny, a oldskulowy klimat powoduje, że słucha się tego zaskakująco przyjemnie i nastrojowo jak w tytułowym utworze czy „Like a River”. W zasadzie rozpisywanie się na każdy utwór mija się z celem, ale nie czuć tutaj nudy, monotonii, jedynie oldskulowość. Także wokal jest mocno staroświecki i elegancki, świetny zgrany z muzyką.

Więc jeśli chcecie przeżyć podróż w czasie, „Serce Memphis” będzie idealną propozycją dla was. To dobra, bezpretensjonalna płyta, z muzyką jakiej się już nie gra.

7/10

Radosław Ostrowski

Big Head Todd and the Monsters – Black Beehive

Black_Beehive

Ten kwartet od początku lat 90-tych konsekwentnie gra bluesa, do tej pory nagrał 13 płyt. Kalifornijski kwartet nie próżnował i nagrał 15 album, który ma to, co w bluesie być powinno: mocne uderzenia perkusji, chwytliwe melodie, „surowe” riffy gitarowe oraz mocny, choć trochę „nieczysty” wokal Todda Parka Mohra.

Tych jedenaście piosenek ma dość umiarkowane tempo – ani wolne, ani szybkie. Gitarka brzmi miejscami bardzo delikatnie (tytułowy numer), a raz bardzo surowo i zadziornie (pachnący latami 70. „We Won’t Go Back” czy „Seven State Lines”). Nie zabrakło też skrętu w reggae (gitara i bębenki w „Fear Greed and Ignorance”) oraz bardziej folkowego sznytu („Hubert’s Dream”). Teksty bardzo proste, ale jednocześnie skomplikowane. Niby nic zaskakującego, ale to naprawdę dobre, chwytliwe i przyjemne granie. Tyle i nie więcej, nie mniej.

Radosław Ostrowski

Hugh Laurie – Live on the Queen Mary

Live_on_the_Queen_Mary

Płyty koncertowe zawsze są wyzwaniem i raczej są przeznaczone głównie dla fanów wykonawcy. Nie ukrywam, że lubię Hugh Lauriego, który ostatnio skupia się bardziej na karierze muzyka niż aktora. Ale za to jest naprawdę dobrym muzykiem, zaś płyta jest zapisem koncertu słynnego dra House’a na statku Queen Mary.

Lauriemu towarzyszy zespół The Cooper Bottom Band w składzie: Vincent Henry (trąbki), Elizabeth Lea (puzon), Herman Matthews (perkusja), Patrick Warren (klawisze) i Kevin Breit (gitara) oraz dwie wokalistki mocna „Sister” Jean McClain oraz delikatna Gabby Moreno. No i granie bluesda na żywo jest równie przyjemne jak grane z płyty numery. A że zagrał swoje przeboje z obu albumów, to mniej więcej wiecie czego się spodziewać. Nie brakuje akustycznych brzmień gitar („Winin’ Boy Blues”), skrętów w folk (mandolina w „Send Me to the ‘lectric Chair”), ale i tak dominują tutaj dęciaki oraz fortepiano Hugh (tango “Kiss of Fire” czy „Wild Honey”). I mówiąc krótko, nie ma mowy o rozczarowaniu. Panie robiące zarówno jako chórek, ale także pokazujące swoje umiejętności solo (McClain w „Send Me to the ‘lectric Chair”, Moreno w „The Weed Smoker’s Dream” i wspólnie w „Didn’t It Rain”), gdy Laurie ogranicza się do grania. Natomiast sam gospodarz radzi sobie przednio za mikrofonem jak i jako instrumentalista (fortepian i gitara), a przy okazji potrafi rozbawić publiczność i ma z nią świetny kontakt.

Owszem, jest to opinia fana (wręcz wyznawcy) nieśmiertelnego dra House’a, ale ta płyta bardzo mi się podobała. Bardzo klimatyczna, wciągająca i dla tych, którzy lubią bluesowe granie – takie bardziej eleganckie.

8/10

Radosław Ostrowski